Rozdział dwudziesty trzeci

w którym lato Roku Pańskiego 1428, spędzane w miłej i rozkosznej sielance, mija Reynevanowi niby chwilka jaka ulotna. Aż chciałoby się na tym historię zakończyć standardowo słowami: "Żyli potem długo i szczęśliwie". Ale co z tego, że chciałoby się, kiedy nie sposób, niestety.


Reynevan przeleżał w klasztornej infirmerii do Trójcy, pierwszej niedzieli po Zielonych Świątkach. Równo dziewięć dni. Doliczył się zresztą tych dni dopiero po fakcie, powracająca falami gorączka sprawiła, że z samego pobytu i kuracji pamiętał niewiele. Pamiętał Juttę de Apolda, spędzającą sporo czasu przy jego łożu boleści, pamiętał tęgawą infirmeriuszkę, zwaną – jakże trafnie – siostrą Misericordią. Pamiętał leczącą go opatkę, wysoką, poważną zakonnicę o jasnych szarobłękitnych oczach. Pamiętał zabiegi, jakim go poddawała, bolesne jak diabli i nieodmiennie pociągające za sobą gorączkę i malignę. To dzięki tym zabiegom jednak posiadał wciąż jeszcze rękę i mógł nią jako tako władać. Słyszał, o czym mniszki mówiły podczas zabiegów – a była mowa i o obojczyku, i o stawie ramiennym, o tętnicy podobojczykowej, o nerwie pachowym, o węzłach chłonnych, o powięziach. Słyszał dość, by rozumieć, że przed wieloma poważnymi problemami ocaliła go medyczna wiedza opaczki. Jak również medykamenty, jakimi dysponowała i umiała się posłużyć. Niektóre z leków były magiczne, niektóre z nich Reynevan poznawał, już to po zapachu, już to reakcji, jaką wywoływały. Stosowany był zarówno dodecatheon – znacznie silniejszy od zdobytego w Oławie – jak i peristereon, specyfik bardzo rzadki, bardzo drogi i bardzo skuteczny na stany zapalne. Na kilkakrotnie otwieraną ranę opatka stosowała lek znany jako garwa, sekret którego przywędrował podobno aż z Irlandii, od tamtejszych druidów. Reynevan rozpoznał też po charakterystycznej makowej woni wundkraut, magiczne ziele Walkirii, którym kapłani Wotana leczyli rannych po bitwie w Lesie Teutoburskim. Zapach suszonych listków lulka zdradzał hierobotane, a zapach kory topolowej leukis, dwa silne leki przeciwzgorżelowe. Widłakiem pachniała zasypka zwana lycopodium bellonarium.

A gdy zaczęto stosować lycopodium bellonarium, Reynevan mógł już wstawać. Palce lewej dłoni nie drętwiały mu już i mógł w nich utrzymywać różne przedmioty. Dzięki czemu zdołał pomagać zakonnicom w leczeniu Samsona. Który, lubo przytomny, wciąż wstawać nie był w stanie. – Jutta nie odstępowała Reynevana na krok. Jej oczy błyszczały od łez i miłości. – Wojna, o której już zdążyli zapomnieć, przypomniała o sobie krótko po Trójcy. Rankiem pierwszego dnia czerwca Reynevana, Juttę i zakonnice z Białego Kościoła zaniepokoił huk dział, dolatujący od zachodu. Nim jeszcze do klasztoru dotarły dokładne informacje, Reynevan domyślił się już, w czym rzecz. Jan Kolda z Żampachu nie wycofał się wraz z armią Prokopa Gołego, został na Śląsku, obwarowany na ślęży. On sam i jego zbójecka drużyna solą w oku i kolcem w tyłku byli dla Ślązaków, zbyt dokuczali, by dało się ich tolerować. Silny i wyposażony w ciężkie bombardy kontyngent wrocławsko-świdnicki obiegł ślężański zamek i rozpoczął ostrzał, wzywając Jana Koldę do poddania. Kolda, jak głosiła wieść stugębna, w odpowiedzi określił oblegających popularną wśród ludu nazwą męskich organów płciowych i zasugerował im, by zajęli się wzajemnym samcołóstwem. Po czym zrewanżował się z murów ogniem własnej artylerii. Wymiana ognia trwała tydzień i przez tydzień Reynevan aż gotował się z ochoty, by ruszyć pod Ślężę i jakoś wspomóc Koldę, chociażby dywersją i sabotażem. Ledwo chodził, o jeździe konnej mógł tylko marzyć, ale rwał się do walki. Kres rwaniu położyła, a wojenne plany zwichrowała ostatecznie Jutta. Jutta była stanowcza. Albo ona, albo wojna, postawiła ultimatum. Reynevan wybrał ją. Jan Kolda z Żampachu bronił się przez następny tydzień, zadając Ślązakom straty tak dotkliwe, że gdy wreszcie wyczerpał możliwości dalszego oporu, miał dobrą pozycję negocjacyjną. Nazajutrz po świętym Antonim skapitulował, ale na warunkach honorowych, z przyrzeczeniem swobodnego odejścia do Czech. Ślężański zamek zaś, by nie daj Boże nie posłużył następnemu jakiemuś Koldzie, Ślązacy rozwalili, kamienia na kamieniu nie zostawiając. Wszystkich tych szczegółów Reynevan dowiedział się od ogrodnika, pracującego w przyklasztornej grangii i mającego – oprócz dobrych źródeł informacji – zamiłowanie do plotek i samorodny talent do tychże. Po upadku Ślęży ogrodnik przyniósł plotki raczej niepokojące. Śląsk ochłonął oto wreszcie po husyckiej wielkanocnej rejzie. I zaczął odreagowywać. Gwałtownie i dość krwawo. Szafoty spływały krwią tych, co w boju stchórzyli lub układali się z Czechami. Skwierczeli na stosach sympatycy husytyzmu – i ci, których o sympatie tylko podejrzewano. Konali na kołach i palach współpracujący z husytami wieśniacy. Szubienice gięły się pod ciężarem zadenuncjowanych. Przy okazji katowano i tracono także tych, co z husytyzmem nie mieli niczego wspólnego zgoła. Tych, co zwykle: Żydów, wolnomyślicieli, trubadurów, alchemików i babki aborcjonistki. Bezpieczne z pozoru schronienie za klasztornym murem nagle straciło na przytulności. Przechodzący rekonwalescencję Reynevan zrywał się, zlany zimnym potem, na każdy dzwon lub kołatanie do furty. I zasypiał z ulgą na wieść, że to nie Inkwizycja i nie Birkart Grellenort. Że to tylko handlarz ryb z dostawą.

Mijał czas, spokój, opieka i zabiegi robiły swoje. Rany goiły się, powoli, ale skutecznie. Po świętym Antonim Samson zaczął wstawać, a po Gerwazym i Protazym czuł się już tak dobrze, by móc zacząć pomagać ogrodnikowi w pracy. Reynevan zaś ozdrowiał na tyle, by przestał mu wystarczać nawiązywany z Juttą kontakt oczu i rąk. Nadeszła noc świętojańska. Klaryski z Białego Kościoła uczciły ją dodatkową mszą. Zaś Reynevan i Jutta, śledzeni ciekawymi spojrzeniami mniszek, pobiegli do lasu, by szukać kwiatu paproci. Już w pasie brzóz na skraju Reynevan wyjaśnił Jutcie, że kwiat paproci jest legendą i poszukiwanie go, jakkolwiek romantyczne i podniecające, w zasadzie sensu nie ma i troszkę szkoda nań czasu, chyba że aż tak bardzo pragnie się uszanować wiekową tradycję. Jutta wcale szybko przyznała, że tradycję i owszem, szanuje wielce, tym niemniej krótką noc czerwcową pragnęłaby w zasadzie wykorzystać lepiej, rozumniej i przyjemniej. Reynevan, który uważał podobnie, rozesłał na ziemi płaszcz i pomógł jej się rozebrać. – Adsum favens – szeptała dziewczyna, powoli i stopniowo wyłaniając się z odzieży niczym Afrodyta z morskiej piany. Adsum favens etpropitia, łaskawa przychodzę i miłościwa. Ostaw już płacze i żale, precz wyżeń rozpacz: oto ci już z łaski mojej świta dzień wybawienia. Szeptała, a oczom Reynevana ukazywało się piękno.

Olśniewające piękno nagości, chwała delikatnej kobiecości, Graal, relikwia, świętość. Jego oczom objawiała się donna angelicata, godna pędzli artystów znanych mu, jak Domenico Yeneziano, Simone da Siena, Mistrz z Flemalle, Tomaso Masaccio, Masolino, bracia Limbourg, Sasetta, Jan van Eyck. I tych, których znać jeszcze nie mógł, tych, którzy dopiero nadejść mieli. Których imiona – Fra Angelico, Piero Delia Francesca, Quarton, Rogier van der Weiden, Jean Fouąet, Hugo van der Goes – miała zachwycona ludzkość dopiero poznać. – Sit satis laborum – szepnęła, otaczając mu szyję ramionami. – Niechże będzie już kres mękom. Widząc, że zraniony bark wciąż Reynevanowi dokucza, wzięła inicjatywę w swoje ręce. Położywszy go na wznak, złączyła się z nim w pozycji, w jakiej poeta Marcjalis zwykł był opisywać Hektora i Andromachę. Kochali się jak Hektor i Andromacha. Kochali się w noc świętojańską. Skądś z wysoka rozbrzmiewały chóry, niewykluczone, że anielskie. A dokoła pląsały, podśpiewując, leśne skrzatki. Auf Johanni bliiht der Holler Da wird die Liebe noch toller! W następne noce – a często i dni – nie trudzili się bieganiem do lasu. Kochali się tuż za klasztornym murem, w wyprażonym słońcem ukryciu wśród krzaków tarniny i czarnego bzu. Kochali się, a dokoła – nawet za dnia pląsały leśne skrzatki. Petersilie, Suppenkraut wachst in uns'ren Garten Schóne Jutta ist die Braut, soli nicht langer warten Hinter einem Holderbusch gąb się Reynevan den Kuss

Roter Wein, weisser Wein, morgen soli die Hochzeit

sein!

Klasztor w Białym Kościele podzielony był na trzy części, Reynevanowi nieodparcie kojarzące się z trzema kręgami wtajemniczenia. Krąg pierwszy – rzecz jasna, w kształcie bynajmniej nie okrągły – stanowiła część gospodarcza klasztoru, ogród, infirmeria, refektarzyk i dormitorium konwersek, także sypialnie i pomieszczenia dla gości. Krąg drugi, serce którego stanowił kościół, był dla gości niedostępny, w przykościelnym budynku mieściła się biblioteka i skryptorium, jak również mieszkanie opatki. Kręgiem trzecim była całkowicie i ściśle odizolowana klauzura, refektarz główny i dormitoria mniszek. Klaryski z Białego Kościoła zachowywały – z pozoru przynajmniej – surową regułę zakonną. Pościły ściśle, mięsa w klasztornym jadłospisie nie uświadczyłeś. Zachowywały milczenie podczas posiłków, wielka cisza obowiązywała od komplety do mszy konwentualnej. Cały dzień zajmowały im praca, modlitwa, pokuta i kontemplacja, przysługiwała tylko jedna godzina na własne sprawy i odpoczynek, za wyjątkiem piątku, w który to dzień odpoczywania nie było. Conversae – obok Jutty były ich w klasztorze cztery, wszystkie panny ze znacznych rodów miały regułę mocno złagodzoną, ich obowiązki sprowadzały się w zasadzie do uczestnictwa w mszy i nauki, nie wymagano od nich nawet uczestnictwa w oficjach. Im dłużej jednak Reynevan przebywał w klasztorze, tym więcej odstępstw od reguły dostrzegał. Tym, co w oczy rzucało się z miejsca i najpierw, był dość swobodny stosunek do klauzury. Absolutnie niedostępna z zewnątrz, od wewnątrz klauzura zapory nie stanowiła – mniszki chodziły po całym terenie klasztoru. Nawet obecność w klasztorze dwóch mężczyzn, Reynevana i Samsona, nie miała wpływu na swobodę poruszania. Był jedynie do przestrzegania swoisty ceremoniał – zakonnice udawały, że mężczyzn nie ma, mężczyźni udawali, że nie widzą zakonnic. Opatki to nie dotyczyło, robiła, co chciała i jak chciała. Pełną swobodę kontaktów miały też siostra szafarka i siostra infirmeriuszka. Im bardziej Reynevan był przez mniszki akceptowany i uznawany za zaufanego, tym więcej pozwalano mu widzieć. I widział, że nakazane regułą pokutę i kontemplację zastępowały w Białym Kościele nauczanie, czytanie z ksiąg, pism i postylli, dyskusje, dysputy nawet. Do tych zaklętych rewirów nie był jednak dopuszczany. Choć dostęp do nich miała Jutta, on nie miał. Szokiem okazała się jednak dopiero msza. Reynevan na msze nie chadzał. Atmosfera Białego Kościoła sprawiała, iż czuł się bezpiecznie, ani myślał więc kryć się z faktem, że jako kalikstyn i utrakwista nie uznaje ani papistowskiej mszy, ani komunii. Któregoś razu poczuł jednak potrzebę i na mszę poszedł, uznawszy po namyśle za wątpliwe, by Bóg miał czas roztrząsać detale liturgiczne i chęć przejmować się nimi. Poszedł do kościoła i doznał szoku. Mszę celebrowała opatka. Kobieta.

Po kilku dniach opatka niespodziewanie wezwała Reynevana do siebie. Idąc, świadom był zarówno zaszczytu, jak i faktu, że idzie na cenzurowane. Spodziewał się tego zresztą już od dawna. Gdy wszedł, czytała rozłożony na pulpicie inkunabuł. Będący bibliofilem i bibliomanem Reynevan z miejsca, po iluminacjach i rycinach, rozpoznał Psalterium Decem Cordarum Joachima z Fiore. Nie umknęły jego uwadze inne leżące na podorędziu dzieła: Liber Diuinorum Operum Hildegardy z Bingen, De amore Dei świętego Bernarda, Theogonia Hezjoda, De ruina ecclesiae Mikołaja de Clemanges. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie zdziwił go w tym towarzystwie podniszczony egzemplarz Necronomiconu. Opatka czas jakiś przyglądała mu się znad szlifowanych szkieł okularów, jak gdyby sprawdzając, czy długo zdoła znieść spojrzenie. – Rzecz niebywała – odezwała się wreszcie, a grymas na jej wargach mógł równie dobrze być uśmiechem, jak i nim nie być. – Rzecz niebywała. Mało, że leczę w moim klasztorze husytę, mało, że chronię heretyka. Mało, że znoszę tu czarnoksiężnika, a kto wie, czy nie nekromantę. Mało, że toleruję i pielęgnuję, ba, jeszcze pozwalam mu oddawać się miłosnym igraszkom z powierzoną mej pieczy konwersą. Szlachetną panną, za którą odpowiadam. – Kochamy się… – zaczął. Nie dała mu skończyć.

– Prawda. Robicie to wcale często. A o ewentualnych konsekwencjach, ciekawam, zdarza się wam czasem pomyśleć? Choćby przez chwilę?

– Jestem lekarzem…

– Po pierwsze, nie zapominaj o tym. Po drugie, bynajmniej nie tylko o antykoncepcję mi szło. Milczała czas jakiś, bawiąc się przepasującym habit lnianym sznurem, zasupłanym na cztery węzły, symbolizujące cztery śluby świętej Klary, patronki i założycielki zakonu Ubogich Pań. – Szło mi o przyszłość – przyłożyła dłoń do czoła. Rzecz wielce niepewną w trudnych dzisiejszych czasach. Interesuje mnie, czy myślicie o przyszłości. Czy ty myślisz o przyszłości. Nie, nie, szczegóły mnie nie interesują. Sam fakt. – Myślę o przyszłości, czcigodna matko.

Spojrzała mu prosto w oczy. Tęczówki miała szarobłękitne, jasne. Rysy jej twarzy kogoś mu przypominały, kogoś nieodparcie przywodziły na myśl. Nie mógł jednak ustalić, kogo. – Myślisz, twierdzisz – przekrzywiła głowę. – A cóż, ciekawam, w twych myślach przeważa? Czegóż w nich więcej? Jutty i tego, co dla niej dobre? Czy może wojny? Walki o słuszną sprawę? Pragnienia, by zmieniać świat? A gdyby, załóżmy, doszło do konfliktu, gdyby ideały stanęły przeciw sobie… co wybierzesz? A z czego zrezygnujesz? Milczał.

– Jest powszechnie wiadomym – podjęła – że gdy idzie

o dobro wielkich i ważnych spraw, jednostki się nie liczą. Jednostki się poświęca. Jutta jest jednostką. Co z nią będzie? Rzucisz ją jak kamień na szaniec? – Nie wiem – z wysiłkiem przełknął ślinę. – Nie mogę

i nie chcę przed tobą udawać, czcigodna. Ja naprawdę nie wiem. Długo patrzyła mu w oczy.

– Wiem, że nie wiesz – powiedziała wreszcie. – Nie oczekiwałam odpowiedzi. Po prostu chciałam, byś trochę nad tym pomyślał.


Krótko po Piotrze i Pawle, gdy wszystkie łąki niebieszczyły się już od chabrów, nastała przykra długotrwała słota. Ustronia, w których Reynevan i Jutta zwykli byli oddawać się miłosnym uniesieniom, zamieniły się w błotniste bajora. Opatka przyglądała się czas jakiś, jak zakochani krążą pod arkadami wirydarza, jak patrzą sobie w oczy – by wreszcie rozstać się i rozejść. Któregoś wieczora, dokonawszy w opactwie pewnych reorganizacji zakwaterowaniowych, wezwała ich do siebie. I zaprowadziła do celi, wysprzątanej i udekorowanej kwieciem. – Tu będziecie mieszkać – oświadczyła sucho. – I spać. Oboje. Od zaraz. Od tej nocy. – Dziękujemy, matko.

– Nie dziękujcie. I nie traćcie czasu. Hora ruit, redimite tempus.

Nadeszło lato. Gorące, upalne lato roku 1428.


Niestrudzony ogrodnik niestrudzenie znosił coraz to nowe plotki. Kapitulacja Jana Koldy i utrata ślężańskiej placówki, opowiedział, rozdeptując wykopane z gniazd gołe myszęta, rozwścieczyły husytów. W połowie lipca, we czwartek po świętej Małgorzacie, Sierotki w ramach odwetu szybkim wypadem zaatakowały i zdobyły Jelenią Górę, paląc miasto do gołej ziemi. Choć zajęło mu to trochę więcej czasu, ogrodnik dostarczył też plotek z Czech, wieści, na które Reynevan i Samson czekali z utęsknieniem. Hejtman Nowego Miasta Praskiego, Velek Koudelnik z Brzeźnicy, opowiadał ogrodnik, zdrapując gówno z wideł, około świętego Urbana uderzył na krainę Bawarów. Husyci spalili Mosbach, rezydencję falcgrafa Ottona, doliną rzeki Naab doszli aż pod Regensburg. Doszczętnie splądrowali i totalnie zrujnowali cysterskie opactwo w Walderbachu. Z wozami pełnymi łupu wrócili do Czech, zostawiając za sobą pogorzelisko. W tym samym mniej więcej czasie, opowiadał ogrodnik, dłubiąc w nosie i z uwagą oglądając wydłubane znaleziska, Tabor, by nauczyć moresu księcia Albrechta, wpadł z dziką rejzą do Rakus. Paląc, pustosząc, łupiąc i nie napotykając oporu taboryci doszli aż do Dunaju. Choć jeno kęsek drogi dzielił ich od Wiednia, wielkiej rzeki sforsować nie mogli. Dla demonstracji jeno z dział z lewego brzegu trochę pogrzmieli, po czym odeszli. – Pewnie – mruknął do Samsona Reynevan – i nasz Szarlej tam był. I dokazywał. – Pewnie tak – ziewnął olbrzym, skrobiąc paznokciami szramę na głowie. – Nie sądzę, by do Konstantynopola powędrował bez nas.


W wigilię świętego Jakuba opatka po raz wtóry wezwała Reynevana do siebie. Tym razem czytała Księgę Boskiej pociechy Mistrza Eckharta, piękne i bogate wydanie. – W kościele dawno nie byłeś – zauważyła, spoglądając znad okularów. – Wpadłbyś kiedy, przed ołtarzem poklęczał. Pomyślał o tym i o owym. Przemyślał to i owo… – Ach, prawda – uniosła głowę, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Brak ci czasu. Jesteście zajęci, ty i Jutta, bardzo zajęci. Cóż, rozumiem was i nie potępiam. Nie zawsze byłam mniszką. W młodości, wstyd wyznać, też zdarzało mi się aktywnie oddawać cześć Priapowi i Asztarte. I nieraz zdawało mi się, żem w ramionach mężczyzny bliższą jest Boga niżeli w świątyni. Byłam w błędzie. Nie przeszkadza mi to jednak rozumieć tych, którzy na zrozumienie tego błędu muszą jeszcze poczekać. – Dałyśmy ci tu – podjęła po chwili – schronienie i opiekę. Że nie kierowało nami wyłącznie miłosierdzie, z pewnością już pojąłeś. O naszej sympatii nie całkiem zdecydowały też skłonność i chętliwość, jakie żywi ku tobie miła nam bardzo Jutta Apoldówna. Były i inne przyczyny. O których czas porozmawiać. – Twoje baczne oko niezawodnie też odkryło już, że klasztor ten różni się nieco od innych klasztorów. A nie jest, wiedzieć ci trzeba, jedynym bynajmniej takim klasztorem. Nie tylko wy, utrakwiści, dostrzegacie konieczność reformy Kościoła, nie tylko wy do takiej dążycie. A choć niekiedy wydaje się wam, żeście w dążeniach skrajni, nie jest to prawdą. Są tacy, którzy pragną zmian idących dalej. Znacznie dalej. – Znane ci są, jak mniemam – ciągnęła – tezy braci z Zakonu Franciszka, którzy czerpali z krynicy wielkiej i tajemnej mądrości, tej samej, którą zgłębił natchniony świętą myślą i wolą Joachim z Fiore? Przypomnę: na trzy Wieki świat nasz podzielon jest i na trzy Zakony. Wiek i Zakon Ojca, który trwał od Adama do Chrystusa, był prawem srogiej sprawiedliwości i przemocy. Drugi, Wiek i Zakon Syna, rozpoczęty ze Zbawicielem, był prawem łaski i mądrości. Trzeci Wiek nastał, gdy wielki święty z Asyżu podjął swoje dzieło, a jest to wiek Ducha Świętego, którego Zakon prawem jest miłości i miłosierdzia. I panować będzie Duch Święty do skończenia świata. – Moc Ducha Świętego, mówi natchniony Mistrz Eckhart – opatka położyła dłoń na otwartej księdze – prawdziwie porywa to, co najczystsze, najdelikatniejsze, najwznioślejsze, porywa iskrę duszy i ku samym szczytom przenosi ją w rozpłomienieniu i w miłości. Podobnie jak to się dzieje z drzewem: moc słońca bierze to, co w korzeniu drzewa najczyściejsze jest i najdelikatniejsze, i wznosi aż do gałązek, na których staje się to kwiatem. W ten sam zupełnie sposób iskra duszy wyniesiona zostaje do światła, porwana do swego pierwszego początku. I osiąga całkowitą jedność z Bogiem. – Widzisz tedy, młodzieńcze, iż nadejście Wieku Ducha bezużytecznym i zbędnym czyni pośrednictwo Kościoła i księży, cała bowiem wspólnota wiernych objęta jest bezpośrednim światłem Ducha, poprzez Ducha z Bogiem się zespala i utożsamia. Bez pośredników. Pośrednicy są niepotrzebni. Zwłaszcza pośrednicy grzeszni i fałszywi.

– W istocie – odważył się, odchrząknąwszy. – Podobne mamy, zda mi się, poglądy i cele. Dokładnie to samo mówili bowiem Jan Hus i Hieronim, a przed nimi Wiklef… – To samo – przerwała – mówił i mówi Piotr Chelczicky. Dlaczego więc jego słów nie słuchacie? Gdy naucza, że gwałt nie może odciskać się gwałtem, że na przemoc nie wolno odpowiadać przemocą? Że wojna nigdy nie kończy się zwycięstwem, lecz płodzi następną wojnę, że niczego, oprócz kolejnej wojny, wojna przynieść nie może? Piotr Chelczicky znał i kochał Husa, ale z gwałtownikami i mordercami nie było mu po drodze. Nie było mu po drodze z ludźmi, którzy zwracają twarz ku Bogu, klęcząc na zasłanym trupami pobojowisku. Którzy czynią znak krzyża rękami po łokcie ubabranymi we krwi. – Na góry – podjęła, nim zdążył oponować – poszliście w Wielkanoc roku 1419. Na Taborze, na Orebie, na Baranku, na Syjonie, na Górze Oliwnej tworzyliście braterską wspólnotę Dzieci Bożych, przepojonych Duchem Świętym i miłością bliźniego. Wtedy byli z was prawdziwi Boży bojownicy, boście czyste mieli dusze i serca, boście żarliwie nieśli słowo Boże i głosili miłość Bożą. Ale trwało to piętnaście tygodni, chłopcze, zaledwie piętnaście tygodni. Już w dniu świętego Abdona, trzydziestego lipca, zrzucaliście ludzi z okien na dzidy, mordowaliście na ulicach, po kościołach i domach, czyniliście gwałt i rzeź. Zamiast miłości Bożej jęliście głosić apokalipsę. I nazwa Bożych bojowników nie przystoi wam już. Bo to, co czynicie, cieszy raczej diabła. Po schodach z trupów nie wstępuje się do Królestwa Niebieskiego. Zstępuje się nimi do piekieł. – A jednak – wtrącił, hamując zaperzenie – mówiłaś, że utrakwizm ci bliski. Że dostrzegasz konieczność reformy Kościoła, żeś świadoma konieczności daleko idących zmian. W czasie, gdy Chelczicky wołał: "Piąte: nie zabijaj!", na Pragę szły papieskie krucjaty. Gdybyśmy wtedy posłuchali Chelczickiego, każącego nam bronić się wyłącznie wiarą i modlitwą, gdybyśmy przeciwstawili rzymskim hordom tylko pokorę i miłość bliźniego, wymordowano by nas. Czechy spłynęłyby krwią, a nadzieje i marzenia rozwiałyby się jak dym. Nie byłoby żadnych zmian, żadnej reformy. Byłby Rzym, w triumfie jeszcze bardziej hardy, zadufany i arogancki, jeszcze bardziej zakłamany, jeszcze bardziej przeciwny Chrystusowi. Było o co walczyć, więc walczyliśmy… Opatka uśmiechnęła się, a Reynevan zarumienił. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że uśmiech podbarwiała drwina. Że opatka wie, w jak wielką śmieszność popada, mówiąc "myśmy", "my" i "nas", podczas gdy tak naprawdę pójście na góry w Wielkanoc roku 1419 obserwował z boku, w oszołomieniu, z lękiem i bez cienia zrozumienia. Że zszokowany lipcową defenestracją uciekł z rozszalałej w rewolcie Pragi, że czmychnął z Czech, śmiertelnie przerażony rozwojem wypadków. Że nawet teraz jest zaledwie neofitą. I że zachowuje się jak neofita. – Względem zmian i reform – podjęła wciąż uśmiechnięta klaryska – faktycznie zgadzamy się, ty i ja. Różni nas jednak nie tylko sposób, ale i zakres i skala działania. Wy chcecie zmian w liturgii i reformy kleru na gruncie zasady soZa Scriptura. My, wszak mówiłam ci, jest nas wiele, chcemy zmienić znacznie, znacznie więcej. Spójrz. Na wprost opatki, jako jedyna dekoracja pomieszczenia, wisiał obraz, deska z wyobrażeniem białej gołębicy, wzlatującej z rozpostartymi skrzydłami w padającą z góry smugę światła. Klaryska uniosła dłoń, powiedziała coś ledwie słyszalnym szeptem. Powietrze przesycił nagle zapach ruty i werbeny, charakterystyczny dla białej magii, zwanej aradyjską. Smuga światła na obrazie rozjaśniła się, wymalowana na desce gołębica machnęła skrzydłami, wzlatując i mknąc w jasności. W jej miejscu na obrazie zjawiła się postać kobieca. Wysoka, czarnowłosa, o oczach jak gwiazdy, odziana w suknię wielowzorzystą, mieniącą się wieloma odcieniami już to bieli, już to miedzi, już to purpury… – Znak wielki się ukazał na niebie – opatka jęła cichym głosem komentować coraz wyraźniejsze detale obrazu. – Niewiasta obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami, a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu. – Rzecze prorok, gdy mówi o Duchu: jak matka pociesza, tak ja was pocieszać będę. Spójrz. Oto Matka. Ecce femina! Ecce Columba qui tollit peccata mundi. Oto Kościół Trzeci. Prawdziwy i w prawdzie swej ostateczny. Kościół Ducha Świętego, którego prawem jest miłość. Który trwać będzie do skończenia świata. – Oto, pojrzyj: Magna Mater, Pantea-Wszechbogini. Regina-Królowa, Genetrix-Rodzicielka, Creatrix-Stwórczyni, Victrix-Triumfatorka, Felix-Szczęsna. Boska Panna, Virgo Caelestis. – Oto matka przyrody, władczyni żywiołów, astrorum Domina, odwieczny początek wszechrzeczy. Największa bogini, królowa cieni, pani promiennych wysokości, nieba, życiotwórczych tchnień morskich, ciszy podziemi. Ta, której jedyną boskość o wielu kształtach czci cały świat pod rozlicznymi imionami i w różnorakim obrzędzie. – Descendet sicut pluuia in vellus. Ona zstąpi jak deszcz na trawę, jak deszcz rzęsisty, co nawadnia ziemię. Za dni jej zakwitnie sprawiedliwość i wielki pokój, dopóki księżyc nie zgaśnie. I panować będzie od morza do morza, od Rzeki aż po krańce ziemi. I tak będzie aż do skończenia świata, bo to ona jest Duchem. – Skłoń się przed nią. Przyjmij i pojmij jej władzę.


Samson, trąc bliznę na ogolonej głowie, wysłuchał opowieści, zaznajomił się z niepokojami Reynevana – jak zwykle bez komentarzy, jak zwykle bez emocji i bez najmniejszych objawów zniecierpliwienia. Reynevan odnosił jednak nieodparte wrażenie, że olbrzyma w ogóle nie interesuje ani ruch Budowniczych Trzeciego Kościoła, ani odradzający się kult Wszechbogini. Że niewielką zgoła wagę przykłada do podziału historii świata na trzy epoki. Że w sumie dość obojętne mu jest, czy opatka klasztoru klarysek w Białym Kościele wyznaje i wprowadza w życie tezy waldensów i chiliastów, czy też skłania się ku doktrynom Braci i Sióstr Wolnego Ducha. Wyglądało, że niezwykle mało obchodzą Samsona begardzi, beginki i gwilelmitki. Zaś co do Joachima z Fiore i Mistrza Eckharta, to miało się, hmm, odczucie, że obaj Samsonowi całkowicie i absolutnie zwisają.

– Wyjeżdżam – zupełnie nieoczekiwanie oświadczył olbrzym, grzecznie wysłuchawszy wynurzeń Reynevana. Będziesz musiał sam uporać się z twymi problemami. Ja jadę do Czech. Do Pragi. – Byłeś przy tym, gdy mnie zraniono – podjął, nie czekając, aż Reynevan ochłonie i wydusi z siebie choć słowo. – Widziałeś, co się stało, gdy tamta kula zawadziła o mój czerep. Byłeś świadkiem, miałeś możność przypatrzeć się z bliska. Byłem przygotowany na coś podobnego. Mówiono mi o tym i nawet… Nawet doradzano. W Pradze Axleben, na Troskach Rupilius. Nazwali to: powrót przez śmierć. Sposobem na powrót do mego własnego uniwersum i do mojej własnej… cielesnej, że tak się wyrażę, postaci jest pozbycie się obecnej materialnej powłoki. Mówiąc krótko: najprościej byłoby zabić to wielkie cielsko. Unicestwić je, definitywnie przerwać zachodzące w nim procesy życiowe. Zakończyć jego materialną egzystencję. Pierwiastek duchowy, mój własny, zostanie wówczas uwolniony i powróci tam, dokąd powrócić powinien. Tak twierdzili Axleben i Rupilius. To, co stało się ósmego maja, zdaje się potwierdzać, że mieli słuszność. – W czym tkwi problem, niewątpliwie się domyślasz. Pojmujesz, z jakich powodów doradzany sposób nie bardzo mi odpowiada, z jakich względów wolałbym jakiś mniej drastyczny. Po pierwsze, nie chcę brać na sumienie śmierci klasztornego głupka, w ciało którego odzian paraduję po świecie już trzy lata. Po drugie, ani Rupilius, ani Axleben nie byli skorzy dać gwarancji, że rzecz powiedzie się w stu procentach. A po trzecie i najważniejsze: jakoś przestało mi się spieszyć do powrotu. Główna przyczyna tego faktu ma włosy w kolorze miedzi, a na imię Marketa. I przebywa w Pradze. Dlatego wracam do Pragi, przyjacielu Reinmarze. – Samsonie…

– Ani słowa, proszę. Wracam sam. Ty zostań. Marnym byłbym przyjacielem, gdybym próbował cię stąd wyrwać, odseparować od tego, czym to miejsce dla ciebie jest. To twoja Ogygia, Reinmarze, wyspa szczęścia. Zostań więc i zażyj go. Jak najwięcej i jak długo się da. Zostań i postępuj mądrze. Oddzielaj to, co subtelne, od tego, co gęste. Wtenczas posiędziesz chwałę tego świata. A wszelka ciemność cię odbieży. Mówię ci to ja, twój przyjaciel, istota znana ci jako Samson Miodek. Musisz mi wierzyć, albowiem vocatus sum Hermes Trismegistus, habens tres partes philosophiae totius mun amp;. Posłuchaj uważnie. Pożar nie został bynajmniej ugaszony i stłumiony, przygasł tylko, zarzewie się tli. Lada dzień świat znów stanie w ogniu. A my znowu się spotkamy. A do tego czasu… Bywaj, przyjacielu. – Bywaj, przyjacielu. Szczęśliwej drogi. I pozdrów ode mnie Pragę.


Na skraju lasu Samson obrócił się w siodle i pomachał im ręką. Pozdrowili go podobnym gestem, nim zniknął wśród drzew. – Boję się o niego – wyszeptał Reynevan. – Do Czech daleka droga. Czasy trudne i groźne… – Dojedzie bezpiecznie – Jutta przytuliła się do jego boku. – Nie lękaj się. Dojedzie bezpiecznie. Bez złych przygód. I nie błądząc. Ktoś czeka na niego. Czyjaś latarnia zapłonie w mroku, wskaże właściwą drogę. Jak Leander, bezpiecznie pokona Hellespont. Bo czeka nań Hero i jej miłość.


Był pierwszy sierpnia. Dzień Świętego Piotra W Okowach. U Starszych Ludów i czarownic święto Hlafmas. Festiwal żniw. Przez tydzień Reynevan przymierzał się do rozmowy z Juttą. Bał się takiej rozmowy, bał się jej skutków. Jutta wielokrotnie rozmawiała z nim o naukach Husa i Hieronima, o czterech artykułach praskich i generalnie o założeniach reformy husyckiej. I choć wobec pewnych doktryn utrakwizmu potrafiła być dość sceptyczną, nigdy ani jednym słowem, najmniejszą nawet aluzją czy sugestią nie objawiła tego, czego się obawiał: neofickiego zapału. Klasztor w Białym Kościele – rozmowa z opatką wątpliwości w tym względzie nie pozostawiała – skażony był błędami Joachima z Fiore, Budowniczych Trzeciego Kościoła i Siostrzeństwa Wolnego Ducha; opatką, zakonnice – a zapewne i konwersy – czciły Odwieczną i Potrójną Wielką Matkę, co łączyło je z ruchem adoratorów Gwilelminy Czeszki jako żeńskiej inkarnacji Ducha Świętego. I Maifredy da Pirovano, pierwszej gwilelmickiej papieżycy. Do tego w oczywisty sposób mniszki uprawiały białą magię, wiążąc się tym samym z kultem Aradii, królowej czarownic, zwanej w Italii La Bella Pellegrina. Ale choć Reynevan krążył wokół Jutty czujnie niby żuraw, polując na znak czy sygnał, nigdy niczego nie złowił. Albo Jutta aż tak dobrze umiała się kamuflować i kryć, albo zagorzałą i zapaloną neofitką joachimickiej, gwilelmickiej i aradyjskiej herezji nie była bynajmniej. Reynevan nie mógł wykluczyć ani pierwszej, ani drugiej ewentualności. Jutta była zarówno dość sprytna, by umieć się maskować, jak i dość rozważna, by nie od razu i nie z głową skakać w coś i rzucać się w nurt czegoś. Pomimo uczucia, jakie zdawało się ich łączyć, pomimo często, entuzjastycznie i twórczo uprawianej miłości, pomimo tego, że ciała ich zdawały się nie mieć już przed sobą tajemnic, Reynevan pojmował, że wciąż nie wszystko o dziewczynie wie i że daleko nie wszystkie jej sekrety zdołał rozszyfrować. A jeśli było tak, że Jutta nie związała się jeszcze z herezją na dobre i złe, że wahała się, wątpiła lub wręcz była nastawiona krytycznie, tematu poruszać nie należało. Z drugiej strony zwlekać i przyglądać się bezczynnie nie należało również. Do tej pory wciąż brał sobie do serca słowa Zielonej Damy. Był na Śląsku wywołańcem, ściganym banitą, był husytą, wrogiem, szpiegiem i dywersantem. Tym, kim był, w co wierzył i czym się parał, wystawiał Juttę na niebezpieczeństwo i szwank. Zielona Dama, Agnes de Apolda, matka Jutty, miała rację – jeśli miał choć trochę przyzwoitości, nie mógł narazić dziewczyny, nie mógł pozwolić, by przez niego ucierpiała. Rozmowa z opatką zmieniła wszystko, a w każdym razie sporo. Klasztor w Białym Kościele, sam fakt przebywania w nim był, okazywało się, dla Jutty znacznie niebezpieczniejszy niż znajomość i związek z Reynevanem. Tezy Joachima i Spirytuałów, herezja – wciąż jakoś nie mógł myśleć o tym inaczej, znaleźć innego słowa – Budowniczych Trzeciego Kościoła, kult Gwilelminy i Maifredy były dla Rzymu i Inkwizycji odstępstwem równie ciężkim jak husytyzm. Wszystkie herezje i odstępstwa były zresztą wrzucane przez Rzym do jednego worka. Kacerz każdy – był sługą diabła. Dotyczyło to – co już było ewidentną śmiesznością – także kultu Wielkiej Matki, starszego wszak niż ludzkość. I niż diabeł, którego wszak to Rzym dopiero wymyślił. Ale fakt pozostawał faktem: kult Wszechmacierzy, adoracja Gwilelminy, błędy Joachima, Siostrzeństwo Wolnego Ducha, Trzeci Kościół – każdej z tych rzeczy wystarczało, by trafić do więzienia i na stos, względnie na dożywotnie pokutne pogrzebanie w dominikańskich lochach. Jutta nie powinna pozostawać w klasztorze. Należało coś przedsięwziąć.

Reynevan wiedział, co. A przynajmniej instynktownie czuł.


– Pytałaś mnie zimą – przewrócił się na bok, spojrzał jej w oczy. – Pytałaś, czy gotów jestem rzucić wszystko. Czy gotówem, tak jak stoję, uciec, powędrować wraz z tobą na kraj świata. Odpowiadam twierdząco. Kocham cię, Jutto, pragnę złączyć się z tobą po kres życia. Świat, jak się zda, robi, co może, by nam w tym przeszkodzić. Rzućmy więc wszystko i uciekajmy. Choćby do Konstantynopola. Milczała długo, pieszcząc go w zamyśleniu.

– A twoja misja? – zapytała wreszcie, wolno wypowiadając i ważąc słowa. – Masz wszak misję. Masz przekonania. Masz prawdziwie ważny i święty obowiązek. Chcesz zmienić obraz świata, poprawić go, uczynić lepszym. Jakże więc? Porzucisz misję? Zrezygnujesz z niej? Zapomnisz o Graalu? Niebezpieczeństwo, pomyślał. Uwaga. Niebezpieczeństwo.

– Misja – podjęła, mówiąc jeszcze wolniej. – Przekonania. Powołanie. Poświęcenie. Ideały. Królestwo Boże i pragnienie, by nastało. Marzenie o tym, by nastało. Walka o to, by nastało. Czy to są rzeczy, z których można rezygnować, Reinmarze? – Jutto – zdecydował się, unosząc na łokciu. – Nie mogę patrzeć, jak się narażasz. Pogłoski o tym, co tu wyznajecie, krążą, wielu wie, co dzieje się w tym klasztorze, sam dowiedziałem się tego jeszcze zimą, pod koniec ubiegłego roku. Nie jest to więc żadna tajemnica. Donosy mogły już dotrzeć do adresatów. Żyjecie w wielkim zagrożeniu. Maifreda da Pirovano spłonęła na stosie w Mediolanie. Piętnaście lat później, w roku 1315, w Świdnicy spalono pół setki beginek… A adamitki w Czechach, pomyślał nagle. A zamęczone i spalone pikartki? Sprawa, której się poświęciłem, prześladuje dysydentów nie mniej okrutnie niż Rzym… – Każdy dzień – odpędził myśl – może być dniem twej zguby, Jutto. Możesz zginąć… – Ty też możesz zginąć – przerwała mu. – Na wojnie mogłeś polec. Też ryzykowałeś. – Tak, ale nie dla…

– Mrzonek, tak? Dalej, powiedz to głośno. Mrzonki. Kobiece mrzonki? – Wcale nie chciałem…

– Chciałeś.

Milczeli. Za oknem była sierpniowa noc. I świerszcze.

– Jutto.

– Słucham cię, Reinmarze.

– Wyjedźmy. Kocham cię. Kochamy się, a miłość… Odnajdźmy Królestwo Boże w nas. W nas samych. – Mam ci wierzyć? Że zrezygnujesz…

– Uwierz.

– Ofiarowujesz mi wiele – powiedziała po dłuższej chwili. – Doceniam to. I jeszcze bardziej za to kocham. Ale jeśli porzucimy ideały… Jeśli ty zrezygnujesz z twoich, a ja z moich… Nie mogę się oprzeć myśli, że to byłoby jak… – Jak co?

– Jak endura. Bez nadziei na consolamentum.

– Mówisz jak katarka.

– Montsegur trwa – szepnęła z ustami tuż przy jego uchu. – Graala dotąd nie odnaleziono. Dotknęła go, dotknęła i poraziła łagodną, lecz elektryzującą pieszczotą. Gdy unosiły się na kolana, jej oczy płonęły w mroku. Gdy schylała się nad nim, była powolnie łagodna, jak fala gładząca piasek plaży. Jej oddech był gorący, gorętszy od jej warg. Samson miał rację, zdążył pomyśleć, nim rozkosz odebrała mu zdolność myślenia. Samson miał rację. To miejsce to moja Ogygia. A ona jest moją Kalipso. – Montsegur trwa. – Kilka chwil minęło, nim usłyszał jej głośny szept. – I wytrwa. Nie podda się i nie zostanie zdobyte nigdy.


Sierpień roku 1428 był gorący, nieznośne wręcz upały trwały aż do połowy miesiąca, do dnia Wniebowzięcia Marii, przez lud zwanego świętem Matki Bożej Zielnej. Wrzesień również był bardzo ciepły. Pogoda nieznacznie zaczęła się psuć dopiero po Mateuszu. Dwudziestego trzeciego września spadły deszcze. A dwudziestego czwartego powrócili starzy znajomi.

Pierwszego sygnału o powrocie starych znajomych dostarczyły – za pośrednictwem niezawodnego klasztornego ogrodnika – plotki, zrazu niejasne i mało precyzyjne, z biegiem czasu coraz bardziej konkretne. Na rynku w Brzegu ktoś rozrzucił oto ulotki, przedstawiające koźlogłowe straszydło w papieskiej tiarze na rogatym łbie. Kilka dni później podobne w stylu obrazki pojawiły się w Wiązowie i Strzelinie – widniała na nich świnia ustrojona w mitrę, a nie pozostawiający wątpliwości podpis głosił: "Conradus episcopus sum". Kilka tygodni później zrobiło się trochę poważniej. Nieznani sprawcy – plotka rozmnożyła ich do liczby dwudziestu – napadli i zasztyletowali na wrocławskim gościńcu pana Ryperta von Seidlitza, zastępcę szefa kontrwywiadu Świdnicy, znanego z okrutnych prześladowań ludzi podejrzanych o prohusyckie sympatie. Od ciosu noża zginął w Grodkowie pisarz z ratusza, przechwalający się zadenuncjowaniem więcej niż setki ludzi. W Sobótce bełt z kuszy dosięgnął – na ambonie – proboszcza od Świętej Anny, szczególnie zawziętego na nadto swobodnie myślących parafian. W piątek po Mateuszu, dwudziestego czwartego września – zanim jeszcze dotarła do klasztoru plotka o sołtysie zadźganym sztyletami w całkiem bliziutko położonym Przewornie – w Białym Kościele zjawili się Bisclavret i Rzehors. Za furtę nie wpuszczono ich, ma się rozumieć, czekali na Reynevana w przyklasztornej grangii. Przy studni. Rzehors spierał w korycie krew z rękawów kabata, Obłupiacz bez żenady mył lepką od posoki navaję. – Koniec leniuchowania, kochany bracie Reinmarze Rzehors wyżął uprany rękaw. – Robota czeka. – Taka? – Reynevan wskazał na krwawą pianę, ściekającą z koryta. Bisclavret parsknął. – Ja też cię kocham – zadrwił. – Również się stęskniłem i cieszę, widząc w dobrym zdrowiu. Choć troszkę wychudłego jakby. Post tak cię wyszczuplił? Klasztorny wikt? Czy intensywne uprawianie miłosnych igraszek? – Schowaj, cholera jasna, ten nóż.

– A co? Nie podoba się? Razi uczucia? Odmienił cię ten klasztor, widzę. Pół roku temu, w Żelaźnie pod Kłodzkiem, na moich oczach gołymi rękami zatłukłeś człowieka na śmierć. Z osobistej zemsty, dla prywatnego odwetu. A na nas, walczących za sprawę, śmiesz spoglądać z góry? Wielkopańsko marszczyć nos? – Schowaj nóż, powiedziałem. Po coście przyjechali?

– Domyśl się – Rzehors splótł ręce na piersi. – A domyśliwszy, zbieraj dupę w troki. Mówiliśmy, jest robota. Vogelsang kontratakuje, a ty wciąż jesteś Vogelsang, nikt cię z Vogelsangu nie wypisał i z obowiązków nie zwolnił. Prokop i Neplach wydali rozkazy. Dotyczące również ciebie. Wiesz, co grozi za niewykonanie? – Ja też was kocham – Reynevanowi nie drgnęła powieka – i sram z radości na wasz widok Ale spuśćcie no nieco z tonu, chłopcy. Względem rozkazów jesteście posłańcami, niczym więcej. Od rozkazywania to jestem ja. Nuże tedy, rozkazuję wam: gadać, co macie do przekazania, a szybko a dokładnie. To rozkaz. Wiecie, co grozi za niewykonanie. – A nie mówiłem? – zaśmiał się Bisclavret. – Nie mówiłem, by tak z nim nie zaczynać? – Wyrósł – przyznał z uśmiechem Rzehors. – Wykapany brat. Cały Peterlin. A może i już nawet Peterlina przerósł. – Wiedzą o tym – Bisclavret, schowawszy wreszcie navaję, skłonił się przesadnie, po małpiemu. – Wiedzą o tym bracia Prokop Goły i Bohuchval Neplach, Flutkiem zwany. Wiedzą, jaki to gorliwy z Peterlinowego brata utrakwista i jak gorący sprawy Kielicha zelator. Proszą tedy namienieni bracia poprzez niegodne usta nasze brata Reynevana, by raz jeszcze swej wierności Kielichowi dowiódł. Proszą bracia uniżenie… – Zamknij się, Francuzie. Gadaj ty, Rzehors. Krótko i po ludzku. Rozkaz Prokopa dla Vogelsangu był w samej rzeczy krótki i brzmiał: zrekonstruować siatkę. I uczynić to szybko. Na tyle szybko, by siatki można było użyć podczas kolejnego uderzenia na Śląsk. Kiedy by to uderzenie nastąpić miało, Prokop nie sprecyzował. Reynevan nie bardzo wiedział, w jaki sposób on osobiście ma rekonstruować coś, o czym ideę miał ogólną i raczej mętną – siatkę, o której nie wiedział praktycznie nic oprócz tego, że jakoby istnieje. Przywołani do porządku Rzehors i Bisclavret wyznali, że głównie upatrują jego pomocy w tym, co, jak się wyrazili, we trójkę robić bezpieczniej niż we dwu. Mimo rzekomo niesłychanej pilności zadania Reynevan nie zgodził się wyruszyć natychmiast. Chciał nauczyć Vogelsang nieco moresu i szacunku dla swej osoby. A przede wszystkim musiał załatwić sprawy z Juttą. Tak, jak oczekiwał, ta druga rzecz była znacznie trudniejsza. Ale i tak poszło mu łatwiej, niż oczekiwał.


– Cóż – rzekła, gdy minął jej pierwszy gniew. – Mogłam się spodziewać. Galahad kocha, obiecuje i przysięga. Jakoby na wieki. Ale naprawdę tylko do momentu, gdy gruchnie wieść o Graalu. – To nie tak, Jutto – zaprotestował. – Nic się nie zmieniło. To tylko kilka dni. Potem wrócę… Nic się nie zmieniło. Rozmawiali w kościele, przed ołtarzem i obrazem przedstawiającym – jakżeby inaczej – wzlatującą gołębicę. Ale Reynevan miał przed oczami nieszczęsną Maifredę da Pirovano, płonącą na stosie na Piazza del Duomo. – Kiedy wyruszasz? – spytała, już spokojniej.

– Rankiem po festum angelorum.

– Mamy więc jeszcze kilka dni.

– Mamy.

– I nocy – westchnęła. – To dobrze. Uklęknijmy. Pomódlmy się do Bogini. Trzydziestego września, rankiem po Michale, Gabrielu i Rafale, wrócili Rzehors i Bisclavret. Gotowi do drogi. Reynevan czekał na nich. Też był gotów.

Загрузка...