w którym Zielona Dama, nie mniej zagadkowa niż Zielony Rycerz z wiadomej legendy, domaga się od Reynevana różnych usług – w tym i tego, by sprawił jej przyjemność.
Czekał na nich w Mokrzeszowie, wsi leżącej jakieś pół mili za Świebodzicami, przy wiodącym do Świdnicy gościńcu. Nie czekał długo. Eskortujący go do wczoraj rycerze musieli opuścić Świebodzice wczesnym rankiem, gdy zobaczył ich, nadjeżdżających traktem, w mokrzeszowskim kościele wciąż trwała niedzielna msza, proboszcz był, jak się zdawało, przy postcommunio. Gdy go spostrzegli, osłupieli, wstrzymali wierzchowce. Reynevan miał czas przyjrzeć się im. Sprowokowany zatarg z Inkwizycją, choć zapewne szybko wyjaśniony, pozostawił ślady. Priedlanz miał podbite oko. Kuhn nosił na czole bandaż. Nos Liebenthala, złamany chyba, był czerwonosiny i napuchły tak, że litość brała na sam widok. To Liebenthal właśnie otrząsnął się ze zdumienia pierwszy. I zareagował. Dokładnie w taki sposób, jakiego Reynevan oczekiwał. Zeskoczył z kulbaki i rzucił się na niego z rykiem. – Zostaw, Wilrych!
– Zabiję skurwiela!
Reynevan przed ciosami pięści zasłaniał się tylko, cofał, kryjąc głowę. Nawet nie próbował kontrować. Mimo to – absolutnie przypadkowo – jego napięstek zaczepił jakoś o spuchnięty nos rycerza. Liebenthal zawył i upadł na kolana, hołubiąc twarz w obu dłoniach. Do Reynevana doskoczyli zaś Stroczil i Priedlanz, chwytając go za ramiona. Kuhn, przekonany, że Reynevan będzie chciał bić klęczącego Liebenthala, zasłonił go własnym ciałem. – Panowie… – wykrztusił Reynevan. – Po co ten gwałt… Przecież wróciłem. Nie będę już próbował ucieczki. Pozwolę się bez oporu dostawić na Stolz… Liebenthal zerwał się z klęczek, starł łzy z oczu i krew z wąsów, dobył noża. – Trzymajcie go! – zaryczał, a raczej zahuczał. – Trzymajcie zasrańca mocno! Uszy mu utnę! Kląłem się, że utnę! To i utnę! – Zostaw, Wilrych – powtórzył Priedlanz, oglądając się na wychodzących już z kościoła ludzi. – Nie szalej. – Toć widzisz – dodał Stroczil – że wrócił. Obiecał, co nie będzie już uciekał. Zwiąże się go zresztą dla pewności jak barana. – Chociaż jedno ucho! – Liebenthal wyszarpnął się próbującemu osadzić go Kuhnowi. – Jedno aby! Za karę! – Nie. Ma być dowieziony cały.
– Chociaż kawałek ucha!
– Nie.
– To niech choć w mordę mu dam!
– To możesz.
– Hola! Mości panowie! A cóż to tu wyczyniacie? Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była wysoka, a władcza poza czyniła ją jeszcze wyższą. Nosiła podróżną houppelande, prostą w kroju i szarą, ale wykonaną z cienkiego sukna wysokiej jakości, wykończoną popielicowym kołnierzem i takimiż obszyciami rękawów. Z popielic uszyty był również kołpak kobiety, włożony na muślinowy couurechef, skrywający włosy, policzki i szyję.
Spod kołpaka spoglądała para oczu. Oczu błękitnych i zimnych jak słoneczne styczniowe przedpołudnie. – Jasełki – dodała kobieta – panom w głowie? Choć jeszcze się nawet adwent nie zaczął? Liebenthal tupnął, gniewnie zmarszczył brew, zadarł głowę, szybko się jednak zmitygował. Wpłynął na to między innymi widok zbrojnych, wyłaniających się za kobietą z kruchty. Między innymi. Bo nie tylko. – Pan Liebenthal, czyż nie tak? – kobieta zmierzyła go wzrokiem. – Zeszłego lata gościłam na zamku w Żarach, byłeś waść w orszaku, który mi następnie przydzielono. Poznaję cię, choć nos miałeś wtedy innej nieco formy i barwy. A ty mnie pamiętasz? Wiesz, kim jestem? Liebenthal skłonił się głęboko. Priedlanz, Stroczil i Kuhn poszli za jego przykładem. Reynevan skłonił się również. – Czekam odpowiedzi. Co tu się wyrabia?
– Onego, wielmożna pani – Liebenthal wskazał Reynevana – mus nam pilnie na Stolz zawieźć. Z rozkazania jego mości Ulryka Bibersteina. Mus nam go na zamek dostawić… – Pobitego?
– Rozkaz mam – rycerz zachrząkał, pokraśniał. – Głowa moja w tym… – Głowa twoja – przerwała kobieta – mniej wiechcia słomy warta będzie, gdy ów młodzian dotrze na Stolz choćby z jednym zadrapaniem. Znasz pana na Stolzu, szlachetnego Jana Bibersteina? Bo ja znam. I uprzedzam: bywa porywczy. – To co mnie robić? – zahuczał czupurnie Liebenthal. Kiedy on mi się przeciwi? Uciekać próbuje? Kobieta skinęła dłonią, na palcach miała pierścienie, łączna wartość oprawionych w złoto kamieni wykraczała poza możliwość szybkiej wyceny. Zbliżyli się słudzy i uzbrojeni pachołcy, za nimi strzelcy prowadzeni przez grubego dziesiętnika w nabijanej mosiądzem brygantynie i z szerokim kordem u boku. – Zmierzam oto na Stolz właśnie – powiedziała niewiasta. Adresując słowa bardziej do Reynevana niż do Liebenthala.
– Mój orszak gwarantuje wam bezpieczeństwo w drodze – dodała swobodnie, jakby od niechcenia. – I właściwe wykonanie rozkazu pana Ulryka. Ja zaś zapewniam nagrodę, sowitą nagrodę, której pan Jan Biberstein nie poskąpi, gdy was przed nim pochwalę. Co waść na to, mości Liebenthal? – Liebenthal nie miał innego wyjścia, jak tylko skłonić się znowu. – O dobre traktowanie więźnia – dodała kobieta, wciąż patrząc na Reynevana – zadbam sama, osobiście. Ty zaś, Reinmarze z Bielawy, zrewanżujesz mi się miłą konwersacją w drodze. Czekam odpowiedzi. Reynevan wyprostował się. I skłonił.
– Jestem zaszczycony.
– To oczywiste, że jesteś – niewiasta uśmiechnęła się wystudiowanym uśmiechem. – W drogę tedy. Podaj mi ramię, młodzieńcze. Wyciągnęła rękę, gest wyłonił spod popielicowego mankietu obcisły rękaw samitowej sukni, zielony piękną, żywą, soczystą zielenią. Ujął jej dłoń. Dotyk sprawił, że drgnął. – Znasz mnie, pani – przemówił. – Wiesz, kim jestem. Znaczną masz zatem nade mną przewagę. – Nawet nie wiesz, jak znaczną – uśmiechnęła się drapieżnie. – Nazywaj mnie zaś… Zawahała się, spojrzała na rękaw sukni.
– Nazywaj mnie Zieloną Damą. Co tak patrzysz? Że niby tylko wam, błędnym rycerzom, wolno występować incognito, pod romantycznymi przydomkami? Jestem dla ciebie Zieloną Damą i kropka. Rzecz nawet nie w barwie szat. Z tamtym Zielonym Rycerzem śmiało mogę iść w komparację. Bywali tacy, co na jedno moje skinienie gotowi byli kłaść głowy pod topór. Wątpisz może? – Nie śmiałbym. Niech tylko trafi się okoliczność, pani, a i ja się nie zawaham. – Okoliczność, mówisz? Kto wie? Zobaczymy. Na razie nie wahaj się pomóc mi na siodło.
Jechali, mając po prawej widok na sine na tle chmur grzbiety Sudetów. Zieloną Damę i Reynevana poprzedzała tylko czujka: gruby sierżant i dwóch strzelców. Za Damą i Reynevanem podążała reszta zbrojnych, pachołkowie i służba wiodąca luzaki i konie juczne. Ariergardę orszaku tworzyli Liebenthal et consortes. Nie byli sami, na drodze panował ruch, i to nawet dość ożywiony. Rzecz nie mogła zaskakiwać – podróżowali wszak znanym i od czasów starożytnych uczęszczanym szlakiem handlowym, łączącym Zachód ze Wschodem. Do Zgorzelca znany jako Via Regia, droga królewska, idąca przez Frankfurt, Erfurt, Lipsk i Drezno do Wrocławia, w Zgorzelcu szlak rozgałęział się w tak zwaną Drogę Podsudecką, biegnącą podnóżem gór przez Jelenią Górę, Świdnicę, Nysę i Racibórz, by w Krakowie znowu złączyć się z traktem wrocławskim i podążyć na wschód, ku Czarnemu Morzu. Nic dziwnego, że Drogą Podsudecką ciągnął wóz za wozem, karawana za karawaną. Ze wschodu na zachód, ku krajom niemieckim, tradycyjnie wędrowały woły, barany, świnie, skóry, futra, wosk, potaż, miód i łój. W stronę przeciwną tradycyjnie wieziono wino. I wyroby produkowane przez rozwinięty na zachodzie przemysł, który na wschodzie tradycyjnie nijak rozwinąć się nie chciał. Zielona Dama ściągnęła wodze zgrabnej białej klaczy, podjechała tak blisko, że musnęła kolanem jego kolano. – Na kołnierzu – zauważyła – masz zaschniętą krew. To ich robota? Liebenthala i kompanii? – Nie.
– Krótka odpowiedź – wydęła usta. – Lapidarna do bólu. A ja, pomyśleć, w cichości ducha liczyłam, że rozwiniesz temat, uraczysz przygodową opowieścią. Miałeś mnie bawić, przypominam. Ale skoro ci to nie w smak, narzucać się nie będę. Nie odpowiedział, zwyczajnie zapomniał języka w gębie. Jakiś czas jechali w ciszy. Zielona Dama sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej podziwianiem widoków. Reynevan co i rusz rzucał na nią okiem. Ukradkiem. Za którymś razem przyłapała go, schwytała oczami jak pająk muchę. Uciekł przed spojrzeniem. Przyprawiało o dreszcz.
– Jak zrozumiałam – dość niefrasobliwie wznowiła rozmowę, przecinając wiszącą między nimi ciszę. – Jak zrozumiałam, zdołałeś umknąć strażnikom. Po to, by nazajutrz wrócić. Dobrowolnie. Swobodą cieszyłeś się zaledwie jedną noc. I jedziesz oto na zamek Stolz, w ręce i w moc pana Jana Bibersteina, By tak postąpić, musiałeś mieć powód. Miałeś? Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Oczy Zielonej Damy zwęziły się niebezpiecznie. – Istotny powód?
Chciał znowu kiwnąć, ale w porę się pohamował.
– Istotny, pani. Ale wolałbym o tym nie mówić. Bez urazy. A jeślim uraził, kajam się i proszę wybaczenia. – Wybaczam.
Znowu spojrzał na nią ukradkiem, znowu złapała go w pułapkę oczu. Wyrazu których nie potrafił rozszyfrować. – Miałam i nadal mam chętkę na konwersację. Pytaniami zamierzałam jedynie nakłonić cię do większej rozmowności. Bo na większość pytań odpowiedzi i tak znam. – Doprawdy?
– Oddajesz się w moc pana Jana dla demonstracji. By próbować przekonać go, że masz czyste sumienie. W sprawie Kasi, rzecz jasna. – Zadziwiasz mnie, pani.
– Wiem. Robię to celowo. Wróćmy jednak, jak często mawia mój spowiednik, do meritum. Na panu Janie, możesz mi wierzyć, twoja demonstracja wrażenia nie wywrze. Na zamku Stolz oczekują cię, myślę, dość przykre procedury. Zakończone żałosnym raczej finałem. Trzeba było uciekać, póki była szansa. – Ucieczka potwierdziłaby zasadność oskarżeń. Byłaby przyznaniem się do winy. – Och. Jesteś więc niewinny. Nic na sumieniu?
– Nasłuchałaś się plotek o mnie.
– Owszem – przyznała. – Sporo ich krążyło. O tobie. O twoich wyczynach. I podbojach. Słuchałam, chcąc nie chcąc. – Wiesz, pani – odchrząknął – jak to jest z plotką. Wróblem wyleci, wołem powraca…
– Wiem i to, że nie ma dymu bez ognia. Nie cytuj więcej przysłów, bardzo proszę. – Zbrodni, które mi się zarzuca, nie popełniłem. Nie napadłem, w szczególności, ani nie obrabowałem poborcy podatków. I nie mam zagrabionych pieniędzy. Jeśli cię to interesuje. – To nie.
– Cóż więc?
– Już mówiłam: Katarzyna Biberstein. Jeżeli o nią idzie, jesteś bez winy? Sumienia twego nie obciąża tu żaden grzech? Czy choćby grzeszek? – Na ten akurat temat – zaciął usta – wolałbym nie konwersować. – Wiem, że wolałbyś. Świdnica przed nami.
Wjechali do miasta Bramą Strzegomską, wyjechali Dolną. W czasie przejazdu Reynevan westchnął razy kilka, widząc i poznając dobrze znane mu i mile kojarzące się miejsca – aptekę "Pod Złotym Lindwurmem", w której ongi praktykował, karczmę "Pod Krzyżowcem", w której ongi popijał świdnickie marcowe i próbował szans u świdniczanek, podcienia warzywne, gdzie chodził próbować szans u przyjeżdżających z towarem dziewczyn ze wsi. Tęsknie popatrzył w kierunku ulicy Kraszewickiej, gdzie Justus Schottel, znajomek Szarleja, drukował karty do gry i świńskie obrazki. Choć pochłonięty wspomnieniami, co i rusz rzucał ukradkiem okiem na jadącą po jego prawicy Zieloną Damę. A ilekroć rzucił, tylekroć gryzły go wyrzuty. Kocham Nikolettę, powtarzał sobie. Kocham Katarzynę Biberstein, która urodziła mi syna. Nie myślę o innych kobietach. Nie myślę. Nie powinienem myśleć. Myślał.
Zielona Dama również sprawiała wrażenie pogrążonej w rozmyślaniach. Milczała cały czas. Odezwała się dopiero za wsią o nazwie Boleścin, gdy ścichł łomot kopyt koni orszaku, przejeżdżającego przez most na Pilawie.
– Za jakąś milę – powiedziała – będzie Faulbrtick. Potem miasto Rychbach. Potem Frankenstein. A za Frankensteinem zamek Stolz. – Znam trochę okolicę – pozwolił sobie na leciutko drwiący ton. – Między Rychbachem a Frankensteinem są jeszcze bodajże Kopanica i Koainiec. Ma to jakieś większe znaczenie? – Dla mnie żadnego – wzruszyła ramionami. – Na twoim jednak miejscu poświęcałabym trasie więcej uwagi. Każda przebyta mila i każda mijana miejscowość przybliżają cię do pana Jana Bibersteina i jego słusznego gniewu. Gdybym była tobą, w każdej z tych miejscowości wypatrywałabym sposobności. – Już mówiłem, nie mam zamiaru uciekać. Nie jestem przestępcą. Nie lękam się stanąć przed Bibersteinem. Ani przed jego córką. – Proszę, proszę – przeszyła go spojrzeniem – jakież szczere uniesienie. Co ty chcesz mi wmówić, chłopcze? Żeś niewinny jako dziecię? Że nic cię nie łączyło z Kasią Biberstein? Że choćby pasy darli i kości łamali, nie przyznasz się do pulchnego pacholątka, które na Stolzu czepia się Kasinej spódnicy? – Poczuwam się… – Reynevan poczuł, że czerwienieje, rozzłościło go to trochę. – Poczuwam się do odpowiedzialności. Tak, właśnie tak: do odpowiedzialności. Nie do winy. Jak jednak zaznaczyłem wcześniej, wolałbym o tym nie rozmawiać. Możemy konwersować na inne tematy. Choćby o krajobrazie. Ta rzeczka to Pilawa, a tam są Góry Sowie. Roześmiała się. Odetchnął ukradkiem, obawiał się innej reakcji. – Staram się – powiedziała – zrozumieć motywy twego postępowania. Jestem dociekliwa, ot, taka słabostka kobiecej natury. Lubię wiedzieć, kojarzyć przyczynę ze skutkiem, pojmować. Sprawia mi to przyjemność. Spraw mi przyjemność, Reinmarze. Jeśli nie z sympatii, to choć przez grzeczność. – Pani… Bardzo cię proszę…
– Tylko jedna rzecz, jeden problem, odpowiedź na jedno pytanie. Jak to możliwe, że nie lękasz się lochów Stolzu? Gniewu Bibersteina? Zadawszy gwałt jego jedynaczce? – Słucham?
– Znowu święte oburzenie? Posiadłeś Katarzynę Biberstein gwałtem. Wbrew jej woli. Wszyscy to wiedzą. – Wszyscy? – gwałtownie odwrócił się w siodle. – Znaczy, kto? – Ty mi powiedz.
– Nie ja zacząłem – poczuł, że krew znowu uderza mu do twarzy. – Z całym szacunkiem, nie ja zacząłem tę rozmowę. Milczała długo.
– Znane fakty – zaczęła nagle – są takie: przed dwoma laty, czternastego września we wczesnych godzinach popołudniowych ty i twoi kamraci napadliście w Lasach Goleniowskich na orszak, z którym podróżowały szlachetnie urodzone Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina ze Stolza, i Jutta de Apolda, cześnikówna z Schonau. Porwaliście skarbniczek, w którym panny jechały. Pościg, który ruszył za wami po kilku godzinach, odnalazł wehikuł. Po pannach nie było ni śladu. – Słucham?
– Po obu pannach – Zielona Dama spojrzała na niego przenikliwie – słuch zaginął, mówię. Masz coś do dodania? Jakiś komentarz? – Nie. Nic.
– Ścigający ruszyli waszym tropem, ale stracili go nad Nysą, a było już na odwieczerz. Dopiero wówczas zdecydowano się pchnąć konnego na zamek Stolz. Wieść dotarła przed nocą, pan Jan Biberstein rozesłał wici do swych manów, lecz nie mógł niczego konkretnego przedsięwziąć przed świtem. Nim zbrojni się zebrali, w Kamieńcu cystersi dzwonili na sekstę. A gdy dzwonili na nonę, na Stolzu nagle zjawiły się, w orszaku ormiańskiego kupca, obie panienki, Katarzyna i Jutta. Obie całe, zdrowe i na pierwszy rzut oka niepokalane. – W efekcie – podjęła wobec milczenia Reynevana było to jedno z najkrótszych porwań w historii Śląska.
Banalna afera znudziła się wszystkim prędko i zapomniano o niej. Zapomniano tak jakoś do Matki Boskiej Gromnicznej. To znaczy do czasu, gdy błogosławionego stanu Katarzyny Biberstein nijak nie dało się już ukryć. Reynevan zachował kamienną twarz. Zielona Dama obserwowała go spod rzęs.
– Teraz dopiero – podjęła – Jan von Biberstein wściekł się nie na żarty. Wyznaczył nagrodę. Sto grzywien srebra dla tego, kto wskaże i wyda porywaczy, jeśli kto zaś byłby sam w aferę uwikłany, dodatkowo ma gwarancję uniknięcia kary. Wziął też pan Jan w obroty córeczkę, ale Kasia szła w zaparte: ona nic nie wie, nic nie pamięta, była bez zmysłów i w mdłościach, bla, bla, bla. W zaparte szła też Jutta de Apolda, co do której istniało poważne podejrzenie, że również nie uniosła wianuszka w całości. – Czas upływał, brzuch Katarzyny rósł szybko i pięknie, a bezpośredni twórca tego cudu natury nadal pozostawał nieznany. Jan Biberstein się pieklił, a cały Śląsk bawił plotkami. Ale sto grzywien to kwota niemała. Znalazł się ktoś, kto na sprawę rzucił światło. Uczestnik napadu i porwania, niejaki Notker Weyrach. Nie był taki głupi, by uwierzyć w zapewnienia o immunitecie, sprawę wolał załatwić na odległość. Przez swych krewniaków, Bolzów z Zeiskenbergu, przed którymi, w obecności księdza, złożył i na krzyż zaprzysiągł zeznanie. I wyszło szydło z wora. Znaczy, tyś wyszedł, mój ty efebie. – Szacownej córce szacownego pana Jana, przysiągł Weyrach, porywacze okazali szacunek, nikt nie tknął jej palcem ani nie uchybił czci nawet śmielszym spojrzeniem. Niestety, w szacownej raubritterskiej kompanii znalazł się, całkiem przypadkowo, pewien zdeklarowany szubrawiec, łajdak, zboczeniec i w dodatku czarownik. Ów, mając do pana Jana jakiś rankor, córkę jego magicznym sposobem porywaczom porwał. I niechybnie niebogę zgwałcił. Posiłkując się niechybnie czarną magią, oto skutkiem czego nieboga rzeczy zupełnie nie jest świadoma. Krył się ów łotr gwałciciel pod aliasem Reinmara von Hagenau, aliści wieści krążą szybko, dwa a dwa jest cztery, a oliwa na wierzch wypływa. To nie kto inny, a Reinmar de Bielau, zwany Reynevanem.
– I to było zaprzysiężone na krzyż? Cierpliwe zaiste są niebiosa. – I bez krzyża – parsknęła – uwierzono by w rewelacje Weyracha. Opinia Reinmara de Bielau była już wszak na Śląsku ustalona. Zdarzało mu się już używać czarów celem niewolenia kobiet… Wystarczy przypomnieć aferę z Adelą de Sterczą… Lekko zbladłeś, zauważam. Ze strachu? – Nie. Nie ze strachu.
– Tak myślałam. Wracając do rzeczy: zeznań raubrittera nikt nie kwestionował, nie poddał w wątpliwość. Nikogo nic nie zastanowiło. Poza mną. – Aha?
– Weyrach klął się, że porwano tylko jedną pannę: Bibersteinównę mianowicie. Tylko ją. Druga panna została przy skarbniczku, kazano jej przekazać żądanie okupu… Masz coś do dodania? – Nie mam.
– I nic cię w tej historii nie dziwi?
– Nic.
– Nawet to, że pościg nie odnalazł tej drugiej panny, Jutty de Apolda? Że nazajutrz obie panny wróciły na Stolz? Obie razem, choć, jeśli wierzyć Weyrachowi, jedna była w ciągu doby porywana dwukrotnie, druga zaś ani razu? Nawet to cię nie zadziwia? – Nawet to.
– Aż tak odporny na zadziwienie być nie możesz skrzywiła nagle usta, w błękitnych oczach zaświecił gniew. – A zatem drwisz sobie ze mnie. – Krzywdzisz mnie, pani, takim posądzeniem. Albo, co prawdopodobniejsze, bawisz się mną. – Jak było z pannami, sam wiesz najlepiej, z pierwszej ręki. Byłeś tam, nie zaprzeczysz, brałeś w napadzie udział. Wyznania Weyracha wskazują na ciebie jako ojca dziecka Katarzyny Biberstein, ty sam wszak temu też nie zaprzeczasz, zdajesz się jedynie sugerować, że do zbliżenia doszło z przyzwoleniem. Co wydaje się dziwnym, ba, nieprawdopodobnym zgoła… Ale i niewykluczonym… Bledniesz i czerwieniejesz na przemian, chłopcze. To daje do myślenia.
– Oczywiście – wybuchnął. – Musi dawać. Z góry zostałem uznany za winnego. Jestem gwałcicielem, przesądziło o tym świadectwo osoby tak wiarygodnej, jak Notker Weyrach, zbój i bandyta. Jako kata i krzywdziciela córki Biberstein każe mnie stracić. Nie dając mi, rzecz jasna, możliwości obrony. A że wleczony na kaźń będę bladł i czerwieniał na przemian? Wrzeszczał, żem niewinny? Każdy gwałciciel tak wrzeszczy. Ale któżby dał wiarę? – Oburzasz się tak święcie i szczerze, że ja niemal daje…
– Niemal?
– Niemal.
Popędziła klacz, wyjechała w przód. Zaczekała na niego. Przyglądając się z uśmiechem, którego nie mógł odgadnąć. – Przed nami Faulbriick – wskazała sterczącą ponad las wieżę kościoła. – Staniemy tu. Jestem głodna. I spragniona. Tobie też, Reinmarze, wypitką gardzić nie warto, carpe diem, chłopcze, carpe diem, kto wie, co jutro przyniesie. A zatem… Pojedziemy na ops, jak zwykł był mawiać, gdy żył, mój krewniak, biskup krakowski Zawisza z Kurozwęk. Dziwujesz się? Jam, trzeba ci wiedzieć, z wielkopolskich Toporczyków, Toporczycy z Różycami spokrewnieni. Koniowi ostrogę, rycerzyku. Jedziemy na ops! W zdecydowanych ruchach Zielonej Damy, w sposobie trzymania głowy, hardym, acz zarazem naturalnym, a zwłaszcza w sposobie, w jaki piła, wdzięcznie i swobodnie wychylając kolejne kubki, w tym wszystkim faktycznie było coś, co budziło wspomnienie o Zawiszy z Kurozwęk. Względem pokrewieństwa Zielona Dama mogła, Reynevan powziął nieco podejrzeń, zwyczajnie konfabulować. Toporem pieczętowało się w Polsce dobre pięćset rodzin i wszystkie, jak to w Polsce, umiały dowodzić przeróżnych rodzinnych koligacji. Pokrewieństwo z biskupem krakowskim bladło wobec deklarowanych przez niektóre rody krewniaczych związków z królem Arturem, królem
Salomonem i królem Priamem. Patrząc jednak na Zieloną Damę, Reynevan nie mógł opędzić się od skojarzeń z osobą Zawiszy, legendarnego już biskupa hulaki. Za tym zaś szły inne skojarzenia. Biskup poniósł wszak śmierć skutkiem występnych żądz – poturbował go ojciec, którego córkę usiłował zniewolić. A duszę rozpustnika czarci zanieśli wprost do piekła, dzikimi głosy, co słyszało wielu, wołając: "Jedziem na ops!" – Przepijam do ciebie, Reinmarze.
– Twoje zdrowie, pani.
Przebrała się do wieczerzy. Popielicowy kołpak zastąpił aksamitny rondlet z otokiem i muślinową liripipe. Widoczne teraz ciemnoblond włosy ujmowała na karku złota siateczka. Na dość śmiało odsłoniętej szyi pobłyskiwał skromny sznureczek pereł. Noszona na zielonej sukni biała cotehardie miała po bokach wielkie wycięcia, pozwalające podziwiać talię i cieszącą oko krągłość bioder. Wycięcia takie, niezwykle modne, ludzie nieżyczliwi modzie zwali les fenśtres d'enfer, twierdzono bowiem, że piekielnie kuszą do grzechu. Coś, fakt, w tym było. Liebenthal i jego kompani zajęli ławę w kącie za kominem i upijali się tam w ponurym milczeniu. Karczmarz dwoił się i troił, dziewki biegały z miskami jak opętane, usługiwali też pachołkowie Zielonej Damy, dzięki czemu nie musieli czekać na jadło i napoje. Jadło było proste, ale smaczne, wino znośne, jak na tej klasy lokal zaskakująco dobre. Jakiś czas milczeli, poświęcając sobie wzajem włącznie napiętą uwagę i kontakt oczu, całą aktywność zaś piwnej polewce z żółtkami, lokalnym pstrągom z Pilawy, kiełbasie z dzika, zającowi w śmietanie i pierogom. Potem był kołacz z kminkiem i cypryjska małmazja, piernik miodowy i więcej małmazji, ogień w kominie trzaskał, obsługa przestała przeszkadzać, Liebenthal i jego kompania poszli spać do stajen, zrobiło się bardzo cicho i bardzo ciepło, ba, gorąco, krew tętniła w skroniach, pałała na policzkach. Ogień przeglądał się w ognistych spojrzeniach.
– Twoje zdrowie, efebie.
– Twoje, pani.
– Pij. Chcesz coś powiedzieć?
– Nigdy… Nigdy nie zniewoliłbym kobiety. Ani przemocą, ani magią. Nigdy, przenigdy. Uwierz mi, pani. – Wierzę. Choć trudno mi»to przychodzi… Masz oczy Tarkwiniusza, piękny chłopcze. – Dworujesz sobie ze mnie.
– Ani trochę. Czasem, by zniewolić, nie trzeba ani przemocy, ani magii. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jestem zagadką. Odgadnij mnie.
– Pani…
– Nic nie mów. Pij. In vino ueritas.
Ogień w kominie przygasł, żarzył się czerwono. Zielona Dama oparła łokieć o stół, a podbródek o knykcie. – Jutro – powiedziała, a głos zadrgał jej gardłowo i podniecająco – staniemy na Stolzu. Jak nie liczyć i jak nie mierzyć, dzień jutrzejszy, wiesz o tym doskonale, będzie dla ciebie… Będzie dniem ważnym. Co się zdarzy, tego nie wiemy i nie przewidzimy, niezbadane są wszak wyroki. Ale… Może być i tak, że dzisiejsza noc… – Wiem – odpowiedział, gdy zawiesiła głos, po czym wstał i skłonił się głęboko. – Zdaję sobie sprawę, o piękna pani, z wagi tej nocy. Wiem, że może być moją ostatnią. Dlatego chciałbym spędzić ją… Na modlitwach. Milczała czas jakiś, bębniąc palcami po stole. Patrzyła mu prosto w oczy. Tak długo, aż je spuścił. – Na modlitwach – powtórzyła z uśmiechem, a był to uśmiech godny Lilith. – Ha! Oto i sposób na grzeszne myśli… Cóż, tedy i ja będę się dziś nocą modlić. I rozmyślać. Nad przemijaniem. Nad tym, jak to transit gloria. Wstała, a on przyklęknął. Natychmiast. Dotknęła jego włosów, natychmiast cofnęła rękę. Zdawało mu się, że słyszał westchnienie. Ale mogło to być jego własne. – Piękna pani – jeszcze niżej schylił głowę. – Zielona Damo. Twoja gloria nie przeminie nigdy. Ani twoja gloria, ani twa uroda, równych nie mająca. Ach… Gdybyż los zetknął nas w innych… – Nic nie mów – mruknęła. – Nic nie mów i idź już. Ja też idę. Muszę prędko zacząć się modlić.
Nazajutrz dotarli na Stolz.