Rozdział trzeci

w którym Reynevan dowiaduje się, że musi się. strzec Baby i Panny.


– Niezła była – ocenił Szarlej – ta jajecznica. Smak, prawda, nieco psuł seler, zupełnie się z jajkami nie komponujący. Kto, na rany boskie, i po co pakuje do jajecznicy tarty seler? To jakaś rozbuchana kulinarna fantazja miłej pani gospodyni. Ale nie ma co malkontencie", grunt, że brzuch pełen. Pani gospodyni, nawiasem, niewiasta niczego sobie, niczego… Kształty Junony, ruchy pantery, w oku błysk, ha, może też wynajmę u niej izbę i trochę pomieszkam? Myślę o zimie, teraz długo tu nie zabawię, bo jak nie jutro, to pojutrze Prokop rozkaże wymarsz, pociągniemy, jak się gada, pod Kolin, odpłacić za zdradę panu Borzkowi z Miletinka… Hola, Reinmarze, czy my idziemy aby we właściwą stronę? Pragę znam średnio, ale czy nie powinniśmy iść raczej tam, za Ratusz Nowomiejski, w stronę klasztoru karmelitów? – Idziemy przez Zderaz do przystani pod Targiem Drzewnym. Popłyniemy łodzią. – Wełtawą?

– Jak najbardziej. Zawsze tak robię ostatnio. Mówiłem

ci, pracuję w szpitalu Bohuslavów, to jest niedaleko Franciszka. By tam dotrzeć, trzeba drałować przez całe miasto. To więcej niż pół godziny marszu, a w dni targowe należy doliczyć drugie pół godziny stania w tłoku pod zakorkowaną Bramą Svatohavelską. Łodzią jest szybciej. I wygodniej.

– Kupiłeś więc łódź – Szarlej kiwnął głową z kiepsko udawaną powagą. – Dobrze się tu, widzę, powodzi medykom. Noszą się wytwornie, mieszkają luksusowo, śniadają obficie, obsługiwani przez atrakcyjne wdówki. Każdy, wzorem weneckich patrycjuszy, ma własną gondolę. Chodźmy, chodźmy, pilno mi ją ujrzeć. Przycumowana do nabrzeża szeroka płaskodenna łódź w niczym raczej nie przypominała weneckiej gondoli być może dlatego, że służyła do transportu warzyw. Szarlej nie pokazał rozczarowania, wskoczył zręcznie na pokład i rozsiadł się między koszami. Reynevan przywitał się z flisakiem. Pół roku temu wyleczył mu nogę, paskudnie przygniecioną burtami dwóch barek, za co kursujący codziennie z Pszar do Bubnów flisak odwdzięczał się gratisowym transportem. No, powiedzmy, prawie gratisowym – w ciągu minionego półrocza Reynevan zdążył już leczyć żonę flisaka i dwoje spośród sześciorga jego latorośli. Za chwilę ciężka od marchwi, rzepy i kapusty krypa odbiła od brzegu i popłynęła, zanurzona głęboko, wełtawskim nurtem. Woda, oprócz wiórów i sęków, niosła mnóstwo kolorowych liści. Był już wrzesień. Prawda, wyjątkowo ciepły. Oddalili się od brzegu, przepłynęli przez jaz i bystrzynę, wokół której ostro biły bolenie, prześladujące ławice uklei. – Wśród licznych zalet takiej żeglugi – zauważył bystro Szarlej – nie najmniej ważną jest możliwość pogadania bez obawy, że ktoś podsłucha. Możemy tedy kontynuować wczorajszą wieczorną pogawędkę. Wczorajsza pogawędka, zaczęta wieczorem i przeciągnięta w głęboką noc, tyczyła, ma się rozumieć, głównie ewenementów ostatnich miesięcy – od bitwy tachowskiej po niedawny pucz Hynka z Kolsztejna i jego konsekwencje. Reynevan powtórzył Szarlejowi wszystko, czego przed tygodniem dowiedział się od Jana ze Smirzyc. I opowiedział o powziętych zamierzeniach. Zamierzeń tych, jak można było oczekiwać, Szarlej absolutnie nie aprobował. Nie aprobował ich ani wczoraj, ani dziś. – To pomysł całkiem nierozumny – powtórzył opinię. To kompletne szaleństwo, wracać na Śląsk i szukać zemsty. Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, żeś wcale nie zmądrzał przez ostatnie dwa lata, ba, tuszyłbym, żeś jeszcze bardziej zgłupiał. Ale przecież tak nie jest. Zmądrzałeś, Reinmarze, dowodzi wszak tego twój postępek ze Smirzyckim. Miałeś go w ręku, na łasce i niełasce. I co? Puściłeś wolno. Rozżalony śmiercią brata, żądny odwetu, a wypuściłeś. Bo rozumem, mając go wszakże, ogarniasz bezsens takiej zemsty. Winny śmierci twojego brata nie jest wszak Smirzycky. Ów Birkart von Grellenort, choć być może zabił Peterlina własnoręcznie, biskup wrocławski Konrad, choć wydał rozkaz, winy, paradoksalnie, również nie ponoszą. Tym, co zabiło Peterlina, był bowiem historyczny czas. To historyczny czas wtedy, zimą roku 1425, przywiódł Ambroża pod Radków i Bardo. To historia, nie mieszkańcy Kutnej Hory, strącała pojmanych husytów do kopalnianych szybów. To nie Węgrzy Luksemburczyka, lecz historia gwałciła i zarzynała baby w zdobytych Lounach. To nie Żiżka, lecz historia mordowała i paliła żywcem ludzi w Chomutowie, Beruniu i Czeskim Brodzie. To również historia zabiła Hynka z Kolsztejna. Szukać zemsty? Na historii? Być jak król Kserkses, batożący morze? Reynevan pokręcił głową. Ale się nie odezwał.

Dopłynęli do wyspy Travnik. Od lewego brzegu wciąż niosło spalenizną. W maju roku 1420, podczas zażartych walk z wojskiem wiernym królowi, Małą Stranę podpalono, tak skutecznie, że cała niemal legła popiołem – i faktycznie leżała nim po dziś dzień. Próbowano, prawda, odbudowywać, ale jakoś bez serca i zapału. Było wszak bez liku innych zmartwień, historia skutecznie dbała, by ich nie zabrakło. – W świetle procesów historycznych – podjął Szarlej, patrząc na czarne resztki nadbrzeżnych młynów – można więc przyjąć, żeś już wziął odwet za brata. Albowiem idziesz w jego ślady, kontynuujesz dzieło, którego on nie dokończył. W ramach schedy po bracie przyjąłeś komunię sub utrague specie i jesteś husytą. Peterlin, wiem to, dotarły do mnie informacje, był faktycznie wierzącym utrakwistą, służył sprawie Kielicha z faktycznego przekonania. Mówię o tym, bo nie brakowało takich, którzy robili to z innych pobudek, niekiedy bardzo brzydkich, a zawsze bardzo prozaicznych. Ale, powtarzam, nie dotyczy to ani twego brata, ani, jak sądzę, ciebie. Ty wszak szczerze i z oddaniem, bez cienia wyrachowania, walczysz dla sprawy i religii, dla których twój brat dał się zabić. – Nie wiem, skąd się to bierze, Szarleju, ale w twoich ustach rzeczy najbardziej podniosłe potrafią brzmieć jak jakiś karczemny żart. Wiem, że nie zwykłeś szanować świętości, ale… – Świętości? – przerwał demeryt. – Reinmarze? Czy ja

dobrze słyszę?

– Nie imputuj mi, proszę – zacisnął wargi Reynevan ani perfidii, ani braku własnego zdania. Owszem, zbliżył mnie do husytów fakt, że Peterlin dla nich zginął, wiem, jakim mój brat był człowiekiem, bez wahania staję po stronie, po której się opowiadał. Ale ja mam swój rozum, swój własny. Sprawę przemyślałem i osądziłem w duszy. Komunię z Kielicha przyjąłem z pełnym przekonaniem. Albowiem popieram cztery artykuły, popieram naukę Wiklefa, popieram husytów w kwestii liturgii i interpretacji Biblii. Popieram ich światopogląd i program budowania sprawiedliwości społecznej. – Sprawiedliwości, przepraszam, jakiej?

– Omnia sunt communia, Szarleju! Wszystko wspólne, w tych słowach mieści się cała sprawiedliwość boska. Nie ma wielkich, nie ma małych, nie ma bogaczy, nie ma biedoty. Wszystko wspólne! Komunizm! Czyż to nie brzmi pięknie?

– Dawno nie słyszałem czegoś równie pięknie brzmiącego.

– Dlaczego taki sarkazm?

– Nie przejmuj się. Brzmij dalej. Czym to jeszcze ujęli cię wiklefiści? – Całą duszą i sercem popieram zasadę sola Scriptura.

– Aha.

– Do Pisma Świętego niczego dodawać nie trzeba i nie można, Pismo jest dostatecznie przejrzyste, by każdy wierzący mógł pojąć je bez komentarza z ambony. Między wiernymi a Bogiem nie potrzeba pośredników. Przed Stwórcą wszyscy są równi. Autorytet papieża i kościelnych dostojników uznawać można tylko wówczas, gdy jest on zgodny z wolą Najwyższego i Pismem Świętym. W szczególności zaś majątek został księżom powierzony celem pełnienia obowiązków nałożonych przez Chrystusa i Pismo. Jeśli księża z obowiązków tych się nie wywiązują, jeśli grzeszą, majątek należy im odebrać. – O! – ożywił się Szarlej. – Odebrać? Tak mi brzmij. Takie brzmienie mi lube! – Nie drwij. Czy nigdy nie zastanawiałeś się, dlaczego właśnie tu, w Czechach, w Pradze, z roznieconej przez konstancjeński stos iskry rozgorzał taki pożar? Powiem ci: czy wiesz, ilu było duchownych w praskiej diecezji? Sześć tysięcy. Ile było klasztorów? Sto sześćdziesiąt. Czy wiesz, że w samej Pradze co dwudziesty człowiek nosił habit lub sutannę? A ile było w Pradze far? Czterdzieści i cztery. Wrocław, przypomnę, ma dziewięć. W samej tylko katedrze Świętego Wita było równo trzysta kościelnych stanowisk. Czy przedstawiasz sobie majątek, wyciągany z prebend i annat? Nie, Szarleju, tak dłużej być nie mogło i nie może. Sekularyzacja dóbr kościelnych jest absolutnie konieczna. Kler panuje nad zbyt potężną własnością doczesną. Nie chodzi tu już o przykazania Chrystusowe, o powrót do ewangelicznego ubóstwa, do sposobu życia Jezusa i apostołów. Tak ogromna koncentracja majątku i władzy musi powodować gniew i napięcia społeczne. To się musi skończyć, ich bogactwo, ich zdzierstwa, ich pycha, ich buta, ich władza. Muszą wrócić do tego, czym byli, czym nakazał im być Chrystus: ubogimi i pokornymi sługami. I nie Joachim z Fiore pierwszy na to wpadł, nie

Ockham, nie Waldhauser, nie Wiklef i nie Hus, lecz Franciszek z Asyżu. Kościół musi się odmienić. Zreformować. Z kościoła magnatów i polityków, pyszałków i głupców, obskurantów i hipokrytów, z kościoła inkwizytorów, z kościoła kroczących na czele krucjat zbrodniarzy, kreatur takich, jak choćby nasz wrocławski biskup Konrad, musi przeobrazić się w kościół Franciszków. – Ty się marnujesz po szpitalach. Powinieneś być kaznodzieją. Względem mnie ściągnij jednak nieco cugle. W Taborze mamy kaznodziejów dość, ba, w nadmiarze nawet, do przesytu, bywa, potrafi się przy kazaniu śniadanie cofnąć. Miejże więc litość nad jajecznicą z selerem i wyhamuj nieco. Zaraz jeszcze gotóweś wjechać na symonię i rozpustę. – A bo to i prawda! Nikt nie przestrzega kościelnych ślubów ani reguł! Od Rzymu po sam dół, po najbardziej zapadłą parafię, nic, tylko świętokupstwo, rozwiązłość, pijaństwo, demoralizacja. Dziwić się, że powstają analogie do Babilonu i Sodomy, że są skojarzenia z antychrystem? Że krąży powiedzenie: omne malum a dero? Dlatego jestem za reformą, choćby i najradykalniejszą. Szarlej oderwał wzrok od zgliszcz siedziby przeoratu joannitów i osmalonych murów kościoła Panny Marii Końca Mostu. – Jesteś za reformą, powiadasz. Ucieszę tedy twe uszy opowieścią o tym, jak my, Boży bojownicy, wdrażamy teorię w życie. W maju tego roku, wieść o tym pewnie doszła do twych uszu, ruszyliśmy pod Prokopem Gołym z rejza na Łużyce. Puściliśmy z dymem i ograbiliśmy ładnych parę przybytków kultu, w tym kościółki i klasztorki w Hirschfeld, w Ostritz i w Bernstadt, a także, co może cię zainteresować, koło Frydlandu, w dobrach Ulryka Bibersteina, bodajże wuja twojej ukochanej Katarzyny. Zgorzelca, choć szturmowaliśmy, zdobyć nam się nie udało, ale w Lubaniu, wziętym w piątek przed niedzielą Cantate, nadybaliśmy kilkunastu księży i mnichów, w tym zbiegów z Czech, dominikanów, którzy w Lubaniu właśnie znaleźli azyl. Tych Prokop kazał stracić bez litości. Więc straciliśmy. Czeskich klechów się spaliło, niemieckich zatłukło lub potopiło w Kwisie. Podobną w skali jatkę urządziliśmy cztery dni później w Złotoryi… Dziwną masz minę. Nudzę cię? – Nie. Ale zdaje się, że mówimy o zupełnie różnych rzeczach. – Czyżby? Pragniesz, mówisz, odmieniać kościół. Opowiadam więc, jak my go odmieniamy. Chcesz, głosisz, reform, choćby i najradykalniejszych. Przypomnę ci, że reformowali już rozwydrzonych prałatów nawet królowie: polski Bolesław Śmiały, angielski Henryk II Plantagenet, Wacław IV tu, w Pradze. Ale co to dało? Jeden stracony wichrzyciel Stanisław ze Szczepanowa, jeden zasztyletowany bezczelny klecha Tomasz Becket, jeden utopiony aferzysta Jan z Pomuku. Kropla w morzu! Za mało radykalnie, detal miast hurtu. Jeśli o mnie idzie, wolę metody Żiżki, Prokopa, Ambroża. Skutki są zdecydowanie widoczniejsze. Mówiłeś, że przed rewolucją co dwudziesty prażanin chodził w sutannie lub habicie. A ilu dzisiaj takich spotkasz na ulicy? – Niewielu. Uważaj, wpływamy pod Kamienny Most, z niego zawsze plują. A czasami szczają. Fakt, na balustradach mostu roiło się od uliczników, usiłujących opluć lub obsikać każdą przepływającą dołem łódkę, barkę lub szkutę. Szczęściem, dołem przepływało zbyt wiele łodzi, by ulicznicy zdołali spostponować więcej niż kilka. Łodzi Reynevana i Szarleja sprzyjało szczęście. Nurt niósł ich bliżej lewego brzegu. Przepłynęli obok mocno poszkodowanego pałacu arcybiskupiego i ruin klasztoru augustianów. A dalej, nad małostrańskim pogorzeliskiem i nad rzeką, imponująco wznosiła się skała Hradczan, dumnie zwieńczona Hradem i strzelistymi wieżami katedry Świętego Wita. Flisak pchnął drągiem łódź w nurt, popłynęli szybciej. Prawy brzeg, za murem, wypełniała już zwarta zabudowa staromiejska, brzeg lewy był bardziej sielski – w całości niemal zajmowały go winnice. Niegdyś, przed rewolucją, należące w większości do klasztorów. – Przed nami – demeryt wskazał wieżę kościelną na prawym brzegu – Franciszek, jeśli się nie mylę. Wysiadamy?

– Jeszcze nie. Podpłyniemy pod jaz, stamtąd na Sukiennicką mamy trzy kroki. – Szarleju.

– Słucham.,

– Zwolnij na moment. Nic nas nie nagli, a chciałbym… Szarlej zatrzymał się, pomachał panienkom w mydlarni, wywołując koncert piskliwego śmiechu. Zademonstrował zgięty łokieć dzieciarni, pokazującej języki i wykrzykującej dziecinne obelgi. Przeciągnął się, spojrzał na słońce, wyglądające zza wieży kościoła. – Domyślam się, czego chciałbyś.

– Wysłuchałem twoich wynurzeń o procesach historycznych. Że zaś zemsta to rzecz płonna, Samson powtarza mi co dnia. Król Kserkses batożący morze jest żałosny i śmieszny. Tym niemniej… – Słucham z uwagą. I rosnącym niepokojem.

– Z wielką chęcią dorwałbym sukinsynów, którzy zabili Peterlina. Zwłaszcza tego Birkarta Grellenorta. Szarlej pokręcił głową, westchnął.

– Tego właśnie się obawiałem. Że to powiesz. Czy przypominasz sobie, Reinmarze drogi, Śląsk sprzed dwóch lat? Czarnych jeźdźców, wołających: "Jesteśmy!"? Nietoperze w Borze Cysterskim? Wówczas nasze tyłki uratował Huon von Sagar. Gdyby wtedy Huon nie zdążył na czas, skóry z naszych tyłków wisiałyby dziś, wysuszone pięknie, u owego Birkarta nad kominem. Pomijam już drobny fakt, że ów Birkart to ewidentnie sługus biskupa Konrada, najpotężniejszej osobistości całego Śląska, człowieka, któremu wystarczy mały palec skrzywić, by nas na pale wbito. A sam ów Grellenort to też nie jakiś zwykły zbir, ale czarownik. Typ w ptaki potrafi się zmieniać, a ty chcesz go, powiadasz, dorwać? A jak, ciekawość? – Znalazłby się sposób. Zawsze się znajdzie, wystarczy chęć szczera. I trochę sprytu. Wiem, to szaleństwo wracać na Śląsk. Ale nawet szaleńcze przedsięwzięcia mogą się powieść, jeśli szaleć według rozważnego planu. Prawda? Szarlej spojrzał nań bystro.

– Zauważam – oznajmił – wyraźny a interesujący wpływ twoich nowych koneksji. Myślę, rzecz jasna, o osławionym towarzystwie z apteki "Pod Archaniołem". Nie wątpię, że mnóstwa rzeczy można się od nich nauczyć. Szkopuł w tym, by z mnóstwa umieć wyselekcjonować te, których uczyć się warto. Jak tam z tym u ciebie? – Staram się.

– Chwali ci się. A powiedz mi, jak tyś się w ogóle z nimi skumał? Nie było chyba łatwo? – Nie było – Reynevan uśmiechnął się do wspomnień. – Prawdę rzekłszy, potrzebny był graniczący z cudem przypadek, zbieg okoliczności. I przedstaw sobie, zdarzyło się coś takiego. W pewien upalny lipcowy dzień Roku Pańskiego 1426.


Svatopluk Fraundinst, główny lekarz szpitala Krzyżaków z Gwiazdą przy Kamiennym Moście, był mężczyzną w sile wieku, postawnym i przystojnym na tyle, by móc bez specjalnego wysiłku uwodzić i przy byle okazji chędożyć pracujące w szpitalu przedrewolucyjne benedyktynki, wypędzone przez husytów z ich własnego klasztoru. Nie było niemal tygodnia, by nie dało się słyszeć, jak zaciągnięta przez doktora do komórki siostrzyczka jęczy, stęka i wzywa świętych. Że Svatopluk Fraundinst jest czarodziejem, Reynevan podejrzewał od samego początku, od pierwszego dnia, gdy podjął pracę u szpitalników i zaczął asystować chirurgowi w operacjach. Po pierwsze, Svatopluk Fraundinst, były kanonik wyszehradzki, doctor medicinoe Uniwersytetu Karola, mający licentia docendi w Salerno, Padwie i w Krakowie, był uczniem Mateja z Bechyni, bliskiego współpracownika słynnego Brunona z Osenbrughe. Mistrz Bruno z Osenbrughe był swego czasu chodzącą legendą europejskiej medycyny, a Mateja z Bechyni mocno podejrzewano o pociąg do alchemii i magii, tak białej, jak i czarnej. Sam fakt, że Svatopluk Fraundinst para się chirurgią, też był wiele mówiący – medycy uniwersyteccy chirurgią rąk nie brudzili, zostawiając ją katom i balwierzom, nie zniżali się nawet do flebotomii, z własnych katedr wychwalanej jako remedium na wszystko. Lekarze zaś będący magikami od chirurgii nie stronili i byli w niej dobrzy – a Fraundinst był chirurgiem niesamowicie wprost sprawnym. Jeśli do tego dorzucić typowe manieryzmy w mowie i gestach, jeśli dołożyć noszony zupełnie jawnie pierścień z pentagramem, jeśli dodać pozornie nieistotne i czynione niby niechcący aluzje, można było być niemal pewnym sprawy. Czyli tego, że Svatopluk Fraundinst miał z czarnoksięstwem kontakt zdecydowanie bardziej niż przelotny i że próbuje wysondować Reynevana na podobną okoliczność. Rzecz jasna, Reynevan pilnował się bardzo, lawirował i omijał zasadzki najsprytniej, jak umiał. Czasy były trudne i pewnym nie można było być niczego i nikogo.

Aż pewnego dnia, w lipcu, w wigilię świętego Jakuba Apostoła, zdarzyło się, że do szpitala przyniesiono z pobliskiego tartaku tracza, groźnie zranionego ostrzem piły. Krew lała się jak z cebra, a Fraundinst, Reynevan i przedrewolucyjna benedyktynka robili, co mogli, by przestało się lać. Szło im marnie, może przez rozległość rany, może po prostu mieli kiepski dzień. Gdy po raz kolejny siknęła mu w prosto w oko krew z arterii, doktor Svatopluk zaklął sążniście, tak ohydnie, że benedyktynka najpierw się zachwiała, a potem uciekła. A doktor zastosował zaklęcie wiązania, zwane też "czarem Alkmeny". Zrobił to jednym gestem i jednym słowem, Reynevan w życiu nie widział równie sprawnie rzuconego zaklęcia. Arteria zamknęła się natychmiast, krew momentalnie zaczęła czernieć i krzepnąć. Fraundinst obrócił ku Reynevanowi zalaną juchą twarz. Było oczywiste, czego chce. Reynevan westchnął. – Quare insidiaris animae meae? – wymamrotał. – Czemu czyhasz na mnie, Saulu?

– Ja się zdekonspirowałem, ty też musisz – wyszczerzył zęby czarownik. – Nuże, ostrożna wróżko z Endor. Nie bój się. Non veniet tibi guicguam mali. Rzucili zaklęcie razem, unisono, siłą mocnej kolektywnej magii wiążąc i zasklepiając wszystkie naczynia.


– I tenże doctor medicinae – domyślił się Szarlej wprowadził cię do kongregacji magików, zbierającej się w aptece "Pod Archaniołem". Tej oto, do której właśnie się zbliżamy. Szarlej domyślał się dobrze. Byli na Sukiennickiej, aptekę było już widać za szeregiem warsztatów przędzalniczych, tkalni i kramów bławatnych. Nad wejściem, wysoko nad drzwiami, wisiał wykusz z wąziutkimi okienkami, przyozdobiony drewnianą figurą uskrzydlonego archanioła. Figurę mocno dość nadkąsił ząb czasu i nie było jak rozpoznać, który to z archaniołów. Reynevan nigdy nie pytał. Ani za pierwszym razem, przyprowadzony przez Fraundinsta w sierpniu 1426, w wypadającym we czwartek dniu ścięcia świętego Jana Chrzciciela, ani później. – Zanim wejdziemy – Reynevan ponownie zatrzymał Szarleja – jeszcze jedna rzecz. Prośba. Bardzo cię proszę, byś się powstrzymywał. Szarlej tupnął, by odkleić od buta resztkę kupy, na pierwszy rzut oka bodajże psiej, choć pewności nie było, w okolicy kręciły się też dzieci. – Jesteśmy – ponowił z naciskiem Reynevan – coś Samsonowi dłużni. – Po pierwsze – Szarlej uniósł głowę – już to mówiłeś. Po drugie: to nie ulega kwestii. To nasz druh, tych trzech słów wystarczy za wszystko. – Cieszę się, że tak do tego podchodzisz. Wierzysz w to czy nie wierzysz, wątpisz czy nie, ale pogódź się z faktem. Samson jest w naszym świecie uwięziony. Jest, jak inkluz, zamknięty w obcej mu cielesnej powłoce, nienajpiękniejszej zresztą, przyznasz. Robi, co może, by się wyzwolić, poszukuje pomocy… Być może nareszcie znajdzie ją tu, w Pradze, "Pod Archaniołem", być może właśnie dziś… Bo właśnie… – Bo właśnie – przerwał z lekkim odcieniem zniecierpliwienia w głosie demeryt – przybył z Salzburga i zagościł "Pod Archaniołem" światowej sławy magik, magnus nigromanticus. To, co nie udało się czarownikom praskim, być może uda się jemu. Mówiłeś mi już o tym. Razy co najmniej kilka.

– A ty za każdym parskałeś i robiłeś kpiące miny.

– To u mnie odruchowe. Tak reaguję, gdy słyszę o magii, o inkluzach… – Proszę cię więc – uciął dość ostro Reynevan – byś dziś opanował odruchy. Byś, pomny na przyjaźń z Samsonem, nie parskał i nie robił min. Obiecujesz? – Obiecuję. Nie będę robił min. Kamienna twarz. Ani razu, niech mnie Bóg skarże, nie ryknę śmiechem, gdy mowa będzie o czarach, o demonach, o paralelnych światach i bytach, o ciałach astralnych, o… – Szarleju!

– Milczę. Wchodzimy?

– Wchodzimy.


W aptece było ciemno, wrażenie mroku potęgował kolor boazerii i mebli, gdy wchodziło się ze słońca, jak oni teraz, przez moment nie widziało się kompletnie nic. Można było tylko stać, mrugać i wciągać w nozdrza ciężki zapach kurzu, kamfory, mięty, miodu, ambry, saletry i terpentyny. – Do usług waćpanów… Do usług… Waćpanowie życzą? Zza kontuaru – dokładnie tak samo jak przed ponad rokiem, w Ścięcie Jana Chrzciciela, wyłonił się, świecąc w półmroku łysiną, Benesz Kejval. – Czymżeż – spytał, dokładnie tak samo jak wtedy. – Czymżeż służyć mogę?

– Cremor tartari – spytał od niechcenia Svatopluk Fraundinst – posiadasz waszmość? – Cremor – aptekarz potarł łysinę – tartari!

– Nie inaczej. Potrzeba mi też nieco unguentum populeum.

Reynevan przełknął ślinę w zdumieniu. Z tego, co zasłyszał, w aptece "Pod Archaniołem" Svatopluk Fraundinst winien być gościem znanym i szanowanym, a łysy aptekarz sprawiał wrażenie, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

– Unguentum jest, świeżo przyrządzone… Ale o cremor tartari trudniej ninie… Wiela potrzeba? – Dziesięć drachm.

– Dziesięć? Tyle to może najdę. Poszukam. Wejdźcie, panowie, do środka. Dopiero znacznie później Reynevan dowiedział się, że rytuał powitalny, z pozoru idiotyczny, miał swoje uzasadnienie. Kongregacja apteki "Pod Archaniołem" działała w głębokim utajnieniu. Jeśli wszystko było w porządku, przychodzący do apteki prosił o dwa, zawsze o dwa leki. Gdyby poprosił o jeden, znaczyłoby to, że jest szantażowany lub śledzony. Jeśliby zaś w samej aptece były zasadzka i kocioł, Benesz Kejval ostrzegłby tym, że miałby tylko połowę którejś z żądanych ilości. Za sklepową ladą, za dębowymi drzwiami, kryła się właściwa apteka – z typowym dla apteki wyposażeniem: nie brakowało ani szafy z tysiącem szufladeczek, ani licznych słojów i butli z ciemnego szkła, ani mosiężnych moździerzy, ani wag. U powały wisiało na sznurku wysuszone monstrum, standardowa dekoracja pracowni czarodziejskich, aptek i kuglarskich bud – syrena, pół dziewica, pół ryba, będąca w rzeczywistości spreparowaną płaszczką. Odpowiednio rozpłatana, rozpięta na desce i wysuszona ryba faktycznie nabierała "syreniego" kształtu nozdrza udawały oczy, a wyłamane chrząstki płetw – ramiona. Falsyfikaty produkowano w Antwerpii i Genui, dokąd płaszczki trafiały od kupców arabskich lub wszędobylskich żeglarzy portugalskich. Niektóre były wykonane tak udatnie, że tylko z największym trudem dawały się odróżnić od prawdziwych morskich syren. Istniał jednak niezawodny probierz autentyczności – prawdziwe syreny były mianowicie co najmniej stokrotnie droższe od podróbek i żadnej z aptek nie było na nie stać.

– Antwerpska robota – Szarlej okiem znawcy otaksował wysuszoną paskudę. – Sam kiedyś opędzlowałem kilka podobnych. Szły jak woda. We Wrocławiu, w aptece "Pod Złotym Jabłkiem", jedna wisi do tej pory.

Benesz Kejval spojrzał na niego ciekawie. Jako jedyny z czarowników "Archanioła" nie był pracownikiem uniwersyteckim. Nie studiował nawet. Aptekę zwyczajnie odziedziczył. Był jednak niezrównanym farmaceutą i mistrzem w sporządzaniu leków – czarodziejskich i zwykłych. Jego specjalnością był afrodyzjak ze sproszkowanych bedłek, orzeszków piniowych, kolendry i pieprzu. Żartowano, iż po zażyciu tego specyfiku nawet nieboszczyk zrywał się z mar i w podskokach pędził do burdelu. – Idźcie, panowie, do dolnej izby. Tam są wszyscy. Czekają na was. – A ty, Beneszu? Nie idziesz?

– Chciałbym – westchnął aptekarz – ale muszę stać za kontuarem. Ludzie przychodzą bez przerwy. Źle wróżę temu światu, jeśli tylu na nim chorych, zbolałych i zdanych na leki.

– A może – uśmiechnął się Szarlej – to tylko hipochondria?

– Wtedy wróżę temu światu jeszcze gorzej. Pospieszajcie, panowie. Aha, Reynevan! Uważaj na księgi. – Będę uważał.


Z apteki wychodziło się na podwórze. Zielona od mchu studnia przesycała powietrze niezdrową wilgocią, dzielnie sekundował jej w tym ocieniający mur koślawy krzak czarnego bzu, wyrastający, rzekłbyś, nie z ziemi, lecz z kupy zbutwiałych liści. Krzak skutecznie maskował małe drzwi. Ościeżnica była w całości niemal zasnuta pajęczynami. Grubo i gęsto. Było oczywistym, iż od lat przez te drzwi nikt nie przechodził.


– Iluzja – wyjaśnił spokojnie doktor Svatopluk, zagłębiając rękę w kokonie pajęczyn. – Magia iluzoryczna. Prosta zresztą. Szkolna wręcz. Pchnięte drzwi otworzyły się do wewnątrz – razem z iluzorycznymi pajęczynami, wyglądającymi po otwarciu jak wycięty nożem kawał grubego wojłoku. Za drzwiami były kręcone schody, prowadzące w górę. Schody były strome i tak ciasne, że wchodzący nijak nie mogli uniknąć upaprania sobie ramion tynkiem ze ścian. Po kilku minutach sapania stawało się przed kolejnymi drzwiami. Tych nikomu już nie chciało się maskować. Za drzwiami była biblioteka. Pełna ksiąg. Oprócz ksiąg, zwojów, papirusów i kilku różnych dziwnych eksponatów nie było tam nic. Na nic więcej nie starczyło miejsca.

Sterty inkunabułów leżały po prostu wszędzie, nie można było kroku zrobić, by nie potknąć się o coś takiego jak Summarium philosophicum Nicolasa Flamela, Kitab alMansuri Razesa, De expositione specierum Morienusa czy De imagine mundi Gerwazego z Tilbury. Przy każdym nieuważnym kroku boleśnie ranił kostkę okuty róg oprawy dzieła tej miary co Semita recta Alberta Wielkiego Perspectwa Witelona czy Illustria miracula Cezarego z Heisterbachu. Starczyło niebacznie potrącić regał, a na głowę spadała w tumanie kurzu Philosophia de arte occulta Artefiusza, De universo Wilhelma z Owernii lub Opus de natura rerum Tomasza z Cantimprs. W całym tym bajzlu można było niechcący wpaść na coś lub przypadkiem dotknąć czegoś, czego nie zalecało się dotykać bez zachowania nadzwyczajnej ostrożności Zdarzało się bowiem, że grymuary, traktaty o magii i spisy zaklęć rzucały czary same i samoistnie – wystarczyło niebacznie ruszyć, stuknąć, puknąć – i nieszczęście gotowe. Szczególnie niebezpieczny był pod tym względem Grand Grimoire, wielce groźnymi potrafiły okazać się też Aldaraia i Lemegeton. Już za drugą wizytą "Pod Archaniołem" Reynevan miał pecha strącić z zawalonego księgami i zwojami stołu grube tomiszcze, którym był ni mniej, ni więcej Liber de Nyarlathotep. W tej samej chwili, gdy starożytny i lepki od tłustego kurzu inkunabuł rymnął o podłogę, ściany zadrżały i eksplodowały cztery z sześciu stojących na szafie słojów z homunkulusami. Jeden homunkulus zamienił się w bezpiórego ptaka, drugi w coś w rodzaju ośmiornicy, trzeci w szkarłatnego i agresywnego skorpiona, a czwarty w zminiaturyzowanego papieża w szatach pontyfikalnych. Zanim ktokolwiek zdołał cokolwiek przedsięwziąć, wszystkie cztery rozpłynęły się w zieloną i obrzydliwie cuchnącą maź, przy czym karłowaty papież zdążył jeszcze wyskrzeczeć: JBeati immaculati, Cthulhu fhtagn!" Było od cholery sprzątania. Incydent większość archanielskich czarodziejów rozbawił, kilku jednak poczuciem humoru nie grzeszyło i Reynevan nie zyskał, mówiąc oględnie, zanadto w ich oczach. Ale tylko jeden z magików długo jeszcze po zdarzeniu patrzył na niego wilkiem i mocno dawał mu odczuć, czym jest antypatia. Tym ostatnim był, jak łatwo się domyślić, bibliotekarz i opiekun księgozbioru. – Witaj, Szczepanie.

Szczepan z Drahotusz, opiekun księgozbioru, uniósł głowę znad bogato iluminowanych stronic Archidoxo magicum Apoloniusza z Tiany. – Witaj, Reynevan – uśmiechnął się. – Miło cię znowu widzieć. Dawnoś nie zachodził. Kosztowało Reynevana sporo zabiegów, by po bibliotecznej gafie uzdrowić stosunki ze Szczepanem z Drahotusz. Ale dokonał tego, i to z efektem przewyższającym oczekiwania. – To zaś – bibliotekarz podrapał się w nos palcami brudnymi od kurzu – snadnie pan Szarlej, o którym tyle słyszałem? Powitać, powitać. Pochodzący ze starej morawskiej szlachty Szczepan z Drahotusz był zakonnikiem, augustianinem i – oczywiście – czarnoksiężnikiem. Z magami kongregacji "Archanioła" znał się z dawien dawna, z uniwersytetu, ale na stałe przeniósł się do aptecznej kryjówki w roku 1420, po tym, jak jego hradczański klasztor uległ splądrowaniu i spaleniu. W odróżnieniu od reszty magików, apteki a raczej biblioteki – nie opuszczał prawie nigdy, na mieście nie bywał. Był chodzącym bibliotecznym katalogiem, wiedział o każdej księdze i każdą potrafił szybko zlokalizować – w warunkach panującego w pomieszczeniu chaosu była to umiejętność po prostu nieoszacowana. Reynevan bardzo sobie chwalił przyjaźń z Morawianinem i spędzał w bibliotece długie godziny. Zainteresowany był ziołolecznictwem i farmaceutyką, a księgozbiór "Archanioła" był pod tym względem prawdziwą kopalnią wiedzy. Oprócz zielników, lekospisów i farmakopej klasycznych i znanych, jak te Dioskuridesa, Strabona, Avicenny, Hildegardy z Bingen czy Mikołaja Przełożonego, biblioteka kryła prawdziwe skarby. Była tam Kitab Sirr alAsar Gebera, była Sefer HaMirkahot Szabbetaia Donnolo, były nieznane dzieła Majmonidesa, Haliego, Apulejusza, Herrady z Landsbergu – jak też i inne antidotaria, dispensatoria i ricettaria, jakich Reynevan nigdy dotąd nie widział i o jakich nigdy nie słyszał. I wątpił, by o nich słyszano na uniwersytetach. – Dobra – Szczepan z Drahotusz zamknął księgę i wstał. – Idziemy do dolnej izby. Trafimy bodaj w sam czas, bo pewnie niedługo będzie koniec. Swoją drogą dość to ekstrawaganckie, zaczynać konjurację nie o północy, jak każdy normalny i szanujący się czarodziej, lecz o pierwszej godzinie dnia, ale cóż… Nie mnie krytykować poczynania kogoś takiego jak ualde uenerandus et eximius Wincenty Reffin Axleben z Salzburga, żyjąca legenda, chodząca sława i mistrz nad mistrze. Ha, jestem prawdziwie ciekaw, jak mistrzowi nad mistrze powiedzie się z Samsonem… – Przybył wczoraj?

– Wczoraj na odwieczerz. Zjadł, wypił, zaciekawił się, w czym nam pomóc mógłby. No to przedstawiliśmy mu Samsona. Yenerandus zerwał się i chciał wychodzić, przekonany, że z niego kpimy. Samson zastosował tę samą sztuczkę, której użył wobec nas w zeszłym roku: pozdrowił go po łacinie, a powtórzył w koine i po aramejsku. Trzeba było widzieć minę czcigodnego mistrza Wincentego! Ale to podziałało, podobnie jak ongi w naszym przypadku. Czcigodny Wincenty Reffin spojrzał na Samsona ciekawiej i łaskawiej, ba, uśmiechnął się nawet, na tyle, na ile pozwalały mu mięśnie twarzy, permanentnie zastygłe w grymasie tyleż posępnym, co aroganckim. Potem zamknęli się obaj w occultum… – Tylko we dwu?

– Mistrz nad mistrze – uśmiechnął się Morawianin jest ekstrawagancki także pod tym względem. Przedkłada dyskrecję. Nawet jeśli ociera się to o duży nietakt, by nie rzec insult. Stary znachor jest tu, zaraza, gościem. Mnie to nie przeszkadza, mam to gdzieś, Bezdiechovsky jest ponad takie rzeczy, ale Fraundinst, Teggendorf, Telesma… Mówiąc oględnie, są wściekli. I serdecznie życzą Axlebenowi porażki. Życzenie to spełni się, moim zdaniem. – Hę?

– On popełnia ten sam błąd, co my w Trzech Króli.

Pamiętasz, Reinmarze?

– Pamiętam.

– Pospieszajmy zatem. Tędy, panie Szarleju.


Z biblioteki wychodziło się na krużganek, z krużganka droga wiodła schodami w dół, do przyziemia, gdzie stawało się przed okutymi żelazem drzwiami. Na drzwiach umieszczony był rysunek – owal, w którym widniał spiżowy wąż Mojżesza, serpens mercurialis. Nad wężem wyobrażony był kielich, z którego wyrastały Słońce i Księżyc. Poniżej połyskiwały litery Y.I.T.R.I.O.L., składające się na Yisita Inferiora Terrae Rectificando Invenies Occultum Lapidem, sekretną transmutacyjną formułę alchemików. Szczepan z Drahotusz dotknął drzwi, wymówił zaklęcie. Drzwi otwarły się ze zgrzytem i skrzypem. Weszli. Szarlej westchnął głęboko. – Nieźle – mruknął, rozglądając się. – Nieźle… Przyznaję. – Mnie – uśmiechnął się Reynevan – za pierwszym razem też zatkało. Potem przywykłem. W zajmującym ogromną winiarską piwnicę alchemicznym laboratorium praca nie ustawała, zawsze coś się działo, czy to w świątek, czy w piątek, czy w niedzielę. Nigdy nie wygasały piece i atanory, grzejąc niemiłosiernie, co dało się cenić zwłaszcza porą zimową, a także latem, jeśli zdarzyło się zimne. W atanorach dokonywały się kalcynacja i wyżarzanie, najrozmaitsze substancje przechodziły od fazy albedo do fazy nigredo, wydzielając przy przechodzeniu okropny smród. W kolbach cięgiem coś się filtrowało, destylowało względnie ekstrahowało, czemu towarzyszyły burzliwe eferwescencje i smród jeszcze straszniejszy. W wielkich aludelach kwasy działały na metale, po czym metale nieszlachetne transmutowały w szlachetne, z lepszym lub gorszym efektem. Bulgotał w tyglach merkuriusz, czyli argentum vivwn, topiła się w kupelach siarka, wydzielała w retortach nitra i osadzała sól, a wyziewy wyciskały łzy z oczu. Coś tam się rozpuszczało, coś koagulowało, a coś sublimowało, pryskał na wsze strony kwas, wypalając dziurki w stronicach leżących na stołach bezcennych egzemplarzy De quinta essentia Rajmunda Lulla, Speculum alchemiae Rogera Bacona i Theatrum chemicum Arnolda Villanovy. Na podłodze stały, cuchnąc potwornie, kubły pełne caput mortuum. Zwykle – także i wtedy, gdy Svatopluk Fraundinst przyprowadził tu Reynevana po raz pierwszy – w laboratorium pracowało co najmniej trzech lub czterech alchemików. Dziś – wyjątkowo – był tylko jeden. – Dzień dobry, mistrzu Edlingerze!

– Proszę nie podchodzić – warknął alchemik, nie odrywając oczu od wielkiej kolby, umieszczonej w podgrzewanym piasku. – Gotowe wybuchnąć! Edlingera Brehma, licencjata w Heidelbergu, poznał w Moguncji, zaprosił i przywiózł do Głubczyc książę Wacław, syn Przemka Opawskiego. Jakiś czas zaznajamiał mistrz Edlinger młodego księcia z alchemiczną teorią i praktyką. Wacław miał – jak wielu współczesnych mu książąt – zajoba na punkcie alchemii i kamienia filozofów, Brehm żył więc w splendorach i dobrobycie, do czasu, gdy wzięła go pod lupę Inkwizycja. Gdy w głubczyckim powietrzu zapachniało stosem, alchemik uciekł do Pragi na uniwersytet, gdzie zastała go burza roku 1419. Wyróżniający się, obcy, źle mówiący po czesku Niemiec, przeżyłby z pewnością trudne chwile. Ale poznali się na nim i ocalili magicy z "Archanioła".

Edlinger Brehm ujął kolbę w żelazne kleszcze i wlał bulgocący niebieskawy płyn do miski pełnej czegoś, co wyglądało jak żabi skrzek. Zasyczało, zadymiło, ohydnie zaśmierdziało.

– Sakradonnerwetterhimmelkreuzalleluja! – było jasne, że alchemik spodziewał się lepszego efektu. – Eine total zkurvene Sochę! Scheisse, Scheisse und noch einmal Scheisse! Wy tu jeszcze jesteście? Jestem zajęty! Aha, rozumiem… Idziecie zobaczyć, jak Axlebenowi poszło z Samsonem?

– Tak właśnie – potwierdził Szczepan z Drahotusz. – Idziemy. A ty nie?

– W zasadzie – Edlinger Brehm wytarł ręce w szmatę, wzrokiem pełnym żalu zmierzył miskę dymiącego skrzeku. – W zasadzie, to mogę iść. Nic mnie już tu nie trzyma.


W głębi alchemicznej pracowni, w niepozornym kącie za niepozorną kotarą, kryły się drzwiczki. Dla niewtajemniczonego – gdyby takowy kiedykolwiek zdołał tu dotrzeć – za drzwiczkami był składzik pełen skrzynek, beczułek i butli. Wtajemniczeni poruszali ukrytą wewnątrz jednej z beczek dźwignię, wymawiali zaklęcie, a ściana usuwała się, odsłaniając ciemny otwór, z którego wiało grobem. Takie przynajmniej miało się wrażenie za pierwszym razem. Edlinger Brehm magicznie zapalił magiczną latarnię, poprowadził. Szczepan z Drahotusz, Reynevan i Szarlej weszli za nim, na schody wijące się spiralą wzdłuż ścian mrocznego i pozornie bezdennego szybu. Z dołu biło zimno. I wilgoć. Szczepan z Drahotusz odwrócił się.

– Pamiętasz, Reynevan?

Nie w pałacowe, zaiste, podsienia, Lecz w naturalną weszliśmy jaskinię, O chropowatym dnie i pełną cienia… – Samson Miodek – domyślił się natychmiast Szarlej. – Znaczy, chciałem powiedzieć: Dante Alighieri. Boska komedia. Ulubiony utwór poetycki naszego druha.

– Nie ma wątpliwości – uśmiechnął się Morawianin że ulubiony. Bo nader często przywoływany. Zwłaszcza tu, na tych schodach, waszemu druhowi przypomniał się niejeden cytat z Inferna. Waść, jak widzę, dobrze znasz go z tej strony. – Na końcu świata poznałbym go po tym.

Głęboko schodami nie schodzili, tylko dwie kondygnacje, szyb był znacznie głębszy, schody ginęły w czarnym mroku, z którego dobiegał plusk wody. Naturalna pieczara, historię której skrywała niepamięć, sięgała poziomu Wełtawy. Kto i kiedy odkrył jaskinię, kto i do czego ją wykorzystywał, czyją spuścizną było stojące tu od wieków, maskujące wejście do pieczary domostwo – nie wiedział nikt. Najwięcej wskazywało na Celtów – ściany jaskini pokrywały wpółzatarte, zarośnięte mchem reliefy i malowidła, wśród których dominowały charakterystyczne misternie przeplatane ornamenty i wypełnione meandrującymi liniami koła. Tu i ówdzie pojawiały się nie mniej charakterystyczne dziki, jelenie, konie i rogate postacie ludzkie. Edlinger Brehm pchnął masywne drzwi. Weszli.

W podziemnej izbie, zwanej dolną, siedziała przy zastawionym stole reszta magów "Archanioła" – Svatopluk Fraundinst, Radim Tvrdik, Joszt Dun, Walter von Teggendorf. Oraz Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova. Joszt Dun, zwany Telesmą, był, podobnie jak Szczepan z Drahotusz, niegdyś mnichem – zdradzały to włosy, po odrośnięciu wygolonej tonsury nieporządne, kosmykami wystające znad uszu, przez co właściciel fryzury wyglądał trochę jak puchacz. Z tego, co Reynevan o nim wiedział, Telesma od młodych lat uprawiał ora et labom w klasztorze benedyktynów w Opatovicach, tam też miał pierwsze kontakty z naukami tajemnymi. Potem studiował w Heidelbergu, gdzie wiedzę magiczną doskonalił. Był absolutnym autorytetem, gdy szło o talizmany, zarówno w zakresie teoretycznej wiedzy o przedmiocie, jak i w praktycznym wykonywaniu amuletów. Stawiał też całkiem udatne horoskopy, którymi handlował – sprzedawał różnym łżeprorokom, pseudoastrologom i nibywróżom, nieźle na tym zarabiając. Obok utargu apteki, zarobki Joszta Duna stanowiły podstawowe źródło dochodu kongregacji. Niemłody już Walter von Teggendorf był wychowankiem Wiednia, Bolonii, Cgimbry i Salamanki, mającym facultas docendi we wszystkich tych uczelniach. Cechował go wielki, nabożny wręcz szacunek dla medycyny, alchemii i magii arabskiej, zwłaszcza dla Gebera i Alkindiego, czyli, jak mawiał on sam, dla Musy Zafara el Sufi Al Dżabira i Ya'kuba ibn Sabbah al Kindiego. Fascynacje Teggendorfa znalazły wyraz w jego podejściu do sprawy Samsona. W jego opinii wszystkiemu winne były dżinny. Samson w obecnej postaci, twierdził, jest madżnunem, czyli człowiekiem, w ciele którego możniejszy dżinn uwięził – za karę – pokonanego mniejszego dżinna. Na takie uwięzienie, orzekł niemiecki czarodziej, sposobu nie ma. Jedyne, co można, to dobrze się sprawować i czekać na amnestię. Reverendissimus doctor Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova był najstarszym, najbardziej doświadczonym i najbardziej szanowanym spośród czarnoksiężników "Archanioła". Mało kto coś wiedział o nim bliżej, on sam nie lubił o sobie mówić i nie mówił. Lat liczył – co samo w sobie graniczyło z cudem i świadczyło o nie byle jakich mocach magicznych – nie mniej niż siedemdziesiąt, wiedziano bowiem, że wykładał na Sorbonie za panowania króla Karola V Mądrego, zmarłego w 1380, a zgodnie z przepisami wykładowca uniwersytecki musiał mieć ukończone dwadzieścia jeden lat. Wśród uczelni, w których się kształcił i na których wykładał, były z pewnością Paryż, Padwa, Montpellier i Praga – i z pewnością te cztery nie wyczerpywały listy. Krążyła plotka, że w Pradze Bezdiechovsky wdał się w poważny spór i ostry personalny zatarg z rektorem, słynnym Janem Szindelem. Podłoże konfliktu, o którym Reynevan słychiwał już w czasie swoich studiów w akademii, nie było znane, stało się jednak powodem odejścia Bezdiechovskiego z uczelni i zerwania wszelkich z nią kontaktów. Po roku 1417 Bezdiechovsky po prostu znikł. Zachodzono w głowę, gdzie się podział. Reynevan też zachodził. A teraz już wiedział. – Witaj, młodzieńcze – rzekł Bezdiechovsky. On jeden z całego towarzystwa nie mówił Reynevanowi po imieniu. – Witaj i ty, panie Szarleju, którego sława cię wyprzedza. Zasłyszeliśmy, żeś już drugi rok u taborytów. Jak tam tedy na wojnie? Co tam słychać? Jan Bezdiechovsky jako jedyny z towarzystwa nie interesował się polityką. Wydarzenia wojenne, którymi żyła cała Praga, były starcowi równo obojętne. Pytał o nie przez grzeczność. – Ano, na wojnie dobrze jest – odrzekł grzecznie Szarlej. – Słuszna sprawa zwycięża, niesłuszna przegrywa. Nasi biją obcych. Chciałem rzec: dobrzy biją złych. Znaczy: Ład triumfuje nad Chaosem. A Bóg się raduje. – Ach, ach – ucieszył się stary czarownik. – To naprawdę dobrze! Siądź przy mnie, panie Szarleju, opowiedz… Reynevan dosiadł się do pozostałych magów. Radim Tvrdik nalał mu wina, wnosząc z bukietu, hiszpańskiego alikantu. – Jak sprawy? – spytał Szczepan z Drahotusz, ruchem głowy wskazując zamknięte drzwi, prowadzące do occultum, sali dywinacji i konjuracji. – Są rezultaty? Albo chociaż znaki na niebie i ziemi? Svatopluk Fraundinst parsknął. Telesma też, przy czym głowy nie uniósł znad wygładzanego różem polerskim talizmanu. – Herr Meister Axleben – rzekł Teggendorf – woli pracować w pojedynkę. Nie lubi, gdy mu ktoś zagląda przez ramię. Pilnie strzeże swych tajemnych metod. – Nawet przed tymi, którzy udzielają mu gościny skomentował kwaśno Fraundinst. – Demonstrując tym samym, za kogo ich ma. Za złodziei, czyhających na jego sekrety. Przed snem chowa pewnie pod poduszkę trzos i ciżmy, byśmy mu ich nie ukradli. – Zaczął o wschodzie słońca – wtrącił Radim Tvrdik, widząc, że Reynevana bardziej interesuje Samson Miodek niż opinie o Axlebenie. – Rzeczywiście sam na sam z obiektem, czyli z Samsonem. Nie chciał pomocy, choć proponowaliśmy. Nie prosił o nic, ani o instrumenty, ani o kadzidło, ani o aspergillum. Musi więc władać jakimś potężnym artefaktem. – Albo prawdą jest – dorzucił Brehm – to, co mówią o Manusfortis. Nie należy go lekceważyć. – Nie lekceważymy go – zapewnił Telesma. – To wszak, mimo wszystko, własną osobą Wincenty Axleben, magnus experimentator et nigromanticus. Wiedzy o magii nie brakuje mu z pewnością. To mistrz. Ma więc prawo być nieco ekstrawaganckim. – Jakież trudne słowo – wykrzywił się Fraundinst. W Małej Szmiedawie, mojej wsi, na takich jak Axleben nie mawiało się "ekstrawagancki". Mawiało się prosto, przaśno i zwyczajnie: pieprzony, nadęty cham. – Nikt nie jest doskonały – skonstatował Teggendorf. – Wincentego Axlebena wliczając. A że metody pracy ma dziwaczne? Cóż, ocenimy, jak sprawdzają się takie metody. Poznamy to i ocenimy, jak każe Pismo: ex fructibus eorum.

– Idę o zakład – nie rezygnował Svatopluk – że kwaśne i niewydarzone będą to frukta. Ktoś chce się założyć? – Ja na pewno nie – wzruszył ramionami Szczepan z Drahotusz. – Bo nie zbiera się winogron z cierni ani z ostu fig. Axlebenowi nie uda się z Samsonem, rezultat będzie taki sam, jak nasz w Trzech Króli. To znaczy: żaden. Axlebena zgubi to samo, co zgubiło nas. Pycha i próżność.


Na żelaznym trójnogu tliło się i wiło delikatną smużką dymu kadzidło fumigacyjne – klasyczna, zalecana przez większość grymuarów mieszanka aloesu i gałki muszkatołowej. Samson, wprowadzony w trans, leżał na wielkim dębowym stole. Był całkowicie nagi, na jego olbrzymim, niemal bezwłosym ciele widniały liczne znaki czarodziejskie i kabalistyczne, wypisane magicznym inkaustem z cynobru, ałunu i kuperwasu. Ułożony i rozpostarty był tak, by jego głowa, ręce i nogi dotykały właściwych punktów na Kręgu Salomona – hebrajskich liter Lamed, Vau, Jod, Kaf i Nun. Otaczało go dziewięć czarnych świec, miseczka z solą i czara z wodą. Stojący w przeciwległych rogach stołu Teggendorf i Brehm, obaj w luźnych szatach ceremonialnych, intonowali półgłosem nakazane przez obrzęd psalmy. Właśnie skończyli Ecce quam bonum i zaczynali Dominus inluminatio mea. Bezdiechovsky zbliżył się. Miał na sobie białą szatę i długą na jakiś łokieć szpiczastą i poznaczoną hieroglifami czapkę. Dzierżył athame, obosieczny sztylet z rękojeścią ze słoniowej kości, rekwizyt przy goecji absolutnie nieodzowny. – Athame – wyrzekł głośno – Ty, któryś jest Athanatos, nie znający śmierci, i któryś jest aldhame, znakiem krwi! Conjuro te cito mihi obedire! Hodomos! Helon, Heon, Homonoreum! Dominus inluminatio mea et salus mea, quem timebo? Dominus protector uitae meae a quo trepidabo? Bezdiechovsky kolejno dotknął ostrzem athame płomienia świecy, wody i soli. – Zaklinam cię – przemawiał za każdym razem – Istoto Ognia, w imię Mocy: niechaj cię odleci widmo i upiór nocny. Zaklinam cię, Istoto Wody, w unię Mocy: wyrzuć z siebie nieczystość i skazę wszelką. W imię Mocy, w imię Ambriela i Ehesatiela, bądź błogosławiona, Istoto Soli, niechaj opuści cię zła wola demonów. I niech dobro Stwórcy w Jej miejsce powróci. Asystujący starcowi Svatopluk Fraundinst zbliżył się, podał mu arctraue, nóż zakończony hakiem. Bezdiechovsky wykonał nim w powietrzu cztery rytualne ruchy. – Przez wszystkie imiona Boga, przez Adonay, El, Elohim, Elohe, Zebaoth, Elion, Escerchie, Jah, Tetragrammaton, Sadai, rozkazujemy wam, demony tu krążące i w swej astralnej postaci obecne, byście stawiły się przed nami w formie grzecznej, ludzkim kształcie, ni żadną nieskażone deformacją, ni potwornością, zdolne do mowy składnej i rozumnej, zdolne odpowiadać na pytania, które wam postawione będą. Przybywajcie i bądźcie nam posłuszne, rozkazuję wam przez Daniela, Gediela i Theodoniela, przez Klarimum, Habdanum i Inglotum! Przybywajcie!

Naturalnie nic się nie stało, nikt nie przybył i nikt się nie stawił. Ale na tym etapie konjuracji było to raczej normalne. – Ego uos invoco – podjął Bezdiechovsky, wznosząc arctrave – et invocando vos conjure, per eum cui obediunt omnes creaturae, et per hoc nomen ineffabile, Tetragrammaton Jehovah, in quo est plasmatum omne saeculum, quo audito elementu corruunt, ar concutitur, marę retrograditur, ignis extinguitur, terra trem.it, omnesque exercitus Coelestium, Terrestrium et Infernorum tremunt et turbantur! – Yenite, venite, quid tardatis? Imperat vobis Rex regum! Titeip, Azia, Hyn, Jen, Minosel, Achadan, Vay, Ey, Haa, Eye, Exe, El, El, Va, Vaa, Yaaaaa! W miarę wypowiadanych zaklęć głos maga rósł, sięgał coraz wyższych rejestrów, pod koniec było to już niemal wycie, nieludzki, nienaturalny wizg. Powietrze wibrowało wyczuwalnie, świece zaiskrzyły i przygasły. Nagle zaśmierdziało zwierzyńcem, powiało smrodem zgnilizny i lwiego moczu. Mrok, który wypełnił izbę, zgęstniał, nabrał kształtów, wzdął się niczym kumulus. Wewnątrz kumulusa coś się poruszało, przelewało, wiło niczym węgorze w worku, niczym kłębowisko żmij. Reynevan widział, jak w kłębowisku zapłonęły nagle przekrwione ślepia, jak zakłapały straszne zębate szczęki, jak zamajaczyły monstrualne fizjonomie. Jego podziw jął szybko zmieniać się w popłoch. Nie tylko ze strachu przed tą koszmarną potwornością. Również na myśl, że Samsona może rzeczywiście coś z nią łączyć. Ale Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova – kwestii to nie ulegało – był potężnym magiem, miał sprawy pod kontrolą. Pod siłą jego zaklęcia posypał się tynk z powały, płomienie świec zmieniły barwę na czerwoną, a potem na niebieską. Rozległ się ryk i huk, makabryczne żmijowisko zastygło zaś w antracytowo czarną kulę, której powierzchnia, zdawało się, pochłania światło. Po następnym zaklęciu kula znikła ze świstem. Leżący na stole Samson Miodek wyprężył się, zadygotał. A potem osłabł i leżał nieruchomo. – Przez Crataresa – przemówił Bezdiechovsky. – Przez Capitela! Wzywam cię, istoto! Mów, kim jesteś. Prawdziwie i bez kłamstwa mów, kim i czym jesteś! Ciało Samsona znowu zadrżało silnie.

– Verum, sine mendacio, certum et verissimum – przemówił jego zmieniony nieco głos. – Quod est inferius est sicut guod est superius, et guod est superius est sicut guod est inferius, ad perpetranda Miracula Rei Unius. Siedzący obok Reynevana Radim Tvrdik westchnął głośno, Szczepan z Drahotusz zaklął pod nosem. – To jest – wyjaśnił szeptem, widząc jego pytający wzrok – to jest Tabula Smaragdina. On mówi słowami Hermesa Trismegistosa. Jakby… Jakby… – Jakby drwił sobie z nas – dokończył szeptem Joszt Dun.

– Na Alpharoza! – wzniósł ręce Jan Bezdiechovsky. Na Bedrimubala! Per signum Domini Tau! Kim jesteś? Mów! Gdzie prawda? – Oddzielaj ziemię od ognia – odpowiedział prawie natychmiast głos Samsona. – Z wielką dbałością oddzielaj to, co subtelne, od tego, co gęste. A Potencja wzniesie się z ziemi w niebo, po czym znów się na ziemię opuści i weźmie w siebie moce wszelkich istot wyższych i niższych. Wtenczas posiędziesz chwałę tego świata. A wszelka ciemność cię odbieży. – Yazotas, Zamarath, Katipa! – zakrzyczał Bezdiechovsky. – Astroschio, Abedumabal, Asath! Mów! Wzywam cię do mówienia! Długą chwilę panowała cisza, przerywana wyłącznie skwierczeniem świec. – Completum est… – rozległ się wreszcie spokojny głos Samsona. – Completum est guod dioci de Operatione Solis.

Nie pomogły zaklęcia ni imiona Boga, nie pomógł ani Astroschio, ani Abedumabal. Nie pomogły rytualne gesty, wykonywane nad Samsonem za pomocą athame i arctrave. Nie pomogły kadzidlane sufumigacje. Nie pomogło aspergillum z werbeny, barwinka, szałwii, mięty i rozmarynu. Bezsilny okazał się zarówno Większy, jak i Mniejszy Klucz Salomona, nie lepiej spisały się Enchiridrion i Grand Grimoire. Magia omal nie rozsadziła budynku, ale Samson nie odezwał się już ani słowem. Czarodzieje "Archanioła" udali, że nie przejmują się fiaskiem, mówili, że nic to, że pierwsze koty za płoty i że jeszcze się zobaczy. Jan Bezdiechovsky, któremu robienie dobrej miny przychodziło najtrudniej, zdobył się tylko na przypomnienie kilku podobnych przypadków wymiany osobowości – szło między innymi o casus Poppona von Osterna, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego. Powiało pesymizmem, albowiem w owym przypadku wszystkie zabiegi pruskich czarodziejów spełzły na niczym – Poppo von Osterny do końca życia, do swej śmierci w 1256, był "inny" – czego zresztą nikt nie żałował, prawdziwy Poppo strasznym był bowiem skurwysynem. Teggendorf był dobrej myśli, infortunium przypisywał zwykłemu pechowi, powoływał się na Alkindiego i niestrudzenie bajał o szejtanach, ghulach, dżinnach i ifritach. Fraundinst i Edlinger Brehm winili dies egiptiaci, pechowe dni egipskie, do takich ich zdaniem należał ów pamiętny piątek trzydziestego pierwszego sierpnia 1425, dzień egzorcyzmów w śląskim klasztorze benedyktynów. Zła "egipska" aura, mówili, skaziła wówczas egzorcyzm i jego efekty, rzecz stała się przez to krańcowo nietypowa i odwrócić ją będzie trudno. Telesma z kolei uważał, że niczego nie osiągnie się bez talizmanów, i obiecał wyprodukować odpowiednie talizmany. Radim Tvrdik, nim go opieprzono, bąkał coś o golemach i szemach. Szczepan z Drahotusz natomiast skrytykował in toto przyjętą przez magików strategię i taktykę. Błąd, twierdził, tkwi nie tyle w metodzie, bo ta jest wtórna, ile w celu, jaki sobie postawiono. Przy prostym i nie podlegającym debacie założeniu, że osobowość i duch Samsona Miodka zostały niewiadomą mocą przetransplantowane w ciało głupawego waligóry, wysiłki winny iść w kierunku odwrócenia procesu, innymi słowy – ku odkryciu czynnika sprawczego, albowiem nihil fit sine causa. Odkrywszy ową causa efficiens, da się, być może, proces odwrócić. A co czynią magowie "Archanioła"? Koncentrują się na próbach rozwiania tajemnicy, odkrycia sekretu, którego sam Samson w sposób wyraźny zdradzić nie chce lub nie może. Usiłując dociec, kim – lub czym – Samson jest, czarodzieje dążą do zaspokojenia własnej ciekawości i próżności, postępują jak lekarze, diagnozujący i badający zagadkową chorobę dla samego poznania, bez cienia względu i współczucia dla człowieka ową chorobą dotkniętego. Magicy obruszyli się i zakrzyczeli Morawianina. Przed przystąpieniem do leczenia, nawiązali do metafory, konieczne jest dogłębne rozpoznanie choroby. Scire, cytowali Arystotelesa, est causam rei cognoscere. To, kim – lub czym – naprawdę Samson jest, stanowi element kluczowy. Używając dalej porównań medycznych – sekret i incognito Samsona to nie tylko objawy, ale i sam nexus, samo jądro, sama istota choroby, jeśli choroba ma być wyleczona, sekret musi zostać odkryty. Odkrywano więc. Z zapałem i ferworem. I bez cienia rezultatu. Samson tymczasem zdążył zaprzyjaźnić się ze wszystkimi magikami "Archanioła". Z Janem Bezdiechovskim godzinami debatował o Bogu i Naturze. Z Edlingerem Brehmem całymi dniami stał przy alembikach i retortach z hasłem: "olve et coagula" na ustach. Z Teggendorfem dyskutował teorie arabskich hakimów i żydowskich kabalistów. Ze Szczepanem z Drahotusz ślęczał nad nieznanymi a mocno zniszczonymi manuskryptami Piotra di Abano i Cecca d'Ascoli. Z Josztem Dunem produkował talizmany, które później obaj testowali na mieście. Z Radimem Tvrdikiem chodził nad Wełtawę po szlam do produkcji golemów. Dla Benesza Kejvala robił – jako półgłówek – interwencyjne zakupy w konkurencyjnych aptekach. Ze wszystkimi grał w karty, pił i śpiewał.

Czarodzieje polubili Samsona Miodka. Reynevan nie mógł opędzić się od myśli, że tak bardzo, iż całkowicie zaniechali działań mogących pociągnąć za sobą rozstanie

z nim.

Drzwi prowadzące do occultum otwarły się i wyszedł stamtąd Wincenty Reffin Axleben. Zebrawszy fałdy czarnej szaty, siadł za stół, duszkiem wypił kielich alikantu. Siedział wśród ciszy i milczenia, sam również się nie odzywając. Był blady i spocony, pot przykleił mu rzadkie włosy do skroni i ciemienia. Wincenty Reffin Axleben gościł w Pradze przejazdem. Z Salzburga, gdzie mieszkał, zmierzał do Krakowa, z serią wykładów w tamtejszej Akademii. Z Krakowa czarownik planował jechać do Gdańska, stamtąd zaś przez Królewiec do Rygi, Dorpatu i Parnawy. Z tego, co Reynevan zasłyszał, ostatecznym celem podróży Axlebena była Uppsala. Zasłyszał i inne rzeczy. To, że Axleben, lubo czarodziej możny, zdolny i sławny, nie cieszy się szacunkiem, albowiem uprawia źle widzianą nekromancję i demonomancję, igraszki z trupami i złymi duchami przyniosły mu w wielu środowiskach bojkot towarzyski. Plotka przypisywała mu znajomość i umiejętność posługiwania się Manusfortis, Potężną Ręką, niesłychanie silnym czarem, mogącym być rzuconym jednym ruchem dłoni. Pogłoski czyniły też z Axlebena jednego z przywódców i czołowych ideologów wschodnioeuropejskich waldensów i zwolenników nauk Joachima z Fiore, łączono go też z lombardzką Stregherią. Znane były też bardzo bliskie związki Axlebena z Braterstwem i Siostrzeństwem Wolnego Ducha czarnoksiężników "Archanioła" mocno dziwiło, że na czas swego pobytu w Pradze Axleben skorzystał z gościny u nich, nie zaś w domu "Pod Czarną Różą", tajnej praskiej siedzibie Braterstwa. Jedni przypisywali to przyjaznym stosunkom Axlebena z Janem Bezdiechovskim. Drudzy podejrzewali, że nekromanta chce upiec jakąś własną pieczeń.

– O tym – Axleben uniósł wreszcie głowę, powiódł po zgromadzeniu spojrzeniem – byście dali mi tego waszego Samsona na zawsze, mowy być nie może, co?

Reynevan już się unosił z ostrą repliką na ustach, powstrzymał go jednak kuksaniec Szarleja. Nekromanta nawet tego nie zauważył, odpowiedzi, wyglądało, szukał wyłącznie w oczach i twarzy Jana Bezdiechovskiego. Zobaczył odpowiedź, skrzywił wargi. – No jasne, rozumiem. A szkoda. Chętnie bym z tym… jegomościem jeszcze pokonwersował. Osobnik to oczytany… W mowie gładki… I bardzo dowcipny. Bardzo, bardzo dowcipny. – Brawo, Samsonie – szepnął Fraundinst.

– Poczęstował go – odszepnął Telesma – Szmaragdową Tablicą… – Nie uwierzycie – Axleben zdecydował udać, że szeptów nie słyszał – co też mi powiedział, będąc uśpionym. Dlatego też zachowam to dla siebie, po co gadać, skoro nie uwierzycie. Powiem jeno, że udzielił mi w transie kilku rad. Do niektórych i owszem, spróbuję się zastosować, zobaczymy, co z tego wyniknie. – Erudyta i poliglota z gębą kretyna – podjął po chwili, którą poświęcił alikantowi – uraczył mnie, oprócz licznych innych, przydługim cytatem z Boskiej komedii. Napomniał, bym nie ulegał pokusom próżności. Bym pamiętał, że wszystko marność, a żadna przewina nie zostanie bez kary. Bo spośród czarowników, co prawda, Alberta Wielkiego spotyka Dante w Raju, ale Michał Szkot, Gwidon Bonetti i Asdent, ukarani za nekromancję, potępieni są w Inferna Kręgu Ósmym, w Malebolge, Złych Dołach, w Jarze Czwartym. Jęczą tam i płaczą, ronią łzy rzęsiste, a szatani w ramach mąk przekręcili im szyje i głowy przodem do tyłu, skutkiem czego łzy te ciekną im po dupach. Miła perspektywa, co? A deklamował mi to, trzeba dodać, wasz Samson z najczystszym akcentem toskańskim. Szczepan z Drahotusz i Szarlej wymienili uśmiechy i znaczące spojrzenia. Axleben pokosił na nich podkrążone oczy, dał Tvrdikowi znak, że może mu znowu dolać do kielicha. – Przez moment – oznajmił – przeszło mi przez myśl: a nuż to diabeł? Sam diabeł wcielony? Ha, nie mówcie, że i wam coś takiego nie zaświtało. Toż to sztuczka diabelska iście podręcznikowa: omamić, obałamucić, oszukać pozorem. Diabolus potest, jak chcą klasycy, sensum hominis exteriorem immutare et illudere. Może to uczynić na wiele sposobów, choćby przeobrażając sam organ zmysłu, czyli nasze oko, domieszawezy czegoś do ocznej substancji, przez co przedmiot, na który patrzymy, postrzegamy takim, jakim demon chce, byśmy postrzegali. Pisali o tym przed laty Bonawentura, Psellos, Piotr Lombard, pisał Witelon, pisał Mikołaj Magni z Jawora, nie od rzeczy byłoby sobie dzieła wymienionych przypomnieć. – Bałwan – szepnął Fraundinst. Axleben znowu udał, że nie słyszy. – Stwierdzam jednak – zaakcentował stwierdzenie pacnięciem dłonią o stół – że nie mamy tu do czynienia ani z diabłem, ani z przypadkiem opętania demonicznego. Ingerencja demonów w życie ludzkie jest możliwa i zdarza się wcale często, dość widzieliśmy, by w to nie wątpić. Ale jest to zjawisko zgodne z wolą Stwórcy, który pozwala nań ad gloriae sue ostensionem vel ad peccati poenitenciam sive ad peccantis correccionem sive ad nostram erudicionem. Demon sam w sobie nie jest sprawcą. Demon to incentor, excitator i impellator, wspomagacz, podżegacz i nakłaniacz, ten, który wzmaga śpiące w nas zło i podżega do złych uczynków naszą grzeszną naturę. A ja… – Ja – dokończył – nie znajduję niczego złego w człowieku, którego poleciliście mi zbadać. W nim, wiem, że brzmi to śmiesznie, nie ma nawet śladu zła. – Na waszych twarzach widzę zresztą wypisane, że sami też doszliście do podobnego wniosku. I jeszcze jedno widzę tam wypisane: ogromne pragnienie, bym wreszcie przyznał się do klęski. Uznał się za pokonanego. Wyznał, żem niczego nie osiągnął. Wyznaję więc: poniosłem klęskę, niczego nie osiągnąłem. Zadowoleni? Świetnie. Chodźmy więc do jakiejś karczmy, bom zgłodniał. Od czasu ostatniej wizyty w Pradze marzę wręcz o tutejszych knedlikach i kapuście… Czemu macie takie miny? Sądziłem, że uraduje was moja porażka. – Co też wy, mistrzu Wincenty – uśmiechnął się nieszczerze Fraundinst. – Co innego nas martwi. Jeśli wyście nie byli w stanie dociec istoty zjawiska… – Kto powiedział – wyprostował się nekromanta – że nie byłem w stanie? Byłem i dociekłem. – Perisprit pozytywny – powiedział, nacieszywszy się pełną skupienia i oczekiwania ciszą. – Mówi wam coś to określenie? Niepotrzebnie pytam, z pewnością mówi. O tym, że istnieje coś takiego, jak perisprit krążący, słyszeliście z pewnością również. Rzecz jest dość dobrze opisana w fachowych księgach, do których serdecznie radzę zajrzeć. – Radzę – kontynuował Axleben, wcale nie przejmując się nienawistnymi spojrzeniami czarodziejów "Archanioła" – przestudiować przypadek Poppona von Osterny, wielkiego mistrza Zakonu Panny Marii Domu Niemieckiego. Jak również zupełnie podobny, ba, identyczny w swej naturze casus Lucilli, córki Marka Aureliusza. Może pamiętacie? Nie? To sobie przypomnijcie. Z tym waszym… Samsonem stało się to samo, co z Lucillą i Popponem. Istota zjawiska to perisprit pozytywny i perisprit krążący. Tak właśnie. Wiem to. Niestety, wiedza nie wystarcza. Nic nie potrafię z tym zrobić. Znaczy, nie zdołałem i nie zdołam pomóc owemu Samsonowi. Chodźmy na obiad. – Jeśli wy nie zdołaliście – zmrużył oczy Szczepan z Drahotusz – któżże zdoła? – Rupilius Ślązak – odrzekł natychmiast Axleben. Nikt inny. – To on – przerwał dość skonfundowane milczenie Teggendorf – jeszcze żyje? – I w ogóle istnieje? – szepnął do Telesmy Tvrdik.

– Żyje. I jest największym żyjącym specjalistą w zakresie ciał i bytów astralnych. Jeśli ktoś może tu pomóc, to tylko on. Chodźmy na obiad. Ach… Byłbym zapomniał… Nekromanta odnalazł wzrokiem Reynevana, spojrzał mu w oczy. – Tyś jest jego przyjacielem, młodzieńcze – stwierdził, nie zapytał. – Imię twe Reynevan. Reynevan przełknął ślinę, potwierdził kiwnięciem głowy.

– Będąc w transie, ów Samson wieszczył – rzekł beznamiętnie Axleben. – Wieszczba była kilkakrotnie powtórzona, wyraźna, czytelna, dokładna. Tyczyła właśnie ciebie. Masz się strzec Baby i Panny. – Tak się składa – nekromanta zmroził spojrzeniem szydercze uśmiechy Szarleja, i Tvrdika. – Tak się składa, że wiem, w czym rzecz. Baba i Panna to dwie słynne wieże. Nie mniej słynnego zamku Troski, na Podkarkonoszu. Strzeż się zamku Troski, młodzieńcze zwany Reynevanem. – Szczęśliwym trafem – wykrztusił Reynevan – nie wybieram się w tamte strony. – Trafem jest co innego – rzucił przez ramię Axleben, ruszając w stronę drzwi. – To, że Rupilius Ślązak, jedyna osoba, która w mojej opinii może pomóc twojemu Samsonowi, od dobrych dziesięciu lat mieszka w Czechach. Na zamku Troski właśnie.

Загрузка...