Rozdział piąty

w którym zostawiamy na krótko naszych bohaterów i przenosimy się z Czech na Śląsk, by zobaczyć, co w tym samym mniej więcej czasie porabiają niektórzy starzy – i nowi – znajomi.


Czy ja go już gdzieś nie widziałem, myślał, patrząc na swego gościa, Wendel Domarasc, magister scholarum szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu. Czy ja go gdzieś nie widziałem? A jeżeli tak, to gdzie? W Krakowie? W Dreźnie? W Opawie? Zza okna dobiegały głosy uczniów, chórem recytujących strofy Thebais Stacjusza. Co jakiś czas recytację przerywał wrzask – to dozorujący klasę signator za pomocą rózgi poprawiał komuś łacinę i zachęcał do postępów w nauce. Gość był wysoki, szczupły do chudości, ale wyczuwało się w nim siłę. Siwawe włosy nosił na modłę kleru, filcowa czapka, Wendel Domarasc szedł o każdy zakład, kryła tonsurę lub jej ślad. Przybysz mógłby też – o to również magister gotów był się założyć – po mniszemu spuścić wzrok, pokornie schylić kark, złożyć ręce i mamrotać modlitwę. Mógłby. Gdyby chciał. Teraz ewidentnie nie chciał. Patrzył magistrowi wprost w oczy. Oczy przybysza były bardzo dziwne. Swą nieruchomą ostrością niepokoiły, budziły tysiące mrówek za kołnierzem i na plecach. Ale najdziwniejszy był ich kolor – miały barwę żelaza, kolor starej, pociemniałej, wysłużonej klingi noża. Realizm potęgowały rudawe plameczki na tęczówkach, wypisz wymaluj wżery rdzy. – Ecce sub occiduas versae iam Noctis habenas astrorumque obitus, ubi primum maxima Tethys imu… impulit… Aj! O Jezu! Wendel Domarasc, magister scholarum szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu, a zarazem główny rezydent taboryckiego wywiadu, szef i koordynator siatki szpiegowskiej na Śląsku, westchnął cicho. Wiedział, kim był przybysz, uprzedzono go, że przybędzie. Wiedział, z czyjego rozkazu przybysz przybył i czyj autorytet reprezentuje. Wiedział, jakie przybysz ma pełnomocnictwa, wiedział, że ma prawo rozkazywać, wiedział też, co grozi za niewykonanie jego rozkazów. Więcej Domarasc nie wiedział. Nic więcej. W szczególności tego, jakie przybysz nosi imię. – Ano, tak, moiściewy – zdecydował się wreszcie na formę tyleż grzeczną, co bezpiecznie neutralną. – Nielekko nam tu na Śląsku ostatnimi czasy. Oj, nielekko… Nie mówię wam tego, zrozumcie, by się od zadań wykręcać czy nieróbstwo usprawiedliwiać, nie, co to, to nie, ja starań dokładam, może być brat Prokop pewien… Urwał. Żelazne spojrzenie przybysza, jak się okazywało, miało, oprócz innych, również przedziwną zdolność tamowania potoków wymowy. – W lutym łońskiego roku – Wendel Domarasc przeszedł na zdania krótsze i bardziej konkretne – powstał, jak pewnie wiecie, Związek Strzeliński. Książęta śląscy, starostowie i rady Wrocławia, Świdnicy, Jawora i Kłodzka. Cel: mobilizacja armii do uderzenia na Czechy. A przed mobilizacją likwidacja działających na Śląsku czeskich siatek.

Przybysz kiwnął głową na znak, że wie. Ale żelazne oczy nie zmieniły wyrazu. – Uderzyli w nas silnie – podjął beznamiętnie szpieg. – Biskupia inkwizycja, kontrwywiady Albrechta Kolditza i Puty z Czastolovic. Opaci z Henrykowa, Kamieńca i Krzeszowa. Jesienią pojmano rezydenta świdnickiego i kilku naszych ludzi we Wrocławiu. Kogoś zmuszono do zeznań lub ktoś zdradził, bo już w drugą niedzielę adwentu wygarnięto grupę z Jawora. Zimą aresztowano większość agentów z rejonu Nysy. A w tym roku nie ma miesiąca, by ktoś nie wpadł… Albo by kogoś nie zabito. Szerzy się terror. Sprzyjający nam giną. Giną współpracujący kupcy… Strach padł na ludzi. Werbować nowych agentów w takich warunkach trudno, infiltrować trudno, wzrasta ryzyko zdrady i prowokacji… Brata Prokopa, pojmuję to, nie interesują trudności, ale rezultaty, wyniki… Przekażcie, że robimy, co możemy. Robimy swoje. Ja robię swoje. Przestrzegam zasad rzemiosła i robię swoje… – Nie przyjechałem tu na inspekcję – wtrącił spokojnie żelaznooki. – Mam na Śląsku swoje zadanie do wykonania. Was odwiedziłem z trzech powodów. Primo, jesteście najlepiej zakonspirowani, a zależy mi nieco na własnym bezpieczeństwie. Secundo, potrzebna mi wasza pomoc. Magister odetchnął, przełknął ślinę, śmielej podniósł głowę. – Atertio?

– Wam potrzebna jest pomoc Prokopa. Oto ona. Żelaznooki rozwiązał swój tobół, wydobył z niego spore zawiniątko, okręcone owczą skórą i rzemykiem. Rzucone na stół zawiniątko łupnęło ciężko o blat, anonsując zawartość stłumionym brzękiem. Szpieg wyciągnął rękę. Jego koścista, pokryta starczymi plamami dłoń wyglądała jak krogulczy szpon. – Tego – powiedział, dotykając pakunku – właśnie nam trzeba. Złota i zwycięskiego ducha. Niech mi Prokop da więcej złota i jeszcze parę zwycięstw na miarę Tachowa, a za rok Śląsk będzie jego. – Numguam tibi sanguinis huius ius erit aut magno feries impre… imperdita Tydeo pectora; uado equidem exsul… exsultans… Oj! Aj!

– Wspominaliście – magister scholarum przymknął okienko – że oczekujecie mojej pomocy. – Oto lista rzeczy, które będą mi potrzebne. Postarajcie się o to pilnie. – Hmm… Będzie załatwione.

– Muszę też spotkać się z Urbanem Hornem. Powiadomcie go. Niech przybędzie do Opola. – Horna nie ma na Śląsku. Musiał uciekać. Ktoś doniósł, już go prawie mieli. W Miliczu zabił biskupiego zbira, ciężko zranił drugiego… Ha, jak w rycerskim romansie… Jest teraz chyba w Wielkopolsce. Dokładnie nie wiem. Jako agent specjalny Horn mi nie podlega i nie składa raportów. – W takim razie Tybald Raabe. Ściągnijcie go tu.

– Z tym też będzie problem. Tybald siedzi w lochu.

– Gdzie? U kogo?

– Na zamku Schwarzwaldau. U pana Hermana Zettritza Młodszego. – Postarajcie mi się o dobrego konia.


Rycerz Herman von Zettritz Młodszy, pan na Schwarzwaldau, siedział rozparty na przypominającym tron krześle. Ścianę za jego plecami pokrywał przykopcony nieco gobelin wyobrażający, wedle wszelkich przesłanek, rajski ogród. U nóg rycerza leżały dwa niezwykle brudne charty. Obok, za zastawionym stołem, zasiadała świta rycerza, nieznacznie tylko od chartów czyściejsza, złożona z pięciu zbrojnych burgmanów i dwóch niewiast o niezbyt trudnej do odgadnięcia profesji. Herman von Zettritz strząsnął okruszki chleba z brzucha i rodowego herbu, czerwonosrebrnej turzej głowy, spojrzał z góry na księdza, stojącego przed nim w uniżonej postawie suplikanta. – A tak – powtórzył. – Właśnie tak, klecho. Jak cię zwać? Zapomniałem. – Ojciec Apfelbaum – ksiądz uniósł oczy. Mające, jak skonstatował Zettritz, kolor żelaza. – A więc – wysunął żuchwę – tak jest! Tak jest, klecho Apfelbaum. Namieniony Tybald Raabe siedzi w moim lochu. Zamknąłem łobuza. Bo heretyk. – Doprawdy?

– Wyśpiewywał na klechów, z papieża sobie dworował, z Ojca Świętego. Obrazek taki ucieszny pokazował, pry, oto papa Marcin V w chlewiku, wieprzków dogląda, papa to ten z tiarą na głowie, trzeci od lewej. Uaaahahaahaahaaaa! Zettritz aż popłakał się od śmiechu, z nim razem jego burgmani. Jeden z chartów zaszczekał, dostał kopa. Żelaznooki przybysz uśmiechnął się wymuszenie. – Uprzedzałem go jednakoż – spoważniał rycerz – by mi poddanych nie buntował. Śpiewaj, mówię mu, kurwa twoja, do woli piosenki o Wiklefie i antychryście, nazywaj do woli klechów pijawkami, bo i są pijawki. Ale nie opowiadaj kmieciom, kurwa twoja, że przed Bogiem wszyscy równi i że wnet wszystko będzie wspólne, wliczając w to moje dobra, mój burg, mój spichlerz i mój skarbiec. I że daniny płacić na zamek nie trza wcale, bo nadchodzący sprawiedliwy ład boski wszelkie daniny i powinności zniesie i zlikwiduje. Uprzedzałem, ostrzegałem. Nie posłuchał, wsadziłem do lochu. Nie zdecydowałem jeszcze, co z nim zrobię. Może każę powiesić. Może tylko oćwiczyć. Może pod pranger postawię na rynku w Landeshucie. Może wydam w ręce wrocławskiego biskupa. Mus mi łagodzić stosunki z episkopatem, bo się też i ostatnio krzynkę popsowały, uaahaahaaha! Żelaznooki ksiądz wiedział, rzecz jasna, w czym rzecz. Wiedział o napadzie na klasztor cystersów w Krzeszowie, którego Zettritz dopuścił się latem ubiegłego roku. Z rechotu zbrojnych za stołem wywnioskował, że musieli w grabieży brać udział. Być może zbyt uważnie się przyglądał, być może coś było w jego twarzy, bo pan na Schwarzwaldau wyprostował się nagle i walnął pięścią w poręcz krzesła. – Krzeszowski opat spalił mi trzech parobków! – ryknął tak, że nie powstydziłby się herbowy tur. – Wbrew mi uczynił! Zadarł ze mną, kurwa jego, chociażem go ostrzegał, że płazem tego nie puszczę! Bez dania racji oskarżył parobczaków o sprzyjanie husytom, posłał na stos! A wszystko, by mi despekt okazać! Myślał, że się nie odważę, że sił nie mam, by na klasztor uderzyć! To mu pokazałem, gdzie raki zimują! – Pokaz – ksiądz znowu podniósł oczy – odbył się, jeśli dobrze pamiętam, z pomocą i "przy współudziale trutnowskich Sierotek pod wodzą Jana Basztina z Porostle. Rycerz pochylił się, przewiercił go spojrzeniem.

– Ktoś ty zacz, klecho?

– Nie domyślacie się?

– Domyślam, prawda – charknął Zettritz. – A i to prawda, że opata nauczyłem moresu z waszą nieocenioną husycką pomocą. Ale czy to czynić mnie husytą? Ja komunię przyjmuję sposobem katolickim, wierzę w czyściec, a w potrzebie wzywam świętych. Nie mam z wami nic wspólnego. – Z wyjątkiem łupu zagrabionego w Krzeszowie, podzielonego pół na pół z Basztinem. Konie, bydło, trzoda, gotowizna w złocie i srebrze, wino, naczynia liturgiczne… Tuszycie, panie, że biskup Konrad rozgrzeszy was z tego w zamian za byle rybałta? – Nadto hardo – Zettritz zmrużył oczy – sobie tu poczynasz. Bacz! Bo ciebie dorzucę do rachunku. Oj, ucieszyłby się tobą biskup, ucieszyłby… Widzę wszak, żeś ćwik, a nie byle fajfus. Ale ni głosu, ni oczu nie podnoś. Przed rycerzem stoisz! Przed panem! – Wiem to. I proponuję rycerski sposób załatwienia sprawy. Uczciwy okup za giermka to dziesięć kóp groszy. Rybałt wyżej giermka nie stoi. Zapłacę zań. Zettritz popatrzył po burgmanach, ci jak na komendę wilczo wyszczerzyli zęby. – Przywiozłeś tu srebro? Masz je w jukach, tak? A koń jest w stajni? W mojej stajni? Na moim zamku? – Jako żywo – żelaznookiemu nie drgnęła powieka. W waszej stajni, na waszym zamku. Ale nie daliście mi dokończyć. Dam wam za goliarda Tybalda jeszcze coś. – Cóż takiego, ciekawym?

– Gwarancję. Gdy przyjdą Boży bojownicy na Śląsk, a stanie się to rychło, gdy będą palić tu wszystko do gołej ziemi, nic złego nie spotka ani waszej stajni, ani waszego zamku, ani dobytku waszych poddanych. My z zasady nie palimy dóbr ludzi nam przyjaznych. A tym bardziej sojuszników. Długo było cicho. Tak cicho, że słychać było, jak drapią się zapchlone charty. – Wszyscy precz! – ryknął nagle do swej świty rycerz. – Raus! Won! Wszyscy! Ale już! – Względem sojuszu i przyjaźni – odezwał się, gdy zostali sami, Herman Zettritz Młodszy, pan na Schwarzwaldau. – Względem przyszłej współpracy… Przyszłej wspólnej walki i braterstwa broni… I podziału zdobyczy, naturalnie… Czy możemy, bracie Czechu, pogadać o szczegółach?


Zaraz za bramą dali koniom ostrogi, poszli w galop. Niebo od zachodu ciemniało, czerniało wręcz. Wicher wył i świszczał w koronach jodeł, rwał suche liście z dębów i grabów. – Panie Vlk!

– Co?

– Dzięki! Dziękuję za uwolnienie! Żelaznooki ksiądz obrócił się w siodle. – Jesteś mi potrzebny, Tybaldzie Raabe. Potrzebuję informacji. – Rozumiem.

– Wątpię. Aha, Raabe, jeszcze jedno.

– Słucham, panie Vlk.

– Nigdy więcej nie waż się wymawiać głośno mojego nazwiska. Wioska musiała leżeć akuratnie na szlaku oddziałów Basztina z Porostle, które po zeszłorocznym napadzie na klasztor krzeszowski grabiły tereny między Landeshutem a Wałbrzychem. Czymś wieś musiała się husytom narazić, bo pozostała po niej czarna wypalona ziemia, z której tylko gdzieniegdzie coś sterczało. Niewiele zostało także z lokalnego kościółka – ot, tyle akurat, by móc rozpoznać, że to był kościółek. Jedynym, co ocalało, był krzyż przydrożny i położony za zgliszczami świątyni cmentarz, ukryty w olszynach. Wicher duł, czesał zalesione zbocza gór, zaciągał niebo czarnosiną oponą chmur. Żelaznooki ksiądz wstrzymał konia, odwrócił się, zaczekał, aż Tybald Raabe podjedzie. – Zsiadaj – rzekł sucho. – Mówiłem, musisz udzielić mi pewnych informacji. Tutaj i zaraz. – Tutaj? Na tym złowieszczym uroczysku? Jak raz koło cmentarza? O zmierzchu? Pod gołym niebem, z którego lada chwila lunie? Nie możemy pogadać w karczmie, przy piwie? – Dostatecznie się już przez ciebie zdekonspirowałem. Nie chcę, by mnie z tobą widywano. I kojarzono. Dlatego… Urwał, widząc, jak oczy goliarda rozszerzają się ze strachu.


Tym, co zobaczyli najpierw, była eksplozja czarnych ptaków, zrywających się z otaczających cmentarz zarośli. Potem zobaczyli taneczników. Jeden za drugim, szeregiem, trzymając się za ręce, wychodziły zza muru cmentarnego kościotrupy, pląsając w dzikich i groteskowych lansadach. Niektóre gołe, niektóre niekompletne, niektóre przyozdobione porwanymi resztkami całunów tańczyły, kołysząc się i podskakując, wysoko wyrzucając kościste stopy, golenie i femury, kłapiąc przy tym rytmicznie szczerbatymi żuchwami. Wiatr wył, zawodził jak potępieniec, świszczał w żebrach i miednicach, grał na czaszkach jak na okarynach. – Totentanz… – westchnął Tybald Raabe. – Danse macabre… Kościotrup! korowód trzykrotnie okrążył cmentarz, potem, wciąż trzymając się za ręce, szkielety powędrowały w las na zboczu, wciąż tanecznym krokiem, w podrygach i pląsach. Szły, podskakując i klekocąc, w kurzawie liści i zawierusze poderwanego z pogorzeliska popiołu. Chmary czarnych ptaków towarzyszyły im cały czas, Nawet wtedy, gdy upiorni tanecznicy zniknęli wśród gęstwiny, szalejące nad wierzchołkami drzew ptaki znaczyły szlak ich pochodu. – Znak… – wybąkał goliard. – Omen! Przyjdzie zaraza… Albo wojna… – Albo jedno i drugie – wzruszył ramionami żelaznooki. – Wychodzi, chiliaści mieli rację. Ten świat nie ma szans dotrwać do końca drugiego tysiąclecia, zagłada, wedle wszystkich widywanych znaków, dosięgnie go dużo wcześniej. Rychło, powiedziałbym nawet. W konie, Tybaldzie. Rozmyśliłem się. Poszukajmy jednak jakiejś oberży. Gdzieś dalej stąd.


– Ech, panie – powiedział Tybald Raabe z ustami pełnymi grochu i kapusty. – A gdzież mnie takich informacyj dostać? Owszem, o tym, co wiem, opowiedzieć wam mogę, ze szczegółami. O Peterlinie z Bielawy. O jego bracie Reynevanie i o romansie Reynevana z Adelą Sterczową, o tym, co z tego wynikło. O tym, co zaszło w raubritterskim siodle Kromolinie i na turnieju w Ziębicach. O tym, jak Reynevan… A co tam u Reynevana, panie? Zdrów? Dobrze się ma? On? Samson? Szarlej? – Nie odbiegaj od tematu. Ale jeśli już przy tym jesteśmy, kim on jest, ten Szarlej? – Nie wiecie? To podobnież mnich albo ksiądz zdrożny, z klasztornego więzienia pono zbiegły. Mówią też, konkretnie, to bajał mi o tym niejaki Tassilo de Tresckow że Szarlej brał udział we wrocławskiej sedycji roku 1418. Wiecie, osiemnastego lipca, kiedy to zbuntowani rzeźnicy i szewcy ubili burmistrza Freibergera i sześciu ławników. Trzydzieści buntowniczych głów spadło za to pod toporem na wrocławskim rynku, a trzydziestu skazano na wygnanie. A że Szarlej głowę wciąż nosi na karku, tedy między tymi wygnanymi musiał być. Ja myślę… – Wystarczy – przerwał żelaznooki. – Dalsze informacje. Te, o które prosiłem. O napadzie na poborcę podatków i na wiozący ściągnięty podatek konwój. Konwój, w którym był Reynevan. W którym byłeś i ty, Tybaldzie. – Ano, ano – goliard naczerpał łyżkę grochu. – Co wiem, to wiem. I opowiem, czemu nie. Ale o tych innych rzeczach… – O czarnych jeźdźcach, krzyczących: "Adsumus". Ewidentnie używających arabskiej substancji zwanej haszsz'isz. – Właśnie. Nie widziałem i nie wiem o tym zgoła nic. Gdzie mnie takiej wiedzy nabyć? Skąd jej dostać? – Spróbuj – głos żelaznookiego zmienił się niebezpiecznie – poszukać w tej misce, co ją masz przed nosem. Między grochem a skwarkami. Znajdziesz, twój zysk. Oszczędzisz czas i wysiłek. – Rozumiem.

– To bardzo dobrze. Wszystkie informacje, Tybaldzie. Wszystko, co się da. Fakty, plotki, słuchy, to, o czym gada się po karczmach, targach, jarmarkach, klasztorach, koszarach i zamtuzach. O czym księża plotą w kazaniach, wierni na procesjach, rajcowie po ratuszach, a baby przy studniach. Jasne? – Jak słońce.

– Dziś wigilia świętej Jadwigi, czternasty października, wtorek. Za pięć dni, w niedzielę, spotkamy się w Świdnicy. Po mszy, przed farą Stanisława i Wacława. Gdy mnie zobaczysz, nie podchodź. Odejdę, a ty idź w ślad. Zrozumiałeś? – Tak, panie Vlk… Khem… Wybaczcie…

– Tym razem jeszcze wybaczam. Następnym razem cię zabiję. Tempom cum causis Latium digesta per annum lapsaque sub terras ortaque signa canam… Uczniowie szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu na dziś zadane mieli Fasti Owidiusza. Znad Młynówki dobiegały wołania rybaków i wrzaski kłócących się praczek. Wendel Domarasc, magister scholarum, odłożył do skrytki raporty agentów. Treść większości raportów była niepokojąca. Coś się szykowało.

Typ o żelaznych oczach, pomyślał Wendel Domarasc, będą przez niego kłopoty. Wiedziałem to od razu, gdy go tylko zobaczyłem. Jest jasne, po co go tu przysłano. To morderca. Zamachowiec, skrytobójca. Przysłany po to, by kogoś zgładzić. A po czymś takim zawsze zaczyna się nagonka, wybucha wściekły terror. I nie można spokojnie pracować. Szpiegostwo lubi spokój, nie znosi gwałtu i zamieszania. Zwłaszcza zaś nie znosi ludzi do zadań specjalnych.

Dlaczego, magister wsparł podbródek na splecionych dłoniach, dlaczego on pytał o Vogelsang? – Vogelsang. Mówi wam coś ta nazwa?

– Naturalnie – Domarasc opanował zaskoczenie, nie pozwolił, by choć brew mu drgnęła. – Oczywista, że mówi. – Słucham tedy.

– Kryptonim Vogelsang – magister postarał się, by jego ton był rzeczowy, a głos obojętny – nadano tajnej grupie do zadań specjalnych, podlegającej bezpośrednio Żiżce. Grupa miała koordynatora i łącznika. Gdy ten poniósł śmierć w dziwnych okolicznościach, kontakt się urwał. Vogelsang po prostu zniknął. Otrzymałem rozkaz, by grupę odnaleźć. Podjąłem starania. I poszukiwania. Bezskutecznie. Nie spuścił wzroku, choć żelazne oczy kłuły jak igły.

– Fakty znam – w głosie przybysza nie było śladu emocji. – To, o co proszę, to wasza własna opinia o tej sprawie. I wnioski. Wnioski, pomyślał Domarasc, zostały już dawno wyciągnięte. Wyciągnął je Flutek, Bohuchval Neplach, który teraz gorączkowo szuka winnych. Bo Vogelsang, żadna to tajemnica, dostał z Taboru fundusze. Ogromne pieniądze, mające posłużyć finansowaniu "operacji specjalnych". Pieniądze były najwyraźniej zbyt duże, a zwerbowani do Vogelsangu ludzie najwyraźniej zanadto specjalni. Efekt: zniknęły pieniądze, zniknęli ludzie. I raczej bezpowrotnie. – Łącznik i koordynator Vogelsangu – powiedział, naglony wzrokiem – został, jak mówiłem, zamordowany. Okoliczności zabójstwa były nie tylko zagadkowe. Były zatrważające, a plotka zrobiła z nich wręcz koszmar. Lęk

przed śmiercią może zwyciężyć nad lojalnością i oddaniem sprawie. W wielkiej trwodze i obawie o życie o lojalności się zapomina. – O lojalności się zapomina – powtórzył wolno przybysz. – Wy o waszej zapomnielibyście? – Moja nie jest chwiejna. – Rozumiem.

Mam nadzieję, że tak jest, pomyślał Domarasc. Mam nadzieję, że zrozumiał. Bo znam krążące w otoczeniu Prokopa i Flutka pogłoski o zdradzie, o spisku. Spisek, to dobre. Formuje się jakąś sekretną "grupę specjalną", werbując do niej łotrzyków spod ciemnej gwiazdy, którzy na pierwszy sygnał o zagrożeniu dezerterują, kradnąc powierzone im pieniądze. A potem szuka się spisków. I wysyła na Śląsk mordercę.

Praczki nad Młynówką kłóciły się i obwiniały wzajem o prostytucję. Rybacy klęli. Uczniowie recytowali Owidiusza. Adnue conanti per laudes ire tuorum deque meo pauidos excute corde metus… Ciekawe, pomyślał magister, zamykając okno, gdzie ten typ teraz jest?


– Znasz tę niewiastę? – spytał druha Parsifal Rachenau. – I tę pannę? – Widziałeś przecie, żem się z nią witał – odburknął, poluźniając pas, Henryk Baruth zwany Szpaczkiem. Żem w rękę boćkał. Dumasz, obce babska w rękę boćkać zwykłem? To stryjna moja, Hrozwita, snadź w podróży. Ta pucata to jej dworka. A ta w czepcu jej ochmistrzyni. – A panna?

– Stryjnej córa, znaczy dla mnie kuzynka. Stryjna małżonką jest stryja mego. Ale nie stryja Henryka, który siedzi na Smarchowicach i którego zwą Heinemanem, ani tego z Gołej Góry, Henryka zwanego Żurawiem, lecz tego trzeciego, brata ojcowego najmłodszego, któren zwie się…

– Henryk – zgadł zapatrzony w jasnowłosą dziewczynkę Parsifal Rachenau. – Znasz go? No to już wiesz. Więc on jest moim stryjem, stryjna jego małżonką, a dziewczynisko ich córką. Zwie się Ofka. A czego ty się tak na nią gapisz, hę? – Ja… – zaczerwienił się chłopiec. – Nic… Ja tylko tak… Ofka von Baruth tylko udawała, że całkowicie pochłania ją wiercenie się na karczemnej ławie, fikanie nogami, postukiwanie łyżką o miskę, gapienie się w powałę i skubanie końca warkocza. W rzeczywistości dawno już dostrzegła zainteresowanie giermka i nagle postanowiła zareagować. Wywieszając w jego stronę język. – Koza – skomentował z niesmakiem Szpaczek. Parsifal nie skomentował. Był absolutnie zafascynowany. Jedyne, co go niepokoiło, to kwestia pokrewieństwa. Rachenauowie byli spokrewnieni z Baruthami, któraś z sióstr wuja Gaweina była, zdaje się, kuzynką ciotki żony Henryka zwanego Żurawiem. Coś takiego zapewne wymagało dyspensy, a z dyspensą bywało różnie. Parsifal myślał o ożenku jako o przykrym obowiązku, jeśli nie wręcz karze, ale teraz pojmował ponad wszelką wątpliwość, że jeśli już, to po tysiąckroć woli jasnowłosą Ofkę von Baruth od chudej jak szczapa i pryszczatej Zuzanny, którą z uporem swatał Rachenauom jej ojciec, stary Albrecht von Hackeborn, pan na Przewozie. Parsifal był twardo zdecydowany zwlekać ze ślubem, jak długo się da. A z upływem lat Zuzanna Hackeborn mogła co najwyżej pomnożyć swe pryszcze, Ofka natomiast miała zadatki na urodziwą pannę. Wielce urodziwą pannę… Urodziwa in spe panna, wyraźnie rada z zainteresowania, najpierw wyszczerzyła ku niemu dolne zęby, a potem ponownie wywiesiła jęzorek aż na brodę. Siedząca obok matrona w czepcu skarciła ją ostro. Ofka wyszczerzyła zęby, dla odmiany górne. – Ile… – wybąkał Parsifal Rachenau – Ile będzie jej roków? – A co mnie to może obchodzić? – żachnął się Szpaczek. – I ciebie, jeśli my już przy tym? Żryj no szybciej tę kaszę, w drogę nam trza. Pan Puta gniewny będzie, gdy na czas do Kłodzka nie zjedziem. – Jeśli się nie mylę – rozległo się obok nich – mam sprawę ze szlachetnymi panami rycerzami Henrykiem Baruthem i Parsifalem von Rachenau? Unieśli głowy. Obok stał ksiądz, wysoki, siwawy. Jego oczy miały kolor żelaza. A może tylko zdawały się takie w zadymionym wnętrzu karczmy? – Iście – Parsifal Rachenau skłonił głowę. – Iście, ojcze duchowny. Myśmy są. Ale my nie rycerze. Jeszcze nie pasowani… – Ależ – uśmiechnął się ksiądz – to tylko kwestia czasu. I to niedługiego, pewnym. Panowie pozwolą: jestem ojciec Schlossknecht, sługa Boży… Ech, ależ chłód dzisiaj… Wypić by wina grzanego… Czy zaszczycą mnie panowie rycerze i zgodzą się, bym przyniósł po kufelku i dla nich? Jest ochota? Szpaczek i Parsifal spojrzeli po sobie, przełknęli ślinę. Ochota była i to duża. Gorzej było z gotówką. – Ojciec Schlossknecht, sługa Boży – ksiądz, stawiając na stół kufle, ponowił prezentację. – Ninie przy brzeskiej kolegiacie. Niegdyś kapelan rycerza Ottona Kauffunga, świeć, Panie, nad jego duszą… – Kapelan pana Kauffunga! – Parsifal Rachenau oderwał wzrok od Ofki von Baruth, niemal zakrztusił się grzanym winem. – Na głowę świętego Tyburcjusza! Toć on, w bitce zrąbany, na moich rękach dokonał! Dwa roki temu to było, we wrześniu, w Goleniowskich Borach. Jam był w orszaku onym, napadniętym przez brygantów! Kiedy to dwie panny zbóje porwali, Bibersteinównę i Apoldównę. By je później obie pohańbić, niebogi. – Boże, bądź miłościw – złożył ręce ksiądz. – Panny niewinne pohańbiono? Ileż to zła we świecie… Ileż zła… Ile grzechu… Któż mógł się na coś podobnego poważyć?

– Zbóje-rycerze. Ich hersztem był Reinmar Bielau. Łotr i czarownik. – Czarownik? Nie do wiary!

– Uwierzycie, gdy opowiem. Własnymi oczami patrzałem… A i słyszałem wiela…

– Ja takoż niejedno opowiedzieć mogę! – Szpaczek pociągnął z kufla. Policzki miał już mocno zaczerwienione. Boć widziałem i ja czarnoksięskie dzieła onego Bielaua! Wiedźmy widziałem na sabat lecące! I ludziów pobitych na gościńcu pod Frankensteinem, u Grochowej Góry! – Być nie może!

– Może, może – zapewnił chełpliwie Szpaczek. – Prawdę gadam! Ludzi pani Dzierżki de Wirsing, handlarki koni, pobili Czarni Jeźdźcy. Rota Śmierci. Diabły! Czartów samych ów Bielau ma na usługi! Nie uwierzycie, gdy wam opowiem! Żelaznooki ksiądz zapewnił, że uwierzy. Grzane wino szło do głów. Rozwiązywało języki.


– Jakeście rzekli, wielebny? – zmarszczył czoło Fryczko Nostitz, zarzucając siodło na belkę. – Jak was zwą? – Ojciec Haberschrack – powtórzył cichym głosem ksiądz. – Kanonik od Najświętszej Panny w Raciborzu. – Ano, ano, słyszałem o was – potwierdził z absolutnie pewną miną Fryczko. – I jakąż to do mnie sprawę macie? Tak pilną, że mię w stajni nachodzicie? Jeśli to o Hedwiśkę Strauchównę idzie, tę z Raciborza właśnie, to klnę się, niech mnie spali święty Antoni, ona łże. Ojcem jej bękarta żadną miarą być nie mogę, bom tylko raz ją chędożył i to w zadek. – Ależ nie, ależ nie – rzekł szybko ksiądz. – Rzecz całkiem, upewniam was, w czym innym niźli Strauchówna. Choć, powiedziałbym, równie delikatna. Chciałbym poznać… Hmmm… Chciałbym poznać okoliczności śmierci mego bliskiego krewniaka. Ach, może jednak nie… Wolałbym raczej… – Co byście woleli?

– Z kim innym o tym pomówić. Albowiem…

– Kręcisz coś, pater. Gadaj albo ruszaj precz! Mnie do gospody pilno, druhowie czekają. Wieszli, co to druhowie? Drużyna? No! To gadaj wnet, w czym sprawa! – A odpowiecie, gdy zapytam?

– A to – wydął wargi Fryczko Nostitz – się okaże dopiero. Bo za często wy, klechy, do nie swoich dzieł się mieszacie. Za często. Miast swego nosa patrzeć. I brewiarza. Modlić się Bogu, a biednym dopomagać, jak reguła każe. – Tak sądziłem – odrzekł spokojnie ksiądz, unosząc oczy, które, jak się okazało, miały kolor żelaza. – Przewidywałem, że tak odpowiecie. Dlatego was chciałbym prosić li tylko o pośrednictwo. Pogadać wolałbym bowiem z waszym druhem, tym Italczykiem… Jego mi szczególnie polecono. Jako pośród was najmędrszego i najdoświadczeńszego. Fryczko ryknął śmiechem, tak głośnym, że aż konie zaczęły chrapać i tupać. – Jużci, a to dopiero! Zakpili z ciebie, pater, na pożartek dali. Yitelozzo Gaetani najdoświadczeńszy? W czym? W chlaniu chyba. Najmędrszy? To piemoncki ćwok, prawy ciołek, bałwan nieuczony. Jedyne, co by ci rzec mógł, to zwykłe jego cazzo, fanculo, puttana i porcamadonna. Bolej on nie umie! Chcesz się prawdy dowiedzieć? Tedy umnych pytaj! Mnie, by daleko nie szukać. – Jeśli wola wasza – ksiądz zmrużył oczy – tedy zapytam. Jak i w jakich okolicznościach zginął pan Hanusz Throst, kupiec, zabity dwa lata temu w okolicach Srebrnej Góry? – Ha – parsknął Fryczko. – Spodziewałem się czegoś takiego. Ale obiecałem, więc powiem. Siadł na stajennej ławce, wskazał księdzu drugą.

– W miesiącu wrześniu to było jak raz, dwa roki temu – zaczął. – Wyjechaliśmy z Kromolina, naraz baczym, jedzie ktoś śladem. Zasadzilim się, pojmalim. I któż nam, baczym, w ręce wpadł? Nie zgadniesz: Reynevan de Bielau. Ten czarownik i zbrodzień, panien gwałciciel. Słyszałeś o Reynevanie de Bielau, panien gwałcicielu? – Co ma wspólnego gwałciciel panien ze śmiercią Throsta?

– Wnet opowiem. Oj, zadziwię cię, pater. Zadziwię…


– Brat Kantor? Andrzej Kantor?

– Jam ci jest – diakon od Podwyższenia Świętego Krzyża aż podskoczył, słysząc głos zza plecami. – To ja…

Stojący za nim mężczyzna miał na sobie czarny płaszcz z kwietnym haftem, szary wcięty dublet i beret z piórami, strój na modłę przyjętą wśród bogatszych kupców i patrycjuszy. Ale było w mężczyźnie coś, co z kupiectwem i mieszczaństwem zupełnie się nie kojarzyło. Diakon nie wiedział, co. Może dziwny grymas ust. Może głos. Może oczy. Dziwne. W kolorze żelaza. – Mam tu dla was – żelaznooki wydobył zza pazuchy sakiewkę – zapłatę. Za wydanie w ręce Świętego Oficjum Reinmara von Bielau. Który to fakt miał miejsce, według naszych ksiąg, tu, w mieście Frankenstein, guintadecimo, die mensis Septembris Anno Domini 1425. Zapłata trochę się odwlekła, ale niestety, tak pracuje nasza buchalteria. Diakon ani myślał pytać, co to za "nasze księgi" i "nasza buchalteria". Domyślał się. Odebrał z rąk mężczyzny sakiewkę. Dużo lżejszą, niż oczekiwał. Nie sądził jednak, by miało sens wykłócać się o procenty. – Ja… – odważył się. – Ja zawżdy… Święte Oficjum zawżdy się na mnie spuścić może… Jak tylko co podejrzanego zoczę… Zaraz donoszę… W dyrdy do przeora lecę… Ot, nie dalej jak w tamten czwartek, kręcił się po sukiennicach jeden taki… – Za owego Bielawę – przerwał żelaznooki – szczególnie wdzięczni jesteśmy. Wielki był to zbrodzień. – No! – podniecił się Kantor. – Zbój! Czarownik! Ludzi pono mordował. Truł, mówią. Na samego księcia ziębickiego rękę podniósł. W Oleśnicy mężatki magią omamiał, omamione hańbił, potem magią sprawiał, by wszystko zapomniały. A córkę pana Jana Bibersteina wziął i porwał, a potem przemocą zgwałcił. – Przemocą – powtórzył, krzywiąc wargi, żelaznooki. A przecie mógł, jako czarownik, magią omamić, omamioną hańbić w te i nazad, potem magicznie sprawić, by o wszystkim zapomniała… Jakoś tu, przyjacielu, logiki nie staje, nie uważasz? Diakon milczał, otwarłszy gębę. Nie bardzo wiedział, co to "logika". Ale podejrzewał najgorsze. – A jeśliś taki czujny, jak się chwalisz – podjął dość obojętnie żelaznooki – to nie wypytywał kto o Bielaua?

Później, po aresztowaniu? Mógł to być jaki wspólnik, husyta, waldens albo katar. – Wy… py… tywał jeden – wybąkał wbrew sobie Kantor. Bał się dalszych pytań. Głównie jednego: dlaczego nie doniósł na tego, kto wypytywał. A nie doniósł ze strachu. Ze zgrozy, jaką wzbudził w nim ów wypytujący. Czarnowłosy, czarno odziany, o jakby ptasiej fizjonomii. I wejrzeniu diabła. – Jak wyglądał? – spytał słodko żelaznooki. – Opisz. W miarę dokładnie. Proszę.


W farnym kościele – ku zadowoleniu człowieka o żelaznych oczach – nie było żywej duszy. Na puste i śmierdzące kadzidłem prezbiterium patrzyła z centralnej deski tryptyku patronka świątyni, święta Katarzyna Aleksandryjska, otoczona przez wyglądające zza obłoczków pyzate aniołki. Żelaznooki przyklęknął przed ołtarzem i lampką tabernakulum, wstał, szybkim krokiem ruszył w stronę ukrytego w mroku nawy bocznej konfesjonału. Nim jednak zdołał się w nim rozsiąść, od strony zakrystii dobiegło głośne kichnięcie i cichsza nieco klątwa, po klątwie pełne skruchy: "Boże odpuść". żelaznooki też zaklął. Ale "Boże odpuść" sobie odpuścił. Sięgnął pod płaszcz po trzosik, wyglądało bowiem, że bez łapówki się nie obędzie. Zbliżającym okazał się zgarbiony księżulo w zmechaconej sutannie, zapewne spowiednik, bo drepcący właśnie w stronę konfesjonału. Na widok żelaznookiego księdza stanął jak wryty i otworzył usta. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – pozdrowił żelaznooki, przywołując na twarz jak najmilszy uśmiech. – Powitać, ojcze. Mam do was… Urwał.

– Brat… – oblicze spowiednika rozmiękło nagle, obwisło w zdziwieniu i niedowierzaniu. – Brat Markus! To ty? Ty! Ocalałeś! Przeżyłeś! Oczom nie wierzę! – I słusznie – odrzekł zimno ksiądz o oczach koloru żelaza. – Bo jesteś w błędzie, ojcze. Nazywam się Kneufel. Ojciec Jan Kneufel.

– Jestem brat Kajetan! Nie poznajesz mnie?

– Nie.

– Ale ja ciebie poznaję – staruszek spowiednik złożył ręce. – Wszak cztery lata spędziliśmy w klasztorze w Chrudimiu… Codziennie modliliśmy się w tym samym kościele i jadaliśmy w tym samym refektarzu. Codziennie mijaliśmy się na krużgankach. Aż do tego okropnego dnia, gdy pod klasztor podeszły hordy heretyckie… – Mylisz mnie z kimś.

Spowiednik milczał przez chwilę. Wreszcie twarz mu pojaśniała, a uśmiech zdeformował wargi. – Pojmuję! – oznajmił. – Incognito! Lękasz się sług diabelskich, długie i mściwe mających ręce. Niepotrzebnie, bracie, niepotrzebnie! Nie wiem, Boży tułaczu, jakie cię tu wiodły drogi, ale ninie jesteś między swymi. Jest nas tu wielu, jest nas tu cała grupa, cała communitas biednych zbiegów, exulów, wypędzonych z ojczyzny, wygnanych ze swych ograbionych klasztorów i zbezczeszczonych świątyń. Jest tu brat Heliodor, co ledwie z życiem uszedł z Chomutowa, jest opat Wetzhausen z Kladrubów, są uchodźcy ze Strahova, z Jaromierza i Brzevnowa… Pan tych ziem, człek szlachetny i bogobojny, jest nam łaskawy. Pozwala nam prowadzić tu szkołę, głosić kazania o zbrodniach kacerzy… Chroni nas i broni. Wiem, coś przeszedł, bracie, pojmuję, że nie chcesz się ujawniać. Jeśli taka twoja wola, dochowam tajemnicy. Słowa nie uronię. Zechcesz iść dalej, nikomu nie powiem, żem cię widział. Żelaznooki ksiądz patrzył na niego czas jakiś.

– Pewnie – rzekł wreszcie – że nie powiesz.

Błyskawiczny ruch, cios poparty całą siłą barku. Uzbrojona zębatym kastetem pięść uderzyła spowiednika prosto w jabłko Adama i wbiła je głęboko do miażdżonej krtani i tchawicy. Brat Kajetan zacharczał, złapał się za gardło, oczy wylazły mu z orbit. Przeżył masakrę, jaką taboryci Żiżki sprawili chrudimskiemu klasztorowi dominikanów w kwietniu roku 1421. Ale tego uderzenia nie mógł przeżyć. Święta Katarzyna i pyzate aniołki obojętnie patrzyły, jak umiera.

Ksiądz o żelaznych oczach zdjął z palców kastet, schylił się, chwycił trupa za sutannę i zawlókł go za konfesjonał. Sam siadł na ławeczce, zakrywając twarz kapturem. Siedział w zupełnej ciszy, w zapachu kadzideł i świec. Czekał. Około południa miała tu, do farnego kościoła pod wezwaniem swej patronki, przyjść do spowiedzi – wraz z dzieckiem – panna Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu. Żelaznooki ciekaw był grzesznych myśli panny Katarzyny Biberstein. Jej grzesznych uczynków. I pewnych wyjątkowo grzesznych faktów z jej życiorysu.


W mieście Świdnicy, w niedzielę dziewiętnastego października, niedługo po mszy, śpiew i dźwięki lutni wabiły przechodniów na ulicę Kotlarską, w okolice ławki garncarza, usytuowanej tuż przy zaułku wiodącym ku synagodze. Stojący na beczce niemłody goliard w czerwonym kapturze i kabacie z ząbkowaną baskiną brzdąkał na strunach i śpiewał. Nie patrzając na biskupy,

Którzy mają złotych kupy;

Boć nam ci wiarę zelżyli,

Boże daj, by się polepszyli…

Z każdą kolejną zwrotką przybywało słuchaczy. Tłumek otaczający goliarda rósł i cieśniał. Prawda, byli i tacy, którzy zmykali spiesznie, zorientowawszy się, że goliardzka śpiewka traktuje nie o seksie, jak oczekiwali, lecz o niebezpiecznej ostatnio polityce. Dwór nam pokaził kapłony,

Kanoniki i dziekany;

Wszystko w kościele zdworzało,

Nabożeństwa bardzo mało…

– Prawda, prawda! Święta prawda! – zawołało kilka głosów z ciżby. I momentalnie rozpoczęła się dysputa. Jedni wdali się w ostrą krytykę kleru i Rzymu, drudzy przeciwnie, jęli się obrony, przytomnie zauważając, że jeśli nie Rzym, to co? A goliard wykorzystał okazję i zmył się chyłkiem. Skręcił w Podcienia Chmielne, potem w ulicę Zamkową, kierując się ku podwalu przy Bramie Grodzkiej. Wkrótce ujrzał cel wędrówki: szyld piwnicy "Pod Czerwonym Gryfem". – Ładnieś śpiewał, Tybaldzie – usłyszał za plecami. Goliard uchylił kaptura, dość wyzywająco spojrzał wprost w oczy koloru żelaza.

– Godziny dwie – rzekł z wyrzutem – czekałem na was po mszy pod farą. Nie raczyliście się pokazać. – Ładnie śpiewałeś – żelaznooki, dziś w mendykanckim habicie minoryty, nie uznał za celowe usprawiedliwiać się ani przepraszać. – Ładnie, na mą duszę. Tylko trochę niebezpiecznie. Nie boisz się, że znowu cię do turmy wsadzą? – Po pierwsze – wydął wargi Tybald Raabe – pictoribus atgue poetis guodlibet audendi semper fu.it aegua potestas. Po drugie, jak inaczej mam pracować dla sprawy? Nie jestem szpiegiem, który kryje się w mroku lub pod przebraniem. Jestem agitatorem, moja rzecz to iść między ludzi… – Dobra, dobra. Informacje.

– Siądźmy gdzieś.

– Koniecznie tu?

– Piwo tu przednie.

– Owych czarnych jeźdźców, o którychście pytali opowiedział goliard, gdy siedli za stołem – widywano na Śląsku wielokrotnie. W szczególności, rzecz ciekawa, widziano ich zarówno pod Strzelinem, gdy zabito pana Barta, jak i w okolicach Sobótki, kiedy to zginął pan Czambor z Heissensteinu. W pierwszym przypadku widział półgłówek pastuch, w drugim pijany organista, więc, jak łatwo się domyślić, żadnemu nie dano wiary. Za bardziej wiarygodnych mam koniuchów i masztalerzy pani Dzierżki de Wirsing, handlarki koni, której orszak rycerze w czarnych zbrojach napadli i rozgromili pod Frankensteinem. Jest wielu świadków tego zdarzenia. Interesujące rzeczy mówią też pachołkowie Inkwizycji…

– Wypytywałeś pachołków Inkwizycji?

– Co też wy. Nie sam. Przez zaufanych. Pachołkowie wygadali się, że inkwizytor papieski, wielebny Grzegorz Hejncze, od dwóch lat co najmniej prowadzi intensywne śledztwo w sprawie jakichś demonicznych jeźdźców, grasujących po Śląsku na czarnych koniach. Ukuto nawet nazwy: Rota Śmierci albo biblijnie, Demony Południowej Pory. Mówią też o nich… Mściciele. Ale tak, by inkwizytor nie słyszał. Ba już dawno stało się oczywiste, że Rota Śmierci zabija ludzi podejrzanych o sprzyjanie husytom, o handel z nimi, o dostarczanie żywności, broni, prochu, ołowiu… Lub koni, jak dopiero co wspomniana Dzierżka de Wirsing. Czarni Rycerze to zatem nasi sprzymierzeńcy, a nie wrogowie, szepcą za plecami inkwizytora jego ludzie. Po co ich tropić, po co przeszkadzać? Dzięki nim mamy mniej roboty. – A napad na kolektora, wiozącego podatek? Przeznaczony wszak na wojnę z husytami? – Nie wiadomo, czy to Rota na poborcę napadła. Nic

o tej sprawie nie wiadomo.

Żelaznooki milczał dość długo.

– Interesuje mnie – rzekł wreszcie – czy ktoś mógł z tego napadu ujść z życiem. – Nie sądzę.

– Ty uszedłeś.

– Ja – Tybald Raabe uśmiechnął się lekko – mam wprawę. Bez przerwy albo się kryję, albo uciekam, tak często, że wyrobiłem w sobie instynkt. Od czasu, gdym porzucił krakowską Alma Mater dla wędrówki, lutni i pieśni. Wiecie, jak to jest, panie Vlk: poeta to jak diabeł w żeńskim klasztorze, zawsze wszystko na niego właśnie zwalą, jego za wszystko winą obarczą. Trzeba umieć uciekać. Instynktownie, jak sarna, gdyby co, nie myśleć, jeno od razu chodu. Zresztą… – Co zresztą?

– Miałem wtedy, na Ściborowej Porębie, sporo szczęścia. Sraczka mnie gnębiła. – Hę?

– Była w orszaku panienka, mówiłem wam, rycerska

córa… Nijak było w bliskości panienki, wstyd… Poszedłem się więc wypróżnić daleko, w oczerety, nad samo jeziorko. Gdy zdarzył się napad, uciekłem przez mszar. Napastników nawet nie widziałem… Żelaznooki milczał długo.

– Dlaczego – spytał wreszcie – nie powiedziałeś mi wcześniej, że tam było jeziorko?


Utopiec był bardzo czujny. Nawet bytując w zagubionym wśród borów jeziorku przy Ściborowej Porębie, na pustkowiu, nawet o zmierzchu, kiedy to szansa napotkania kogokolwiek była praktycznie żadna, zachowywał się nad wyraz ostrożnie. Wynurzając się, nie zrobił większej fali niż ryba, gdyby nie to, że lustro wody było gładkie jak tafla, zaczajony w zaroślach Żelaznooki mógłby wręcz nie dostrzec rozchodzących się kół. Wyłażąc na brzeg wśród trzcin stwór ledwie chlupnął, ledwie zaszeleścił, pomyślałbyś, wydra. Ale Żelaznooki wiedział, że to nie wydra. Będąc już na suchym lądzie i upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, utopiec nabrał pewności siebie. Wyprostował się, zatupał wielkimi stopami, podskoczył, przy podskoku woda i muł obficie i z pluskiem polały się spod jego zielonej kapotki. Ośmielony już zupełnie utopiec siknął wodą ze skrzeli, rozwarł żabią paszczękę i zaskrzeczał donośnie, informując okoliczną przyrodę o tym, kto tu rządzi. Przyroda nie zareagowała. Utopiec pokręcił się trochę wśród traw, pogrzebał w błocie, wreszcie ruszył pod górę, w stronę lasu. I wlazł prosto w pułapkę. Skrzeknął, widząc przed sobą usypane z piasku półkole. Zbliżył płaską stopę, cofnął ją, zdumiony. Nagle zorientował się, w czym rzecz, zakwakał głośno i odwrócił, by uciekać. Było jednak za późno. Żelaznooki wyskoczył z zarośli i zamknął magiczne koło sypanym z worka piaskiem. Zamknąwszy, usiadł na pieńku. – Dobry wieczór – powiedział grzecznie. – Chciałbym porozmawiać.

Utopiec – Żelaznooki widział już, że nazwa "wodnik" jest dla stwora właściwsza – kilka razy spróbował przeskoczyć magiczny okrąg, bezskutecznie, rzecz jasna. Zrezygnowany energicznie potrząsnął płaską głową, przy czym mnóstwo wody wylało mu się z uszu. – Brekkrek – zaskrzeczał. – Bhrekkrekekeks.

– Wypluj muł i powtórz, proszę.

– Bhrekekgreggreggreg.

– Robisz idiotę z siebie? Czy ze mnie?

– Kuakskwaaaks.

– Szkoda talentu, panie wodniku. Nie nabierzesz mnie. Doskonale wiem, że rozumiecie i umiecie mówić po ludzku. Wodnik zamrugał podwójnymi powiekami i otworzył usta, szerokie jak u ropuchy. – Po ludzku… – zabulgotał, plując wodą. – Po ludzku owszem, tak. Ale dlaczego mam gadać po niemiecku? – Punkt dla ciebie. Czeski może być?

– No chyba.

– Jak się nazywasz?

– Jak ci powiem, to mnie wypuścisz?

– Nie.

– To odpierdol się.

Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją Żelaznooki.

– Jest – zaczął łagodnie – interes do zrobienia, panie wodniku. Chcę, byś mi coś dał. Nie, nie dał. Powiedzmy: udostępnił. – Gówno ci udostępnię.

– Ani przez chwilę nie przypuszczałem – uśmiechnął się Żelaznooki – że zgodzisz się od razu. Zakładałem, że przyjdzie nad tym popracować. Ja jestem cierpliwy. Mam czas. Utopiec podskoczył, zatupał. Spod jego kapotki znowu polała się woda, miał jej tam widać spory zapas. – Czego ty chcesz? – zaskrzeczał. – Dlaczego mnie dręczysz? Co ja ci zrobiłem? Czego ty chcesz ode mnie? – Od ciebie nic. Raczej od twojej żony. Ona zresztą słyszy naszą rozmowę, jest tam, przy samym brzegu, widzę, jak ruszyła się trzcina i zadrżały grążele. Dobry wieczór, pani wodnikowa! Proszę nie odchodzić, będzie pani potrzebna! Spod brzegu rozległ się plusk, jakby spławił się bóbr, po wodzie poszły koła. Usidlony utopiec zahuczał głośno, jak bąk, gdy trąbi z dziobem w błocie. Potem mocno rozdął skrzela i wydał z siebie donośny skrzek. Żelaznooki obserwował go beznamiętnie. – Dwa lata temu – powiedział spokojnie – w miesiącu wrześniu, który wy zwiecie Mheónh, zdarzyły się tu, na Ściborowej Porębie, napad, walka i zabójstwo. Wodnik nadął się znowu, parsknął. Ze skrzeli obficie ciurknęło. – A mnie co do tego? Nie mieszam się do waszych afer.

– Ofiary, obciążone kamieniami, wrzucono do tego stawu. Pewien jestem, jako że nigdy nie bywa inaczej, iż któraś z ofiar jeszcze żyła, gdy ją wrzucano do wody. Że umarła dopiero wskutek utopienia. A jeśli tak było, to masz ją tam, na dnie, w twoim rehoengan, podwodnym barłogu i skarbcu. Masz ją tam jako heuai. – Jako co? Nie rozumiem.

– Ależ rozumiesz. Hevai tego, który utonął. Masz ją w skarbcu. Poślij po nią żonę. Każ, niech przyniesie. – Ty tu bredzisz, człowieku – zacharczał przesadnie stwór – a mnie skrzela wysychają… Duszę się… Umieram… – Nie próbuj robić ze mnie głupca. Możesz oddychać powietrzem atmosferycznym równie długo jak rak, nic ci nie będzie. Ale gdy słońce wzejdzie i zerwie się wiatr… Gdy zacznie ci pękać skóra… – Jadźkaaa! – wrzasnął wodnik. – Dawaj tu hevai! Wiesz, którą! – A więc mówisz i po polsku. Wodnik zakaszlał, siknął wodą z nosa. – Żona Polka – odrzekł niechętnie. – Z Gopła. Możemy pogadać poważnie? – Jasne.

– Posłuchaj tedy, śmiertelny człecze. Dobrze się domyśliłeś. Z tych szesnastu, co ich tu wtedy pobili i powrzucali do stawu… Jeden, choć nieźle podziurawiony, jeszcze żył. Serce biło, szedł ku dnu w chmurze krwi i baniek. Napełnił płuca wodą i umarł, ale… tego również się domyśliłeś… zdążyłem być przy nim, nim to się stało i mam jego… Mam hevai. Gdy ci ją dam… Przysięgniesz, że mnie wypuścisz? – Przysięgnę. Przysięgam.,

– Nawet gdy okaże się… Bo jeśli tyle wiesz, to chyba nie wierzysz w bajki i przesądy? Nie przywrócisz topielca do życia, rozbijając hevai. To bzdura, zabobon, wymysł. Niczego nie osiągniesz, rozproszysz tylko jego aurę. Sprawisz, że umrze po raz wtóry, w ogromnych cierpieniach, tak ogromnych, że aura może tego nie znieść i obumrzeć. Jeśli zatem był to ktoś ci bliski… – To nie był nikt bliski – uciął Żelaznooki. – I nie wierzę w przesądy. Udostępnij mi hevai, tylko na kilka chwil. Potem zwrócę ci ją, nietkniętą. A ciebie uwolnię. – Ha – zamrugał wszystkimi powiekami wodnik. – Jeśli tak, to po kiego grzyba ta pułapka? Po co mnie łapałeś, narażałeś na stres i nerwy? Było przyjść, poprosić… – Następnym razem.

Przy brzegu coś zapluskało, zaśmierdziało szlamem i zdechłą rybą. Po chwili, podchodząc wolno i trwożliwie niby żółw błotny, znalazła się przy nich żona wodnika. Żelaznooki przyjrzał się ciekawie, po raz pierwszy w życiu widział goplanę. Na pierwszy rzut oka nie różniła się wiele od małżonka, ale wprawione oko księdza umiało łowić nawet mało widoczne detale. Jeśli śląski wodnik przypominał żabę, to polska wodniczka przywodziła na myśl zaklętą w żabę księżniczkę Wodnik odebrał od żony coś, co przypominało wielką szczeżuję, obrośniętą brodą glonów. Ale spod glonów przebijało światło. Szczeżuja świeciła. Fosforyzowała. Jak próchno. Albo kwiat paproci. Żelaznooki stopą rozrzucił piasek magicznego kręgu, uwalniając wodnika z pułapki. Potem wziął hevai z jego rąk. I natychmiast poczuł, jak naczynie tętni i drży, jak tętnienie i dreszcz przechodzą z dłoni na całe ciało, jak przenikają i przeszywają, by wreszcie wpełznąć na kark i do mózgu. Usłyszał głos, najpierw cichy, owadzi, potem coraz wyraźniejszy i głośniejszy.

– …dzinę śmierci naszej… Teraz i w godzinę śmierci naszej… Elencza… Moje dziecko… Moje dziecko… Nie był to, oczywiście, niczyj głos, nie była to istota, zdolna mówić ani taka, z którą można by rozmawiać, której można by, wzorem nekromantów, zadawać pytania. Jak w Amset, Hep, Tuamutef i Qebhsenuf, egipskich kanopach, jak w anguinum, druidzkim jaju, jak w krysztale oglainnanDruighe, tak i w heuai czy innym analogicznym pojemniku uwięziona była aura, czy raczej fragment aury, pamiętający tylko jedno – moment poprzedzający śmierć. Moment ten dla aury trwał w nieskończoność. W wieczną i absolutną nieskończoność. – Ratujcie moje dziecko! Litości! Teraz i w godzinę… Ratujcie moje dziecko… Ratujcie moją córkę… Uciekaj, uciekaj, Elencza, nie oglądaj się! Kryj się, kryj, zapadnij w gąszcz… Odnajdą, zabiją… Zmiłuj się nad nami… Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Moja córka… Panno Przenajświętsza… W godzinę śmierci naszej, amen… Elencza! Uciekaj, Elencza! Uciekaj! Uciekaj! Ksiądz pochylił się i położył tętniącą wewnętrznym światłem heuai na brzegu jeziorka. Delikatnie i ostrożnie. By nie stłuc. Nie naruszyć. Nie zakłócić, nie naruszyć spokoju wieczności.


– Rycerz Hartwig Stietencron – zgadł z miejsca Tybald Raabe. – I jego córka. Ale czy z tego wynika, że ona przeżyła? Że udało się jej uciec lub skryć? Mogli zabić ją później, gdy jego już utopili. – Bilans się nie zgadza – orzekł zimno żelaznooki. Utopiec naliczył szesnaście wrzuconych do jeziora ciał. Kolektor, Stietencron, sześciu żołnierzy eskorty, czterech mnichów, czterech pielgrzymów. Brakuje jednej sztuki. Elenczy von Stietencron. – Mogli ją zabrać. Wiecie, dla uciechy… Zabawili się, poderżnęli gardło, wrzucili gdzieś w lesie do wykrotu. Mogło tak być. – Ona ocalała.

– Skąd to wiecie?

– Nie zadawaj pytań, Raabe. Znajdź ją. Teraz wyjeżdżam, gdy wrócę… – A dokąd to jedziecie?

Żelaznooki spojrzał na niego. Tak, że Tybald Raabe pytania nie powtórzył.,


Grzegorz Hejncze, inguisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, długo rozważał, iść na egzekucję czy też nie. Długo rozważał za i przeciw. "Przeciw" było zdecydowanie więcej – choćby tylko fakt, że egzekucja była wynikiem działania inkwizycji biskupiej, a więc konkurencyjnej. Argument "za" był w zasadzie tylko jeden: było blisko. Uznanych za winnych herezji i sprzyjania husytom miano palić tam, gdzie zawsze na placu za kościołem Świętego Wojciecha, wydeptanym do goła i twardo ubitym nogami setek amatorów oglądania cudzej męki i śmierci. Rozważywszy za i przeciw, sam się sobie trochę dziwiąc, Grzegorz Hejncze jednak na egzekucję poszedł. Incognito, wmieszany w grupę dominikanów, wraz z którymi zajął miejsce na podwyższeniu, przeznaczonym dla duchownych i widzów wyższych stanem lub majątkiem. Wśród owych, na centralnej trybunie, na ławie obitej karmazynowym atłasem, rozpierał się Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, autor i sponsor dzisiejszego spektaklu. Towarzyszyło mu kilku duchownych – wśród nich sędziwy notariusz Jerzy Lichtenberg i Hugo Watzenrode, który niedawno zastąpił odsuniętego Ottona Beessa na stanowisku prepozyta u Świętego Jana Chrzciciela. Był tam, rzecz jasna, i Jan Sneschewicz, biskupi wikariusz in spiritualibus. Był ochroniarz biskupa, Kuczera von Hunt. Nie było Birkarta Grellenorta. Przygotowania do egzekucji były już w fazie zaawansowanej, skazańców – osób osiem – pachołcy katowscy wywlekli już po drabinach na stosy i łańcuchami przytwierdzali do obłożonych pękami chrustu i bierwionami słupów. Stosy, według ostatniej mody, były niezwykle wysokie.

Gdyby nawet Grzegorz Hejncze choćby przez chwilę łudził się co do intencji biskupa Konrada, to teraz łudzić by się przestał. Ale inkwizytor nie łudził się. Od początku wiedział, że biskupia impreza jest wymierzoną przeciw niemu osobiście demonstracją. Rozpoznając niektórych skazańców na stosach, Grzegorz Hejncze utwierdzał się w mniemaniu. Znał trzech. Jeden, altarysta od Świętej Elżbiety, trochę za dużo gadał o Wiklefie, Joachimie z Fiore, Świętym Duchu i reformie Kościoła, w śledztwie jednak szybko wyparł się błędów, żałował, po formalnym revocatio et abiuratio został skazany na noszenie przez tydzień szaty pokutnej z krzyżem. Drugi, malarz, współtwórca przepięknych poliptyków zdobiących ołtarz u Świętego Idziego, trafił przed trybunał inkwizycyjny skutkiem donosu, gdy donos okazał się bezpodstawny, zwolniono go. Trzeci – inkwizytor ledwie go poznał, miał bowiem zmasakrowane uszy i wyrwane nozdrza – był Żydem, kiedyś oskarżonym o bluźnierstwo i sprofanowanie hostii. Oskarżenie było fałszywe, więc i jego zwolniono. Wieść musiała wszelakoż dojść do biskupa i Sneschewicza, bo oto teraz wszyscy trzej stali na stosach, przywiązani łańcuchami do pali. Pojęcia nie mając o tym, że swój los zawdzięczają antagonizmom między biskupią a papieską Inkwizycją. Że za chwilę biskup każe zapalić im chrust pod stopami. Papieskiemu inkwizytorowi na złość. Ilu spośród pozostałych skazańców miało dziś umrzeć wyłącznie dla demonstracji, Hejncze nie wiedział. Nie pamiętał nikogo. Żadnej twarzy. Ani kobiety z głową ostrzyżoną do skóry i spękanymi wargami, ani dryblasa z nogami owiniętymi pokrwawionymi szmatami. Ani białowłosego starca o aparycji biblijnego proroka, wyrywającego się pachołkom i wywrzaskującego… – Wasza wielebność.

Odwrócił się. Odsunął z twarzy skraj kaptura.

– Jego dostojność biskup Konrad – skłonił się młodziutki kleryk – prosi do siebie. Niechaj wasza wielebność idzie za mną. Poprowadzę. Co było robić.

Biskup wykonał na jego widok krótki i lekceważący raczej gest dłonią, wskazał na miejsce u swego boku. Jego wzrok bystro otaksował twarz inkwizytora, szukając na niej oznak czegoś dla siebie radosnego. Nie znalazł, Grzegorz Hejncze bywał w Rzymie, nauczył się już przybierać najlepsze miny do najgorszych gier. – Za chwilę – warknął biskup – uradujemy tu Jezusa i Matkę Boską. A ty, ojcze inkwizytorze? Cieszysz się? – Niepomiernie.

Biskup warknął ponownie, wciągnął powietrze, zaklął pod nosem. Widać było, że jest zły i jasnym było, dlaczego. Będąc wystawionym na widok publiczny nie mógł się napić, a południe przeszło już kaducznie. – Tedy patrz, inkwizytorze. Tedy patrz. I ucz się.

– Bracia! – wrzeszczał na swym stosie białowłosy starzec, targając się u pala. – Opamiętajcie się! Czemuż mordujecie proroki wasze? Czemuż plamicie ręce krwią męczenników waszych? Braaaaciaaaa! Jeden z pachołków – niby niechcący – walnął go łokciem w żołądek. Prorok zgiął się, zacharczał, przez chwilę był cicho. Niezbyt długo. – Zginiecie! – zawył ku głośnej uciesze tłumu. – Zginieeeecieeee! I przyjdzie lud pogański, jednych zabije, innych pojmie w niewolę, rozmnożą się przeciw wam żarłoczne wilki i ciemności, które was pogrążą w głębi morza. Mówi Pan: dlatego wytracę cię z góry Bożej… Pośrodku kamienia ognistego wygubię cię, przetoż cię uderzę o ziemię, a przed obliczem królów położę cię jako but skrzypiący… Motłoch ryczał i zataczał się z radości.

– Pan wyleje jako deszcz na niepobożnych sidła! Schronienie kłamstwa zmiecie grad, a kryjówkę zaleją wody! – Nie można było szaleńca zakneblować? – nie wytrzymał inkwizytor. – Albo inną modą uciszyć? – A po co? – uśmiechnął się szeroko Konrad z Oleśnicy. – Niech ludzie posłuchają tych pierdoł. Niech się pośmieją. Lud pracuje w pocie czoła. Modli się żarliwie. Niedojada, zwłaszcza w czas postów. Należy mu się trochę rozrywki. Śmiech odpręża.

Tłum był najwyraźniej tego samego zdania, każdą kolejną eksklamację proroka kwitowały salwy śmiechu. Pierwsze rzędy gapiów aż kucały z uciechy. – Zginieeeeecieeeeee!

– Nikomu – powtórnie nie wytrzymał Grzegorz Hejncze, widząc, co się święci. – Nikomu nie zostanie okazane miłosierdzie? Kaci nie dostali poleceń? – Ależ dostali – biskup wreszcie zaszczycił go spojrzeniem, w którym był triumf. – I ściśle trzymają się ich litery. Bo tu się, Grzesiu, nie pobłaża. Pachołkowie zdjęli drabiny, odstąpili. Kat zbliżył się z zapaloną od maźnicy pochodnią. Kolejno zapalał stosy, wśród chrustu z trzaskiem ożywał ogienek, wzbijały się smużki dymu. Skazańcy reagowali różnie. Niektórzy zaczęli się modlić. Inni wyć jak szakale. Altarysta od Elżbiety szamotał się, szarpał, ryczał, tłukł potylicą o pal. Oczy malarza poliptyków ożyły, pojaśniały, widok płomieni i swąd dymu wyrwały go z otępienia. Ostrzyżona kobieta jęła zawodzić, z nosa wyciekł jej długi glut, z ust ślina. Prorok nadal wywrzaskiwał brednie, ale głos mu się zmieniał. Stawał się piskliwszy, wyższy – tym bardziej, im wyżej wspinał się ogień. – Bracia! Kościół to nierządnica! Papież to antychryst!

Tłum wył, ryczał, wiwatował. Dym gęstniał, przesłaniał widok. Płomienie pełzły po drewnie, wędrowały w górę. Ale stosy były wysokie. Specjalnie takie ułożono. Żeby przedłużyć widowisko. – Spójrzcie! Oto antychryst nadchodzi! Patrzcie! Nie widzicie? Azali oczy wasze ślepe? On jest z pokolenia Dań! Półczwarta lata królować będzie! W Jeruzalem kościół jego będzie! Imię jego sześć, sześć i sześć, Evanthas, Lateinos, Teitan! Twarz jego jak dzikiego zwierza! Prawe jego oko jak gwiazda powstająca o świcie, usta jego na łokieć, zęby na piędź! Bracia! Azaliż nie widzicie! Braaaa… Ogień pokonał i przełamał wreszcie bierny opór wilgotnego drewna, przedarł się z impetem, wybuchnął, zahuczał. Nad stosy wzniósł się potworny, nieludzki wrzask. Fala gorąca przepędziła dym, przez moment, przez bardzo krótki moment dało się w czerwonym piekle zobaczyć targające się u pali ludzkie sylwetki. Ogień, wydawało się, bucha im wprost z rozwartych we wrzasku ust. Wiatr, litościwie dla Grzegorza Hejncze, pchał smród w przeciwną stronę.


Cztery ocienione arkadami boki wirydarza klasztoru premonstratensów na Ołbinie miały pomagać w medytacji, przypominając o czterech rzekach w raju, o czterech ewangelistach i czterech cnotach kardynalnych. Ów, jak zwał go święty Bernard, szaniec dyscypliny imponował porządkiem i estetyką. Tchnął spokojem. – Milczący coś jesteś, Grzesiu – zauważył Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, bacznie przypatrując się inkwizytorowi. – Jakbyś niezdrów był. Sumienie? Czy żołądek? Klasztor. Wirydarz. Ogród. Pokora. Spokój. Zachować spokój. – Z podziwu godną konsekwencją i uporem pozwala sobie wasza biskupia dostojność zwracać się do mnie w sposób szczególnie familiarny. Pozwolę sobie i ja na konsekwencję: po raz kolejny przypomnę, że jestem papieskim inkwizytorem, delegatem stolicy apostolskiej na diecezję wrocławską. Z racji urzędu należy mi się szacunek i odpowiedni tytuł. "Grzesiem", "Jasiem", "Pasiem" czy "Piesiem" może sobie wasza dostojność zwać swych sługusów, kanoników, spowiedników i przydupników. – Wasza inkwizytorska wielebność – biskup włożył w tytuł tyle pogardliwej przesady, ile zdołał – nie musi mi przypominać, co mogę. Sam najlepiej to wiem. To łatwe: ja zwyczajnie mogę wszystko. Aby jednak nie było niedomówień, rzeknę waszej wielebności, iżem jest w trakcie wymiany listów z Rzymem. Ze stolicą apostolską właśnie. Skutek zaś taki być może, że wspaniale się zapowiadająca kariera waszej wielebności może okazać się nietrwałą niczym pęcherz rybi. Puk! I nie ma. A wówczas najwyższa godność, na jaką może wasza wielebność w tej diecezji liczyć, to posadka u mnie w charakterze sługi, kanonika albo przydupnika, z całym dobrodziejstwem inwentarza, w tym także familiarnym mianem Grzesia. Lub Piesia, jeśli zechcę. Bo alternatywą będzie miano "brata Gregoriusa" w jakimś zacisznym klasztorze, wśród malowniczych a gęstych lasów, w miejscu w praktyce równie odległym od Wrocławia co Armenia. – W rzeczy samej – Grzegorz Hejncze splótł dłonie, też oparł się o arkadę, wzroku nie spuścił. – W rzeczy samej, wielu niedomówień wasza biskupia dostojność nie zostawiła. Zachód był to jednak próżny o tyle, że fakt wymiany listów między waszą dostojnością a Rzymem jest mi doskonale znany. Znam również, a jakże, rezultaty tej korespondencji, mniej niż skromne, a właściwie żadne. Nikt, rzecz jasna, nie zabroni waszej dostojności słać dalszych epistoł, kropla wszak drąży skałę, kto wie, może któryś z kardynałów wreszcie ulegnie, może wreszcie mnie odwołają? Osobiście w to wątpię, ale wszystko wszak w ręku Boga. – Amen – biskup Konrad uśmiechnął się i odetchnął, rad z ustabilizowania się poziomu rozmowy. – Amen, Grzesiu. Niegłupi chłopak z ciebie, wiesz? To w tobie lubię. Szkoda, że tylko to jedno. – Iście, szkoda.

– Nie rób min. Doskonale wiesz, o co mam do ciebie pretensje, dlaczego staram się, by cię odwołano. Jesteś za miękki, Grzesiu, za litościwy. Działasz za mało zdecydowanie, opieszale i bez planu. A czas temu nie sprzyja. Haereses ac multa mala hic in nostra dioecesi surrexerunt. Pienią się kacerstwo i pogaństwo. Dookoła roi się od husyckich szpiegów. Czarownice, koboldy, upiory i inne piekielne monstra kpią sobie z nas, odprawiając swe sabaty na Ślęży, pięć mil od Wrocławia. Ohydne praktyki i kult szatana dokonują się nocami na Grochowej, na Kłodzkiej Górze, na Żeleźniaku, pod szczytem Pradziada, w setkach innych miejsc. Podnoszą głowy beginki. Drwi sobie z prawa bezbożna sekta Sióstr Wolnego Ducha, bezkarna, bo działają w niej i prym wiodą szlachcianki, patrycjuszki i opatki najbogatszych klasztorów. A ty, inkwizytorze, czym możesz się pochwalić? Choć miałeś go w ręku, wymyka ci się Urban Horn, apostata, zdrajca i husycki szpieg. Choć miałeś go w ręku, ucieka ci Reinmar von Bielau, czarownik i zbrodniarz. Wymykają ci się jeden po drugim handlujący z husytami kupczykowie: Bart, Throst, Neumarkt, Pfefferkorn i inni. Kara i owszem, spotyka ich, ale nie przez ciebie wszak orzeczona i wymierzona. Ktoś cię wyręczył. Ktoś wciąż musi cię wyręczać. Czy powinno tak być, by inkwizytora ktoś wyręczał? Co? Grzesiu? – Wkrótce, zapewniam waszą dostojność, położę kres

temu wyręczaniu.

– Wciąż tylko zapewniasz. Już dwa lata temu, w grudniu, wynalazłeś jakoby świadka, którego zeznania miały zdemaskować jakąś groźną, wręcz demoniczną organizację czy sektę, winną licznych mordów. Świadka tego, ponoć diakona namysłowskiej kolegiaty, wygrzebałeś, ha, ha, w domu wariatów. Czekałem w napięciu, by posłuchać zeznań owego pomyleńca. I co? Nie zdołałeś dowieźć go do Wrocławia. – Nie zdołałem – przyznał Hejncze. – W drodze został skrytobójczo zamordowany. Przez kogoś, kto para się czarną magią. – Ach, ach. Czarną magią.

– Co dowodzi – ciągnął spokojnie inkwizytor – że komuś zależało, by milczał. Bo gdyby mówił, jego zeznania zaszkodziłyby komuś mocno. Był naocznym świadkiem zabójstwa kupca Pfefferkorna. Może rozpoznałby mordercę, gdyby mu go pokazano? – Może. A może nie? Nie wiemy tego. A dlaczego nie wiemy? Bo papieski inkwizytor nie umie zabezpieczyć świadka, nawet jeśli świadkiem jest czubek z Narrenturmu. Blamaż, Grzesiu. Kompromitacja. – Pod samym twoim bokiem – kontynuował biskup, nie doczekawszy się reakcji – kwitnie przestępczość, nikt nie jest bezpieczny. Rycerze rabusie pospołu z husytami grabią klasztory. Żydzi bezczeszczą hostie i groby. Heretycy rabują podatek, krwawicę biednego ludu. Córka Jana Bibersteina, rycerza i wielmoży, zostaje porwana i zgwałcona, jawnie przez husytów, z zemsty za to, że Biberstein to dobry katolik. A ty co? Znowu cię trzeba wyręczać. Ja, biskup Wrocławia, mający na głowie bezlik spraw dotyczących wiary, muszę za ciebie palić winnych.

– Wśród tych dziś spalonych – inkwizytor uniósł brwi – byli winni? Jakoś nie dostrzegłem. – Dostrzeganie – odparował biskup – nie jest twoją najmocniejszą stroną, Grzesiu. Bezsprzecznie zbyt wielu rzeczy nie dostrzegasz. A dzieje się to, niestety, ze szkodą dla Śląska. Dla Kościoła. I dla Sanctum Officium, któremu wszak służysz. – Ze szkodą dla Świętego Oficjum są bezmyślne i demonstracyjne egzekucje. Ze szkodą jest niesprawiedliwość. To dzięki takim rzeczom tworzy się czarna legenda, mit o okrutnej Inkwizycji, woda na młyn heretyckiej propagandy. Za sto lat, myślę o tym z przerażeniem, tylko ta legenda pozostanie, mroczna i horrendalna opowieść o lochach, torturach i stosach. Legenda, w którą wszyscy uwierzą. – Ni ludzi nie znasz, ni procesów historii – odrzekł zimno Konrad z Oleśnicy. – A to przekreśla cię jako inkwizytora. Powinieneś wiedzieć Grzesiu, że zawsze są dwa bieguny. Jeśli będzie horrendalna legenda, to będzie i antylegenda. Kontrlegenda. Jeszcze bardziej horrendalna. Gdy spalę sto osób, za sto lat jedni będą dowodzić, że spaliłem tysiąc. Inni: że nie spaliłem nikogo. Za pięćset lat, jeśli ten świat potrwa tak długo, na każdych trzech z przejęciem gadających o lochach, torturach i stosach przypadnie przynajmniej jeden błazen, według którego żadnych lochów nie było, tortur nie stosowano, Inkwizycja była pełna kompasji i sprawiedliwa jak ojciec, karała nie srożej, jak tylko ojcowskim napomnieniem, a te wszystkie stosy to wymysł i heretyckie oszczerstwo. Rób więc swoje, Grzesiu, a resztę zostaw historii. I ludziom ją rozumiejącym. I nie pieprz mi, proszę, o sprawiedliwości. Nie dla sprawiedliwości została powołana instytucja, w której pracujesz. Sprawiedliwość to droit de seigneur. Ergo, sprawiedliwość to ja, bo jam tu seniorem, jam panem, jam Piastem, jam księciem. Księciem Kościoła, a jakże, ale takim, który habet omnia iura tamquam dux. Ty zaś, Grzesiu, jesteś, wybacz, sługą. – Bożym.

– Gówno prawda. Jesteś pachołkiem Inkwizycji, instytucji, która ma dławić myśl w zarodku i zastraszać myślących, karcić i niewolić wolne umysły, siać postrach i terror, sprawiać, by motłoch bał się myśleć. Bo do tego właśnie celu instytucja ta została powołana. Szkoda, że tak niewielu o tym pamięta. To dlatego tak pleni się i kwitnie kacerstwo. Kwitnie Dzięki tobie podobnym, nawiedzonym i zapatrzonym w niebo, łażącym boso i żebrzącym w urojonym naśladowaniu Chrystusa. Takim, co gadają o wierze, o pokorze, o służbie Bożej, pozwalają siadać na sobie i srać na siebie ptaszkom i od czasu do czasu dostają stygmatów. Miewasz stygmaty, Grzesiu? – Nie, wasza dostojność. Nie miewam.

– To już coś. Kontynuując: to, co widzisz dokoła siebie, ojcze inkwizytorze, to nie Boże igrzysko. To świat, którym trzeba rządzić. Władać. Władza zaś to przywilej książąt. Panów. Świat to dominium, które musi poddać się władcom, z niskim ukłonem zaakceptować droit de seigneur, władzę seniora. To raczej naturalne, że seniorami są książęta Kościoła. Jak również ich synowie. Tak, tak, Grzesiu. Światem rządzimy my, po nas przejmą władzę nasi synowie. Synowie królów, książąt, papieży, kardynałów i biskupów. A synowie kupców bławatnych, wybacz szczerość, są i będą wasalami. Poddanymi. Sługami. Mają służyć. Służyć! Pojąłeś, Grzegorzu Hejncze, synu świdnickiego kupczyka? Zrozumiałeś? – Lepiej, niż wasza dostojność sądzi.

– Idź więc i służ. Bądź czujny na przejawy kacerstwa tak, jak winno wskazywać na to twoje imię: Gregorikos. Bądź nieprzejednany dla heretyków, bezbożników, zboczeńców, monstrów, czarownic i Żydów. Bądź bez litości dla tych, którzy ośmielają się podnosić myśl, oczy, głos i rękę na moją władzę i na mój majątek. Służ. Ad maiorem gloriom Dei. – Względem tego ostatniego może wasza wielebność całkowicie na mnie liczyć. – I pamiętaj – Konrad znowu uniósł dwa palce, ale tym razem w geście tym nie było nic z błogosławieństwa. – Pamiętaj: kto nie jest ze mną, contra me est. Albo ze mną, albo przeciw mnie, tertium non datur. Kto pobłaża moim wrogom, ten sam jest moim wrogiem.

– Rozumiem.

– To dobrze. Przekreślmy tedy to, co było, grubą kreską. Zacznijmy od nowej, czystej karty. Sapienti sat dictum est, na początek umówmy się więc tak: w przyszłym tygodniu następnych dziesięciu spalisz ty, inkwizytorze Grzesiu. Niech Śląsk na chwilę wstrzyma oddech. Niech grzesznicy przypomną sobie o ogniu piekielnym. Niech chwiejni umocnią się w wierze, poznawszy alternatywę. Niech donosiciele wspomną, że trzeba donosić, donosić dużo i na kogo się da. Zanim to na nich ktoś doniesie. Przyszedł czas na terror i postrach! Trzeba żmiję kacerską ścisnąć za gardło żelazną ręką i jeżową rękawicą! Ścisnąć i trzymać, nie popuścić! Bo temu, że kiedyś popuszczono, że okazano słabość, zawdzięczamy dzisiejszy rozkwit herezji. – Herezja w Kościele – rzekł cicho inkwizytor – istniała od wieków. Od zawsze. Albowiem Kościół był zawsze ostoją i przystanią ludzi głęboko wierzących, ale i żywo myślących. Będąc jednocześnie, niestety, zawsze azylem, podatną glebą i polem do popisu dla takich kreatur, jak wasza dostojność. – Lubię w tobie – powiedział po długiej chwili ciszy biskup – twoją inteligencję i twoją szczerość. Szkoda zaiste, że nic poza tym.


Ojciec Felicjan, dla świata niegdyś Hanys Gwisdek zwany Weszką, grzał się w słonecznej plamie w końcu wirydarza, zza krzaka tarniny obserwując pogrążonych w cichej rozmowie biskupa i inkwizytora. Kto wie, myślał, może za niedługi czas będę do takich rozmów dopuszczany, może będę brał w nich udział? Jak równy? Pnę się wszak w górę. W górę. Ojciec Felicjan faktycznie piął się w górę. Biskup awansował go za zasługi. Polegające głównie na donoszeniu na poprzedniego przełożonego, kanonika Ottona Beessa. Gdy skutkiem donosów Otto Beess popadł w niełaskę, na dworze biskupim zaczęto inaczej patrzeć na ojca Felicjana. Całkiem inaczej. Ojcu Felicjanowi wydawało się, że z podziwem.

Pnę się w górę. Ha. Pnę się w górę.

– Ojcze.

Drgnął, odwrócił się. Zakonnik, który podszedł go tak bezszelestnie, nie był premonstratensem, nosił biały dominikański habit. Ojciec Felicjan nie znał go. Co oznaczało, że był to człowiek inkwizytora. – Idźcie no sobie stąd, ojcze. Nic tu po was. Już was tu nie ma! Człowiek inkwizytora, pomyślał ojciec Felicjan, oddalając się jak zmyty. Dominikanin, jedna ze słynnych rozpanoszonych i wszechwładnych "białych eminencji". Ten głos, władczy, jakby u samego biskupa… Te oczy… Oczy koloru żelaza.


Ziębicki przytułek Serca Jezusowego położony był na zewnątrz murów miejskich, niedaleko Furty Tkackiej. Gdy tam dotarli, była pora posiłku. Wychudzeni i pokryci ropiejącymi wrzodami nędzarze dźwigali się z łóżek, brali miski w drżące dłonie, maczali w nich chleb, zmiękczony pakowali do bezzębnych ust. Tybald Raabe odkaszlnął, odwrócił wzrok, zasłonił nos mankietem rękawicy. Żelaznooki ksiądz nawet nie zwrócił uwagi. Nędza i cierpienie nie robiły na nim wrażenia i przestały interesować już dawno temu. Musieli czekać. Dziewczyna, do której przyszli, była zajęta w przytułkowej kuchni. Z kuchni śmierdziało.

Trochę potrwało, nim do nich przyszła.

A więc to jest Elencza von Stietencron, pomyślał żelaznooki. Niezbyt powabna. Przygarbiona, szara, wąskousta. O wodnistym spojrzeniu. Z włosami litościwie skrywanymi przez czepek i podwikę. Z wolno odrastającymi, niegdyś modnie wyskubanymi brwiami. Elencza Stietencron, ocalała z masakry, w której zginęło szesnastu mężczyzn. Jedyna, która przeżyła. Mężczyźni, w tym uzbrojeni żołnierze, dali gardła. Przygarbiona brzydula przeżyła. Wniosek nasuwa się sam. Przygarbiona brzydula nie jest zwykłą przygarbioną brzydulą.

– Szlachetna panno von Stietencron…

– Proszę mnie tak nie nazywać.

– Hmm… Panno Elenczo…

Elencza. Imię też niezwykłe. Rzadko spotykane. Tybald Raabe wyśledził pochodzenie – takie imię nosiła córka Władysława, księcia na Bytomiu. Dziad Hartwiga Stietencrona, który księciu bytomskiemu służył, nadał takie imię jednej z córek. Narodziła się tradycja. Hartwig ochrzcił swą jedynaczkę zgodnie z tradycją. Dał wzrokiem znak Tybaldowi Raabe. Goliard odchrząknął.

– Panienko – przemówił poważnie. – Uprzedzałem was poprzednim razem. Musimy zadać kilka pytań. Dotyczących… Ściborowej Poręby. – Nie chcę o tym mówić. Nie chcę pamiętać.

– Trzeba – powiedział ostro – zbyt ostro – żelaznooki. Dziewczyna skuliła się, zupełnie jak gdyby zamachnął się na nią, pogroził pięścią. – Trzeba – ksiądz złagodził ton. – Idzie o śmierć lub życie. Musimy wiedzieć. Młody szlachcic, który dwa dni przed napadem przyłączył się do waszego orszaku i wkrótce od orszaku odłączył. Czy był wśród napastników na Porębie? Panno Elenczo! Czy wśród napastników był Reinmar z Bielawy? – Młody szlachcic – wyjaśnił Raabe – którego znasz jako Reinmara von Hagenau, panienko. – Reinmar Hagenau… – oczy Elenczy Stietencron rozszerzyły się. – To… był… Reinmar z Bielawy? – Ten sam – żelaznooki opanował zniecierpliwienie. Czy rozpoznałaś go? Czy był wśród napastników? – Nie! Oczywiście, że nie…

– Dlaczego oczywiście?

– Bo… Bo on… – dziewczyna zająknęła się, błagalnie spojrzała na Tybalda. – On wszak nie mógłby… Mości Raabe… O Reinmarze z Bielawy… Krążą plotki… Jakoby… skrzywdził… córkę pana Bibersteina… Mości Raabe! To nie może być prawda! Fascynacja, pomyślał żelaznooki, powstrzymując grymas. Fascynacja brzyduli, zakochanej w marzeniu, w obrazku, w strofie z Tristana czy Ereka. Jeszcze jedna, zapatrzona w tego Bielawę. Jeszcze jedna do kolekcji. Co one w nim widzą? Diabła zje, kto zrozumie kobiety. – A więc nie było – upewnił się – Reinmara z Bielawy pośród napastników? – Nie było.

– Na pewno?

– Na pewno. Poznałabym.

– Czy napastnicy nosili czarne zbroje i płaszcze? Czy wołali: "Adsumus", czyli "Jesteśmy"? – Nie.

– Nie?

– Nie.

Milczeli. Któryś z nędzarzy zaczął nagle płakać. Łkającego uspokajała opiekunka, tęga mniszka w habicie klaryski. Żelaznooki nie odwrócił głowy. Ani oczu.

– Panno Elenczo. Czy twoja matka… Macocha… Czy wdowa po ojcu wie, że tu jesteś? Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy, usta drgnęły jej zauważalnie. Żelaznooki wiedział, w czym rzecz, Tybald Raabe doszperał się i doszedł prawdy. Owego feralnego dla siebie dnia rycerz Hartwig Stietencron wiózł córkę do mieszkających w Bardzie krewnych. Wiózł ją tam, zabrawszy z własnych – biedniutkich zresztą – włości, by uwolnić od zawistnej i złośliwej tyranii macochy, swej drugiej żony. By zabrać z zasięgu spoconych łap dwóch synów macochy, nicponiów i pijusów, którzy po zerżnięciu wszystkich lokalnych i okolicznych dziewek służebnych zaczynali już kierować wymowne spojrzenia ku Elenczy. – Nie myślałaś o powrocie?

– Mnie tu dobrze.

Jej tu dobrze, powtórzył w myśli. U krewniaków, do których dotarła po ucieczce i tułaczce, nie pobyła długo. Nie zdążyła się ani zadomowić, ani przyzwyczaić, o polubieniu nie wspominając. Już w grudniu Bardo zdobyli, złupili i spalili husyci, hradeckie Sierotki Ambroża. Krewni, oboje, mąż i żona, zginęli w rzezi. Pech prześladuje tę dziewczynę. Fatum. Zły los.

Ze spalonego Barda Elencza trafiła do przytułka w Ziębicach. Została na długo. Z początku jako pacjentka pogrążona w głębokiej, graniczącej ze stuporem apatii. Potem, po wyzdrowieniu, jako opiekunka innych chorych. Ostatnio – wszędobylski i dociekliwy Tybald Raabe wywiedział się i tego – zainteresowały się nią strzelińskie klaryski, a Elencza całkiem poważnie rozważała nowicjat. – A więc – skonkludował żelaznooki – pozostaniesz tu.

– Pozostanę.

Pozostań, pomyślał żelaznooki. Pozostań. Sporo zależy od tego, byś pozostała. Elenczo Stietencron.


– Brat Andrzej Kantor?

– Ja… – diakon od Podwyższenia Krzyża podskoczył, słysząc niespodziewany głos zza plecami. – Jam jest… Och… Matko Boska! To wy! Stojący za nim mężczyzna był cały w czerni, czarny miał płaszcz, czarny wams, czarne spodnie, czarne sięgające ramion włosy. Ptasią twarz, nos jak ptasi dziób. I wejrzenie diabła.

– To my – potwierdził z uśmiechem, a widok tego uśmiechu zmroził diakonowi krew w żyłach. – Dawnośmy się nie widzieli, Kantor. Wpadłem do Frankensteinu, by się dowiedzieć, czy… Diakon przełknął ślinę.

– Czy nie wypytywał – dokończył Pomurnik – o mnie ktoś ostatnio? Było ściśle przestrzeganym zwyczajem, że jeśli Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, przybywał na otmuchowski zamek zabawić się, drzwi do biskupiej sypialni strzeżono pilnie, absolutnie nikt nie mógł ich otworzyć ani przez nie przejść. Biskup osłupiał zatem, gdy znienacka drzwi otwarły się z hukiem i do sypialni wtoczył się kłąb złożony z kilku ludzi. Biskup zaklął niezwykle brzydko. Jedna z mniszek, piegowata, ruda i krótko ostrzyżona, wyskoczyła z piskiem spomiędzy jego ud. Druga zakonnica, również całkiem naga, skryła głowę i tożsamość pod pierzyną, wystawiając przy tym na widok publiczny rzecz znacznie od tożsamości ciekawszą. Kłąb na podłodze rozdzielił się tymczasem na Kuczerę von Hunta, biskupiego ochroniarza, dwóch otmuchowskich strażników i Birkarta Grellenorta. – Wasza dostojność… – wydyszał Kuczera von Hunt. Próbowałem… – Próbował – potwierdził Pomurnik, plując krwią z przeciętej wargi. – Ale sprawa, z którą przybywam, nie cierpi zwłoki. Powiedziałem mu to, ale nie chciał słuchać… – Wyjść! – ryknął biskup. – Wszyscy wyjść! Grellenort zostaje! Strażnicy, kulejąc, wyszli za Kuczerą von Hunter. Za nimi, klaszcząc bosymi stopami, pobiegły obie zakonnice, starając się okryć habitami i koszulami jak najwięcej ze swych wdzięków. Pomurnik zamknął za nimi drzwi. Biskup nie wstał z łoża, leżał rozwalony, okrył tylko samo sedno, to, nad którym niedawno ofiarnie pracowała ruda mniszka. – Oby to naprawdę było pilne, Grellenort – uprzedził złowrogo. – Oby to naprawdę było ważne. Tak czy inaczej, zaczynam mieć dość twojej bezczelności. Już ci się nawet nie chce oknem wlatywać ani ścian przenikać. Musisz sensacje wzbudzać. Ale niech tam. Słucham! – A nie. To ja słucham.

– Że jak?

– Czy wasza biskupia miłość – wycedził Pomurnik nie ma mi przypadkiem czegoś do zakomunikowania? – Czyś ty się szaleju opił, Birkart?

– Nie taisz ty czegoś przypadkiem przede mną, ojczulku? Czegoś ważnego? Czegoś, co choć trzymane w wielkim sekrecie, lada moment może stać się jawne całemu światu? – To są jakieś brednie! Nie myślę tego słuchać!

– Zapomniałeś Biblii, księże biskupie? Słów ewangelisty? Non enim est aliguid absconditum quod non manifestetur, nec factum est occultum sed ut in palam veniat. Nie ma nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. Uprzejmie informuję, że znalazł się świadek napadu na poborcę podatków, dokonanego opodal Barda trzynastego września Anno Domini 1425. – Proszę, proszę – wyszczerzył zęby Konrad z Oleśnicy. – Świadek. Się znalazł. I cóż zeznał? Kto, ciekawość, napadł na poborcę? Oczy Pomurnika błysnęły.

– Wyjawienie sprawcy to tylko kwestia czasu – warknął. – Tak się bowiem składa, że tego świadka odnaleźli ludzie nam nieżyczliwi. Mając świadka, dotrą po nitce do kłębka. I rzecz się wyda. Wyda jak złoto. Spuść tedy nieco z tonu, biskupie! Biskup Konrad czas jakiś mierzył go złym wzrokiem. Potem wygramolił się z łoża, okrył goliznę opończą. Siadł w karle. I milczał długo. – Jak mogłeś, ojczulku – powiedział z wyrzutem Pomurnik, siadając naprzeciw. – Jak mogłeś? Nic mi nie mówiąc? Nie informując? – Nie chciałem cię turbować – zełgał gładko Konrad. Miałeś tyle spraw na głowie… Skąd wiesz o tym świadku? – Magia. I donosiciele.

– Rozumiem. Z pomocą magii i donosicieli można będzie, jak tuszę, owego świadka wyśledzić… I, hmm, usunąć? Tak w ogóle to ja tego świadka olewam, a owych nieżyczliwych ludzi osrywam. Gówno mogą mi zrobić. Ale po co mi kłopoty? Jeśli dałoby się świadkowi po cichutku skręcić kark… Hę? Birkarcie, mój synu? Pomożesz? – Mam mnóstwo spraw na głowie.

– Dobra, dobra, mea culpa – przyznał niechętnie biskup. – Nie wściekaj się. Twoja racja. Zataiłem! A co? Ty niczego przede mną nie taisz? – Dlaczego – Pomurnik wolał nie przyznawać, że i owszem, tai – dlaczego, wyjaśnij mi, księże biskupie, zrabowałeś pieniądze, które miały jakoby posłużyć świętej sprawie? Wojnie z czeską herezją? Krucjacie, do której wciąż nawołujesz? – Ja te pieniądze ocaliłem – odrzekł zimno Konrad. – Dzięki mnie posłużą, czemu posłużyć powinny. Będą wydane na to, na co należy. Na najemników, na konie, na broń, na działa, na strzelbę, na proch. Na wszystko, z pomocą czego zdołamy pobić, pognębić i zniszczyć czeskich odszczepieńców. I jest pewność, że nikt tego grosza nie zdefrauduje. Gdyby ściągnięty podatek pojechał do Frankfurtu, rozkradliby go zwyczajnie. Jak zwykle. – Argumentacja – uśmiechnął się Pomurnik – dość przekonująca. Ale wątpię, by legat papieski dał się przekonać. – Legat to największy złodziej. Zresztą, o czym gadamy. Przecież legat i książęta mają już swoje srebro, wszak po rabunku ściągnęliśmy podatek drugi raz. Jak go zagospodarowali, dało się widzieć. Pod Tachowem! To, co nie trafiło do ich kieszeni, zostało na placu boju, z którego sromotnie uciekli, wszystko zostawiając husytom! A tamten podatek? Już o nim nawet nie pamiętają. To już historia. – Niestety nie – zaprzeczył spokojnie Pomurnik. Tamten podatek uchwalił Reichstag. Ten, kto zrabował pieniądze, zakpił sobie z książąt elektorów Rzeszy, zadrwił z arcybiskupów. Oni nie zostawią tak tej sprawy. Będą węszyć, będą drążyć. W końcu dojdą prawdy. Albo nabędą uzasadnionych podejrzeń. – I co mi zrobią? Co mogą mi zrobić? Zaszkodzić mi nie zdołają. Tu Śląsk! Tu moja władza i moc! Maior sum quam cui possit Fortuna nocere! – Quem dies vidit veniens superbum, hunc dies vidit fugiens iacentem – odparował równie klasycznym cytatem Pomurnik. – Nie bądź zbytnio zadufany, ojczulku. Dmuchajmy na zimne. Nawet gdy kwestia niewygodnego świadka zostanie rozwiązana, należałoby pomyśleć o ostatecznym zamknięciu śledztwa w sprawie grabieży podatku. I nie myślę tu o umorzeniu bynajmniej, lecz o zamknięciu wynikiem w postaci ujęcia i ukarania winnego. – Po prawdzie – przyznał Konrad – to ja też o tym myślę. Według szerzącej się plotki, poborcę napadł i podatek zagrabił Reinmar von Bielau, brat Piotra von Bielau, husyckiego szpiega. Reinmar zbiegł do Czech, do swych kumotrów heretyków. Zwabmy go zatem na Śląsk, schwytajmy i poddajmy śledztwu. Znajdą się dowody jego zbrodni. – Jasne – uśmiechnął się Pomurnik. – Czyż potrzeba lepszych, niż przyznanie się oskarżonego? A Reinmar przyzna się do wszystkich zbrodni, o jakie go oskarżymy. Przy odpowiednio długo trwających perswazjach każdy się w końcu przyznaje. Chyba, że nim się przyzna, pechowo umrze. – Dlaczego pechowo? Uważam za oczywiste i normalne, że Bielau wyzionie ducha w katowni. Po tym, jak przyzna się do napadu na poborcę. Ale przed tym, nim zdradzi miejsce ukrycia zrabowanego srebra. – Ach. Jasne. Rozumiem. Ale…

– Co ale?

– Ludzie interesujący się losem tych pieniędzy mogą wówczas, obawiam się, nadal mieć wątpliwości… – Nie będą mieli. Znajdą się inne niezbite dowody winy. W domu wspólnika Bielaua znajdzie się podczas rewizji pusty kufer, ten sam, w którym poborca wiózł pieniądze. – Genialne. Kto będzie tym wspólnikiem?

– Jeszcze nie wiem. Ale mam ułożoną listę. Co powiesz na papieskiego inkwizytora, Grzesia Hejncze? – No, no, wolnego – zmarszczył czoło Pomurnik. – Co za dużo, to niezdrowo. Już ci to sto razy mówiłem: zaprzestań, ojczulku, otwartej wojny z Hejnczem. Wojna z Hejnczem to wojna z Rzymem, ten antagonizm może ci tylko zaszkodzić. Irritabis crabrones, rozdrażnisz szerszenie. Chociaż się wyższym i mocniejszym od Fortuny mniemasz i szkody nie boisz, to nie tylko o twoją biskupią dupę tu idzie. Wojując z inkwizytorem unaoczniasz ludziom, że, po pierwsze, nie ma wśród was jedności, że jesteście rozbici i skłóceni. Po drugie, że Inkwizycji można się nie bać. A gdy ludzie przestaną się bać, może być z wami, klechami, naprawdę krucho. Biskup milczał przez chwilę, patrząc na niego spod opuszczonych powiek. – Synu – przemówił wreszcie – jesteś dla nas cenny.

Jesteś nam potrzebny. Jesteś wreszcie nader nam miły. Ale nie rozwieraj na nas za szeroko jadaczki, bo możemy stracić cierpliwość. Nie szczerz na nas zębów, bo mimo iście ojcowskiej miłości, jaką cię darzymy, zniecierpliwieni możemy kazać ci te zęby wybić. Wszystkie. Jeden po drugim. Z długimi przerwami, byś mógł należycie nasłodzić się traktamentem. – A kto wtedy – uśmiechnął się Pomurnik – rozwiąże kwestię niewygodnego świadka? Kto zwabi na Śląsk i schwyta Reynevana von Bielau? – No właśnie – biskup zadarł opończę, podrapał się w owłosioną łydkę. – Gadamy, gadamy, słowy szermujem, a najważniejsze umyka. Załatw sprawę, synu. Niechaj ten świadek zniknie. Bez śladu. Jak znikł tamten, którego przed dwoma laty Hejncze wygrzebał w Narrenturmie. – Załatwione.

– A Reinmar Bielau?

– Też załatwione.

– Tedy napijmy się. Dawaj kubek. A poniuchaj wpierw, jaki bukiet. Mołdawskie! Dostałem sześć antałków w charakterze łapówki. Za stanowisko scholastyka w Legnicy. – Łapownictwo przy rozdawaniu prebend? Nieładnie, ojczulku. – Łapówek nie dają, bo ich nie stać, wyłącznie zasrańcy. Mam obsadzać kościelne stanowiska zasrańcami? Co? Jeśli już przy tym jesteśmy, chcesz może jakieś kościelne stanowisko, Grellenort? – Nie, księże biskupie. Nie chcę. Kler mnie mierzi.


Żelaznooki, skonstatował Wendel Domarasc, zmienił przebranie, całkowicie odmienił postać. Miast sutanny, habitu czy patrycjuszowskiego dubletu dziś miał na sobie krótką skórzaną kurtę, obcisłe spodnie i wysokie buty. Nie nosił żadnej widocznej broni, mimo to wyglądał na najemnika. Przebranie skutecznie kamuflowało – Śląsk w ostatnich czasach pełen był najemników. Był spory popyt na ludzi umiejących władać orężem. – Niebawem – zaczął Żelaznooki – wykonam moje zadanie. Po wykonaniu natychmiast zniknę. Dlatego chciałbym pożegnać się z wami już dziś. – Niech Bóg prowadzi – magister scholarum splótł palce. – Do zobaczenia w lepszych czasach. – Oby. Mam ostatnią prośbę.

– Uważajcie ją za spełnioną.

– Wiedziałem, a i przekonałem się naocznie – zaczął żelaznooki po chwili milczenia – żeście mistrz nad mistrze w sztuce konspiracji. Że to, co ma zostać ukryte, potraficie skryć. Mniemam, że potraficie sprawić i rzecz przeciwną. – Sprawić – uśmiechnął się Domarasc – by sekret przestał być sekretem? Poinformować i zarazem zdezinformować? – Czytacie w moich myślach.

– O co lub o kogo chodzi?

Żelaznooki wyjaśnił. Wendel Domarasc milczał długo. Potem potwierdził, że wykona. Ale nie słowem. Skinieniem głowy. Zza uchylonego okienka dobiegał chór głosów uczniów opolskiej szkoły kolegiackiej, recytujących początek Metamorfoz. Aurea prima sata est aetas, quae vindice nullo, sponte sua, sine legę fidem rectumque colebat. Poena metusgue aberant, nec verba minantia ftxo aere legebantur, nec supplex turba timebat iudicis ora sui, sed erant sine uindice tuti… – Mądrze pisał wielki Naso – przerwał długie milczenie przysłuchujący się żelaznooki. – Złoty był pierwszy wiek, wieczysta wiosna świata. Ale ten wiek już nie wróci. Przeminął po nim i wiek srebrny, przeminął i spiżowy. Teraz nadszedł wiek czwarty, wiek ostatni z twardego żelaza, de duro est ultima ferro. Ostatni wiek to wiek krwi i zagłady. Wyległa na świat zaraza wszelkiej zbrodni. Wiara i prawda uciekły przed wojną, mordem i pożogą. Triumfują zdrada i przemoc. Przerażona tym, co się dzieje, opuszcza ziemię Astrea, ostatnia z bóstw. A gdy zabraknie bóstw… Co wtedy? Potop?

– Nie – zaprzeczył Wendel Domarasc. – Nie będzie potopu. I nie będzie to wiek ostatni. Gwarancją tego są chociażby ci tam smarkacze, którzy Owidiusza Nasona wkuwają. My, ludzie mroku, ludzie przemocy i zdrady, my, prawda to, przeminiemy wraz z wiekiem okrwawionej stali. Ale oni przetrwają. Oni są przyszłością i nadzieją świata. To, co robimy, robimy dla nich właśnie. – Też tak kiedyś myślałem.

– A teraz?

Żelaznooki nie odpowiedział. Palcami zanurzonymi w rękawie kurty dotykał noża w przymocowanej do przedramienia pochwie.


– Zostałaś zdradzona – powtórzył Tybald Raabe, niecierpliwie, bo już znużyło go powtarzanie. – Zostałaś sprzedana. Uczyniono z ciebie przynętę. Grozi ci śmierć. Musisz natychmiast uciekać. Rozumiesz, co mówię? Tym razem – dopiero tym – Elencza von Stietencron potwierdziła skinieniem głowy, w rozcieńczonym błękicie jej oczu faktycznie coś błysnęło. Tybald żachnął się. – Do domu nie wracaj – rzekł dobitnie. – Nie wracaj pod żadnym pozorem. Z nikim się nie żegnaj, nikomu nic nie mów. Konia ci przywiodłem, kasztanka, stoi za szpitalną pralnią. W jukach jest wszystko, co się w drodze przygodzi. Wskakuj na siodło i w drogę, natychmiast. Nic nie szkodzi, że noc bliska. Będziesz bezpieczniejsza na gościńcu niźli tu, w Ziębicach. – Nie jedź do Strzelina, do mniszek, na tej drodze najpierw będą szukać. Jedź na Frankenstein, stamtąd głównym traktem pod Wrocław. Skieruj się na komorę celną w Muchoborze. Tam każdy wskaże ci drogę do Skałki, pytaj o stadninę pani Dzierżki de Wirsing. Pani Dzierżka pozna tego konia, będzie wiedziała, że ja cię przysyłam. Wszystko jej opowiesz. Pojęłaś? Kiwnięcie głowy.

– U Dzierżki… – goliard rozejrzał się niespokojnie. U Dzierżki będziesz bezpieczna. Potem, gdy wszystko ucichnie, wywiozę cię do Polski. Jeśli aż tak bardzo tego pragniesz, zostaniesz klaryską. Ale w Starym Sączu albo Zawichoście. Polska, cóż, to nie Śląsk, ale też tam ładnie. Przywykniesz. A teraz bywaj. Niech cię Bóg prowadzi, dziewczyno. – I was – odszepnęła.

– Pamiętaj: nie wracaj do dom. Od razu w drogę.

– Pamiętam.

Goliard znikł w mroku, równie nagle, jak się zjawił. Elencza von Stietencron wolno rozwiązała fartuch. Spojrzała w okno, w którym noc niemal zamazała już, prawie zatarła z czernią nieba kontur zalesionych wzgórz. Z szatni wzięła płaszcz, owinęła głowę chustą. I pobiegła. Ale nie za pralnię nad fosą. Pobiegła w stronę przeciwną. W izdebce nad przytułkiem, w której mieszkała, nie było niczego, co chciałaby zabrać ze sobą. Niczego, co mogłaby nazwać swoim. Niczego, czego by żałowała. Oprócz kota.

Ostrzeżenie goliarda potraktowała poważnie. Rozumiała, co to niebezpieczeństwo. Pojmowała jego źródło, pamiętała żelazne oczy księdza, który ją wypytywał, pamiętała lęk, jaki w niej wzbudził. Ale przecież to tylko chwila, myślała biegnąc, tylko chwila, tylko wezmę kotka, nic więcej, co może mi się stać, przecież to tylko jedna mała chwilka… – Kicikici… Kicikici…

Okienko było uchylone. Poszedł, pomyślała z rosnącym przerażeniem, jak zwykle poszedł w noc, swoim zwykłym kocim obyczajem… Jak ja go teraz odnajdę… – Kicikicikici… – wybiegła na podest, plącząc się w rozwieszonych prześcieradłach. – Kotku… Kotku! Zbiegła po schodach. I od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Zimne nocne powietrze zrobiło się nagle jeszcze zimniejsze, przy wdechu zimnem zdławiło krtań. Zimno to nie było już rześkie i ożywcze, stało się ciężkie, gęste jak flegma, jak śluz, jak skrzepła krew. Było nagle pełne zgęstniałego, skoncentrowanego zła. Trzy kroki przed nią spłynął na ziemię ptak. Wielki pomurnik.

Elenczy wydało się, że wrosła w ziemię, że wczepiła się w grunt korzeniami. Nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie nawet drgnąć. Nawet wówczas, gdy na jej oczach pomurnik zaczął rosnąć. Zmieniać postać. Zamieniać się w człowieka. I wtedy dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie. Głośno zamiauczał kot. A z czerni nocy wybiegł wielki wilk. Wilk przyspieszył, raptownie runął w wyciągnięty bieg, potem w skok. Ale Pomurnik już znowu stawał się ptakiem, rozmazywał się, malał w oczach, łopotał skrzydłami, wzlatywał. Zaskrzeczał z triumfem, gdy oślepiająco białe kły skaczącego wilczura kłapnęły, nie dosięgając, tuż za sterówkami jego ogona. Wilk po skoku opadł miękko, natychmiast pognał w mrok, śladem ulatującego ptaka. Elencza chwyciła kota i pobiegła. Łzy stygły jej na policzkach.


Żelazny Wilk ścigał tak, jak ściga każdy wilk zwykły, sznurował szybkim, jednostajnym, wytrwałym biegiem. Jego unoszony od czasu do czasu wietrznik dobrze i pewnie łapał przesycony magią wiatr szybującego pomurnika. Lampy zwierza świeciły w mroku. Szedł pościg, trwała śmiertelna gonitwa. Przez Wzgórza Niemczańskie. Nad dolinami Oławy, Ślęży i Bystrzycy. Dzieci w kołyskach budziły się, krzyczały, dławiły płaczem. Konie po stajniach wpadały w szał. Bydlęta tłukły się w oborach. Zrywał się, obudzony koszmarem, rycerz w kamiennej stanicy. Klepiącemu Nunc dimittis wiejskiemu proboszczowi brewiarz wypadał z rozdygotanych rąk. Przecierali oczy zbrojni na strażnicach. Szedł pościg. Przed pościgiem, anonsując go niczym laufer, biegła Zgroza. Za pościgiem Trwoga osiadała jak pył


Było w okolicy pradawne miejsce kultu, płaski pagór, a na nim wytyczony pierścieniem obrobionych głazów magiczny solamy okrąg, w którym ongi modlono się do bogów starszych niż ludzkość. Było to również miejsce pochówku, cmentarzysko, nekropolia ludów – czy też nieludów – nazwy których zaginęły w pomroce dziejów. W roku 1150, w ramach walki z pogaństwem i zabobonem, głazy rozrzucono, a na ich miejscu z polecenia biskupa Waltera z Malonne pobudowano drewniany kościółek czy też oratorium raczej, okolica była wszak pustkowiem. Oratorium nie postało nawet roku – spłonęło od uderzenia pioruna. Z tych samych – lub podobnych – powodów ogień trawił wszystkie kolejne stawiane w miejscu dawnej nekropolii kościółki. Walka trwała lat dwadzieścia, do samej śmierci biskupa Waltera. Lud jął szeptać, że ze Starymi Bogami lepiej nie zadzierać, a nowy biskup, Żyrosław, podjął jedynie słuszną decyzję: na miejsce budowy kolejnej świątyni wybrał miejsce zupełnie nowe, odległe, ładniejsze, korzystniej położone i w ogóle dużo, dużo lepsze. Nowemu kościołowi nikt już nie przeszkadzał stać i przyciągać licznych wiernych, na starym cmentarzysku zaś czyjeś niewidzialne ręce przywróciły kultowym głazom ich dawne położenie. Z czasem miejsce otoczył wianuszek pokracznych szkieletowatych drzew i – miejscami – zwikłany żywopłot zbrojnej w mordercze kolce tarniny. Miejsce zalane było księżycowym blaskiem. Podbiegłszy truchtem do pierwszych głazów i bariery tarnin Wilk zatrzymał się raptownie, zjeżył sierść jak przed fladrami. Węszył smród cmentarnego rozkładu, wciąż snujący się nad pagórem, choć zwłok nie grzebano tu od wieków. Wyczuł nagromadzone przez wieki pokłady starożytnej magii, broniące dostępu istocie obłożonej czarem. Zamazał się, zmienił kształt. Stał się człowiekiem. Wysokim człowiekiem o oczach koloru żelaza. Zimne nocne powietrze, zdałoby się, zamarło. Nie drgnął ni jeden suchy liść, ni jedna miotła turzycy. Cisza aż dzwoniła w uszach. Ciszę zakłócił odgłos kroków, cichy zgrzyt żwiru. Pomiędzy głazy wszedł Pomurnik. Żelazny Wilk postąpił, również wszedł w krąg. A krąg ożył nagle. Zza kamieni, spod nich, spomiędzy nich, z gęstwiny poplątanych traw i chrustów zapłonęły nagle, niczym latarenki, dziesiątki, setki oczu, żywych, ruchliwych, nerwowych jak świętojańskie robaczki. Ciszę nocy wypełniła niepokojąca melodia szeptów, mrukliwy pogwarek wysokich, nieludzkich głosów. – Przyszli – wskazał ruchem głowy Pomurnik – zobaczyć ciebie i mnie. Dwóch być może ostatnich w tej części świata polimorfów. Widzieli, jak polimorfujemy. Teraz chcą popatrzeć, jak się będziemy zabijać. Poruszył przedramieniem i dłonią, do dłoni spłynął nóż, dziewięciocalowa toledańska klinga zalśniła odbiciem księżycowego blasku. – Zapewnijmy im tedy – odrzekł chrapliwie Żelazny Wilk – godziwe widowisko. Coś, o czym warto opowiadać. Poruszył ręką i nożem, który z rękawa wskoczył mu wprost do dłoni. – Zginiesz, Wilku.

– Zginiesz, Ptaku.

Zaczęli iść po kręgu, wolno, ostrożnie stawiając stopy, nie spuszczając się wzajem z oczu. Dwukrotnie obeszli krąg. A potem skoczyli ku sobie, błyskawicznie zadając ciosy. Pomurnik ciął z góry, w twarz, Wilk odwinął głowę o ćwierć cala, sam dźgnął z dołu, w brzuch, Pomurnik uniknął ciosu, ze skrętu bioder chlasnął przekątnie, od lewej, Wilk ponownie ocalił gardło delikatnym unikiem, odskoczył, obrócił nóż w dłoni, ze zwodu ciął z dołu do góry, klinga ze szczękiem zderzyła się z podobnie odwróconym ostrzem Pomurnika. Obaj wymienili kilka błyskawicznych cięć, odskoczyli. Żaden nie był nawet draśnięty.

– Zginiesz, Ptaku.

– Zginiesz, Wilku.

Latarenki nieludzkich ślepi migały i kołysały się w mroku, mamrotliwy i podniecony pogwar narastał, falował. Tym razem krążyli wokół siebie dłużej, to skracając, to zwiększając dystans. Zaatakował Wilk, krzyżowo tnąc trzymanym prosto nożem, kończąc atak odwróceniem broni i zdradliwym ciosem w szyję.

Pomurnik uchylił się, sam ciął od lewej, potem z dołu od prawej, potem zupełnie nisko, szerokim koszącym zamachem, zakończonym wypadem i sztychem na wprost. Wilk cięcia sparował nożem, przed sztychem uciekł półobrotem, sam pchnął z wypadu, fintą, z przyskoku dziabnął z góry, na bok szyi. Tym razem Pomurnik nie uchylał się, sparował przedramieniem, okręcił się, obrócił nóż w dłoni i z mocą, poparłszy cios całą siłą barku, ugodził Wilka prosto w splot słoneczny. Klinga wbiła się aż po jelec. Wilk nie wydał głosu. Westchnął dopiero wtedy, gdy Pomurnik wyszarpnął ostrze z rany i cofnął się, przygięty, gotów do poprawienia pchnięcia. Ale nie było potrzeby poprawiać. Nóż wysunął się z palców Wilka. On sam padł na kolana. Pomurnik zbliżył się czujnie, wpatrzony w gasnące oczy koloru żelaza. Nie wyrzekł słowa. Panowała zupełna cisza.

Żelazny Wilk westchnął znowu, pochylił się, ciężko upadł na bok. Nie poruszył się już więcej. W kamiennym kręgu głazów pradawnego cmentarzyska, w tętniącym pradawną magią i mocą miejscu kultu bogów starych, zapomnianych i wiecznych, Pomurnik uniósł ręce i zakrwawiony nóż. I zakrzyczał. Triumfalnie. Dziko. Nieludzko. Okolica zamarła w zgrozie.

Загрузка...