Rozdział dziewiętnasty

w którym Reynevan stara się pomóc w zdobyciu miasta Kłodzka, usilnie, zawzięcie i rozmaitymi sposoby, czyli, jak napisze pół wieku później kronikarz, per diversis modis.


Kłodzko, którego panoramę ujrzeli rankiem, okazało się przytuloną do stoku wzgórza masą czerwonych dachówek i złotych strzech, schodzących zboczem na sam dół, do wód omywającej wzgórze Młynówki. Przeglądający się w nurcie szeroko rozlanej tu Nysy stok wieńczyło dominujące nad miastem, udekorowane wieżami Wzgórze Zamkowe. Drogę nadal tarasowały wehikuły uchodźców, ich smrodzący inwentarz i ich smrodzące dzieci. Im bliżej miasta, tym wozów robiło się więcej, gwar rósł, dzieci zdawały się samoistnie mnożyć, a smród gwałtownie przybierał na sile. – Przed nami Stary Targ Koński – wskazał Rzehors. I przedmieście Wygon. Zaraz będzie most na Jodłowniku. Jodłownik okazał się bystrą rzeczką, a most był kompletnie zakorkowany. Reynevan i kompania nie czekali, aż zwolni się droga, wzorem innych konnych wparli wierzchowce w wodę, bez trudu sforsowali strumień. Dalej po obu stronach drogi stały już chaty, klecie, szopy, ludzie uwijali się w codziennym trudzie, nie poświęcając przejezdnym niczego poza przelotnym spojrzeniem. Jechali jakiś czas dość żywo, ale wkrótce znowu zatrzymał ich korek. Tym razem nie było go już jak ominąć. – Most na Nysie – rzekł Bisclavret, wstając w strzemionach. – To tam się zatkało. Nic nie poradzimy. Trzeba czekać. Czekali. Kolejka posuwała się wolno, w tempie dającym możliwość podziwiania krajobrazu. – Oho – mruknął Rzehors. – Dużo zmian widzę. Mury i wieże wyremontowane, na brzegach Młynówki szańce, kobylice, ostrokoły nowiuśkie… Nie próżnował pan Puta. Czuł, widać, pismo nosem. – Nauczyła go czegoś – odmruknął Szarlej – Ambrożowa rejza sprzed trzech lat. A to widzicie? Tłok na drodze zwiększyły wozy wyładowane żywnością, kamieniami i wiązkami bełtów. – Szykują się do obrony… A co tam się dzieje? Rozwalają budynki? – Klasztor franciszkanów – wyjaśnił Bisclavret. – Roztropnie czynią, że go rozwalają. Przy oblężeniu byłby jak gotowa wieża oblężnicza, w dodatku murowana. Najskuteczniejszy zasięg puszek to czterysta kroków, kule wystrzelone z klasztornego muru waliłyby w środek miasta, w sam ratusz. Rozumnie robią, że burzą. – Przy burzeniu – zauważył Szarlej – najofiarniej trudzą się sami franciszkanie, pracują, jak widzę, z zadziwiającym zapałem, wręcz radośnie. Iście symboliczne losu zrządzenie. Sami własny klasztor rozpieprzają i w dodatku z ochotą. – Mówiłem, roztropnie czynią. Ależ ścisk przy moście… Do diabła… Kontrolują czy jak? – Jeśli – Rzehors spojrzał na wciąż milczącego Reynevana – doszła już wieść… – Nie doszła – uciął Szarlej. – Nie mogła. Nie panikuj.

– Nie będę, bo nie zwykłem – odciął się Rzehors. – A teraz bywajcie. Ja do miasta nie wchodzę, potrzebny wam będzie łącznik na zewnątrz murów. Bisclavret? Sygnały te co zwykle? – Jasne. Do zobaczenia.

Rzehors popędził konia, wtopił się w tłum, zniknął. Reszta w żółwim tempie posuwała się w stronę kamiennego mostu. Reynevan milczał. Szarlej podjechał bliżej, trącił strzemieniem. – Co zrobiłeś, zrobiłeś – powiedział oschle. – Się nie odstanie. Parę nocy, miast spać, będziesz patrzył w sufit i miał wyrzuty. Ale teraz weź się w garść. Reynevan odchrząknął, spojrzał na Samsona. Samson wzroku nie odwrócił. Kiwnął głową, zgadzając się z Szarlejem. Bez uśmiechu.

Na przedmościu stał oddział halabardników i grupa mnichów w czarnych habitach ściągniętych skórzanymi pasami, zdradzającymi augustianów. – Baczność! – obwoływali dziesiętnicy. – Baczność, ludzie! Gród do obrony się sposobi, tedy wstęp na most tylko tym, co z bronią obyci i do walki sposobni! Tylko tym, co z bronią obyci! – Kto nie obyty, a do pracy zdolny, idzie pomóc klasztor burzyć i ostrokół stawiać. Tych rodziny mogą w Kłodzku ostać. Reszta idzie dalej, na podgrodzie Rybaki, tam bracia franciszkanie strawę warzą i wydają, chorych leczą. Stamtąd, gdy odpoczniecie, uchodźcie na północ, ku Bardu. Powtarzam, Kłodzko do oblężenia się szykuje, wstęp tylko dla tych, co z bronią obyci! Ci bez zwłoki stają na rynku, do dyspozycji mistrzów cechowych… Tłum szumiał i burzył się, ale halabardnicy byli stanowczy. Wnet dokonał się podział – jedni skręcali na most, reszta – z tych część klnąc, na czym świat stoi jechała dalej traktem wrocławskim, wiodącym między brzegiem Nysy a chałupami podgrodzia. Zrobiło się nieco luźniej.

– Baczność! Gród bronił się będzie! Wstęp tylko tym, co z bronią obyci! Na przedmościu doszło do tumultu. Ktoś się z kimś spierał, słychać było podniesione głosy. Reynevan stanął w strzemionach. Trzech duchownych w strojach podróżnych kłóciło się z setnikiem z błękitnobiałą tarczą na tunice. Do kłócących się podszedł wysoki augustianin z orlim nosem i krzaczastymi brwiami. – Jego wielebność proboszcz Fessler? – rozpoznał. Z parafii w Waltersdorfie? Cóż sprowadza do Kłodzka? – Ucieszny żart, zaiste – odrzekł ksiądz, przesadnie marszcząc czoło. – Jakbyście nie wiedzieli, co sprowadza. Ale nie będziemy tu dysputować u chamów na oczach. Usuń no żołdaków, frater! Grodzić przechód to możecie włóczęgom, nie mnie. Całą noc w drodze jestem, mus mi się przed dalszą podróżą wywczasować. – A dokąd to – spytał wolno augustianin – dalsza droga wiedzie, jeśli spytać mogę? – Nie udawaj durnia! – proboszcz wciąż był przesadnie gniewny. – Idą na nas diabelskie husyty, siłą potężną, palą, grabią, mordują. Mnie życie miłe. Uciekam aż do Wrocławia, może tam nie dojdą. Wam to samo radzę. – Za radę dzięki – augustianin skłonił głowę. – Ale mnie tu, w Kłodzku, obowiązek trzyma. Z panem Putą będziemy miasta bronić. I obronimy z Bożą pomocą. – Może obronicie, może nie – uciął proboszcz. – Ale to wasza rzecz. Usuń się z drogi. – Obronimy Kłodzko – mnich ani myślał się usunąć. Z pomocą Boga i dobrych ludzi. Każda pomoc się przyda. I twoją nie pogardzimy, Fessler. Swoich parafian w biedzie porzuciłeś. Jest sposobność winę odpokutować. – Co ty mi tu z winą wyjeżdżasz? – rozdarł się ksiądz. – I z odkupieniem? Precz mi z drogi! I ze słowami się licz, Kościół w mojej osobie obrażasz! O co tobie idzie, żebraku bosy? Że uchodzę? A tak, uchodzę, bo to mój obowiązek, ratować siebie, swoją osobę i Kościół! Nadciągają heretycy, księży mordują, ja w mojej osobie Kościół ocalam! Bo Kościół to ja! – Nie – zaprzeczył spokojnie augustianin. – Nie ty. Kościół to wierzący i wierni. Twoi parafianie, których zostawiłeś w Waltersdorfie, choć winieneś im pomoc i wsparcie. To ci, o, ludzie, gotujący się do obrony, nie do ucieczki. Rzuć więc tobołek, wielebny, chwyć się kilofa i nuże do pracy. I ani słowa, Fessler, ani słowa. Jam pokorny, ale tu obecny pan setnik, odpuść mu Boże, ni pokorą nie grzeszy, ni zbytnią cierpliwością. On może cię kazać do pracy batami zagonić. Może i kazać powiesić. Pan Puta w szerokie go wyposażył plenipotencje. Fessler otworzył usta do protestu, ale mina setnika sprawiła, że prędko je zamknął. Zrezygnowany, przyjął wręczony mu kilof. Jego towarzysze pobrali łopaty. Miny wszyscy mieli prawdziwie męczennicze. – W pracy szczęść Boże! – krzyknął im w ślad zakonnik. – A nie radzę lenić się i markierować! Setnik patrzy! – Oj – mruknął pod nosem Bisclavret. – Oj, łatwo to nam tu, widzę, nie pójdzie. Ej, ludkowie! Kto on, ów mnich? Zna go który? – To Henryk Yogsdorf – pouczył ich jeden z woźniców, powożący wozem pełnym kamiennych kul do bombard. Przeor od augustianów. Ma mir wśród ludzi. – Widać.

Od strony Rybaków zbliżał się kłusem oddział konny, zmierzający w stronę Dolnej Bramy Mostowej. Halabardnicy natychmiast powstrzymali kolumnę uchodźców. Oddział zbliżył się, widać było, że składa się z samych wielmożów. Towarzyszący im od mostu na Nysie, wiozący kule do bombard woźnica okazał się człowiekiem dobrze poinformowanym i rozmownym. – Ten na czele to nasz starosta, wielmożny pan Puta z Czastolovic – pouczył ich, niepotrzebnie zresztą. Pana Putę wszyscy znali, powszechnie znany był też jego herb, skośne błękitne pasy w srebrnym polu. Reynevan i Bisclavret wymienili spojrzenia – obecność Puty w Kłodzku oznaczała, że Prokop odszedł spod Nysy. – Obok starosty – wskazywał woźnica – jadzie pan podstarosta Hanusz Czenebis. Za nimi pan Mikołaj Moschen, wódz wojsk najemnych, i wielmożny pan Wolfram von Pannewitz. Dalej Jan von Maltwitz, pan na Eckersdorfie. Panowie z rady miejskiej: Czetterwang, Gremmel, Lischke…

Orszak pana Puty z łomotem wjechał w Bramę Dolną, echem rozbrzmiał pod bramnym sklepieniem dzwon podków. Gdy konni przejechali most na Młynówce i znikli w Bramie Górnej, halabardnicy zwolnili drogę, uchodźcy ruszyli. Bisclavret chrząknął nagle, stopą trącił strzemię Reynevana. Niepotrzebnie. Reynevan już zauważył. Wszyscy zauważyli. Za ich plecami jakaś kobieta krzyknęła głucho. Z ryzalitów wieży nad Bramą Górną zwisały, zaczepione na hakach, cztery trupy. Zwłoki czterech ludzi. Dokładniej, resztek ludzi. Ciała pozbawione były bowiem wszystkiego, co zwykle z człowieka wystaje, wliczywszy w to uszy. Nad górnymi i dolnymi kończynami, widać to było, pracowano długo i wytrwale, skutkiem czego przypominały już kończyny tylko z grubsza. – To husyckie szpiegi! – woźnica ściągnął lejce. – Złapali jednego, ów na mękach wspólników wydał. Gdyby husyty pod Kłodzko podeszli, mieli oni bramy cichcem odewrzeć, a w mieście pożary wzniecić. Pozawczoraj na rynku ich kaźnili. Okrutnie męczyli, innym na postrach. Rozpalonymi kleszczami i hakami szarpali, kości łamali. A bramy dobrze teraz strzeżone, w noc i w dzień. Zobaczycie. Fakt, zobaczyli. Bramy Górnej strzegł przynajmniej trzydziestoosobowy oddział uzbrojonych po zęby żołdaków. Puszczał spod podskakującej pokrywki parę wiszący nad ogniskiem kociołek. Dowódca roty, drab z gębą bandyty, bawił się z psem, rzucając mu kijek. Bisclavret ponuro przyglądał się, milczał.

– Wśród tych, co wisieli nad bramą – zapytał go pozornie beznamiętnie Szarlej – byli znajomi? Obłupiacz nie odwrócił głowy. Twarz miał nieruchomą.

– Owszem – odrzekł wreszcie. – Ale raczej dalsi niż bliżsi. Furta Wodna też była strzeżona, przez równie silną załogę. Bisclavret zaklął z cicha. – Nie będzie tu łatwo – wymruczał wreszcie. – Założę się, że przy innych bramach jest podobnie. Źle, źle, źle.

Z pomysłem opanowania i otwarcia którejś z bram możemy się pożegnać. Trzeba zmienić plany.. Co proponujesz? – zmrużył oczy Szarlej. – W tył zwrot i precz z miasta? Póki jeszcze można? – Nie – odezwał się Reynevan. – Zostajemy.

– A ty – demeryt zmierzył go spojrzeniem – jesteś aby w pełni sił umysłowych? W mierze uprawniającej do decydowania? – Jestem w pełni sił wszelakich. Zostajemy w Kłodzku.

– Mam nadzieję, że nie w ramach pokuty? Pytam, bo jeszcze przed momentem sprawiałeś wrażenie żądnego ekspiacji pokutnika. – Wrażeniom koniec – Reynevan zmarszczył brew. Posłuchałem twej rady i właśnie wziąłem się w garść. Wziąwszy, oznajmiam: mamy rozkazy. Sierotki na nas liczą, musimy pomóc w zdobyciu miasta. Sprawdźmy wszystkie bramy.


Sprawdzili. Reynevan, Szarlej i Samson zajęli się murem od Bramy Mostowej do Zamkowej Góry. Oględziny nie napawały optymizmem. Furta Łazienna była na głucho zabarykadowana kamieniami i belkami, pod pobliskim kościołem parafialnym obozował w dodatku oddział wojska. Przy pozostałych bramach, Zielonej i Czeskiej, stały na warcie bojowe roty najemników. Z Bisclavretem spotkali się w umówionym miejscu, na zapleczu piekarni przy ulicy Grodzkiej. Prócz wiadomości, że Bram Wodnej i Przyłęckiej strzegą silne oddziały straży, Obłupiacz przyniósł plotki, głównie z frontu. Potwierdziło się, że Prokop odszedł spod Nysy, poprowadził Tabor na północ, na Nadodrze. Misja Horna i Drosselbarta musiała się powieść, taboryci nie zaatakowali bowiem ani Ziębic, ani Strzelina, ani Oławy. Fakt ten szeroko komentowano, a opinie były różne. Według jednych Jan Ziębicki i Ludwik Oławski dopuścili się zdrady, paktując z heretykami okazali się nie lepsi od zdrajcy Bolka Wołoszka i od tych straconych szpiegów, powieszonych na Wieży Mostowej. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że książęta postąpili rozsądnie, że układami ocalili dobra i żywot wielu ludziom. Oby inni, dodawali znacząco, acz cicho, wykazali się równą mądrością. Druga opinia zaczęła wyraźnie przeważać, gdy do Kłodzka dotarła wieść o splądrowaniu i doszczętnym spaleniu Niemodlina – po tym, jak niemodliński książę Bernard, stryj Wołoszka, propozycję układów z Prokopem Gołym pochopnie odrzucił. Bardziej jednak i żywiej niż taboryci Prokopa mieszczan zajmowały nadciągające z południa Sierotki. Wieści o Sierotkach właśnie dotarły i wywołały w mieście spore zamieszanie, wynikało z nich bowiem, że cały kraj na południe od Kłodzka stoi w ogniu i spływa krwią, a husyci niepohamowanie prą na północ. Padła, opowiadali trzęsącymi się głosy zbiegowie i naoczni świadkowie, strzegąca Przełęczy Lewińskiej, a uważana za niezdobytą warownia Homole. Wzięte i w perzynę obrócone zostały dwie inne twierdze, mające powstrzymać najeźdźców – Szczerba i Karpień. Z dymem poszły Lewin, Międzylesie, Schnellenstein, Lądek i liczne wsie. Kto nie uciekł, poszedł pod nóż, opowiadali bladzi ze zgrozy zbiegowie i naoczni świadkowie, a mieszkańcy Kłodzka byli o włos od totalnej paniki. Bisclavret zatarł ręce, ale jego radość trwała krótko. Trafili na rynek akurat w momencie, gdy do zebranego tłumu przemówił pan Puta z Czastolovic. Mając u boku przeora Vogsdorfa. – Necessitas in loco, spes in virtute, salus in victoria! – krzyczał pan Puta. – Przysięgam tu, przed wami, na naszą kłodzką Marię Dziewicę i na Święty Krzyż, że o krok się nie cofnę, miasto obronię lubo na jego gruzach polegnę! – Nikogo z was – dodawał bez emfazy przeor Vogsdorf – choćby najlichszego sługi, nie ostawię bez obrony. Nikogo. Przysięgam na ten Święty Krzyż. – Pecha mamy – stwierdził beznamiętnie Bisclavret. Gorzej trafić nie mogliśmy. Cholerny Puta sans peur et sans reproche, do spółki z rzadszym od jednorożca mężnym i uczciwym klechą. Niefart!

– Niefart – zgodził się spokojnie Szarlej – Nie mamy widać, kurwa, szczęścia. Podsumujmy. Otwarcie którejś z bram nie uda się. Wywołanie wśród obrońców paniki będzie trudne. Co pozostaje? – Mord – skrzywił wargi Francuz. – Zamach. Akt terroru. Można spróbować wyeliminować Putę i przeora. Zdajmy się w tym względzie na Reynevana, wczoraj wieczór w Żelaźnie objawił talenty… – Dosyć – uciął Reynevan. – Ani słowa o tym słyszeć więcej nie chcę. Czekam na poważne propozycje. Co nam zostaje? – Podpalenie – wzruszył ramionami Bisclavret. Wzniecenie pożaru, a raczej pożarów. W kilku punktach jednocześnie. Ale to też w grę nie wchodzi. Ja się tego nie podejmuję. – Czemuż to?

– Reynevan – głos Francuza był zimny, a wzrok jeszcze zimniejszy. – Udawaj sobie ideowca, jeśli lubisz. Lub jeśli mniemasz, że ci z tym do twarzy. Możesz, jeśli wola twoja, walczyć o Wiklefa, Husa, Boga, sakrament sub utrague specie, dobro ludu i sprawiedliwość społeczną. Ale ja jestem zawodowiec. Ja chcę wykonać robotę i ujść z życiem. Co, nie dotarło? Dywersyjne pożary, by były skuteczne, trzeba wzniecić w samym momencie szturmu. Pojmujesz? – Ja pojmuję – ogłosił Szarlej. – W samym momencie szturmu. Wtedy nie ma już czasu na ucieczkę. Ci, którzy z naszą pomocą miasto zdobędą, zarżną nas podczas zwyczajowej entuzjastycznej rzezi. – Możemy ustalić jakiś sygnał…

– Uwiesić sobie, jak Rachab w Jerycho, sznurek z czerwonych nici? Za dużo kazań słyszałeś, chłopcze. Nie plącz literatury do poważnych spraw. Popieram Bisclavreta i mówię: ja też nie idę na taki hazard. Ja też, przypominam, jestem zawodowcem. Mam nawet kilka zawodów. Każdy jest mi drogi. Na tyle, by życie kochać i cenić je sobie. – Byłby sposób – powiedział po długim zastanowieniu Reynevan – by podpalić miasto bez narażania cennych skór panów zawodowców.

– Ha! Miałbyś taki?

– Miałbym. Bo ja, panowie, też jestem zawodowcem.


Mogłoby się wydawać, że praska apteka "Pod Archaniołem", azyl uczonych i filozofów, przybytek myśli i postępu, jest ostatnim miejscem, w którym można się wyszkolić w produkcji magicznych bomb zapalających. A jednak kto by tak pomyślał, w błędzie byłby. "Pod Archaniołem" można było wyszkolić się we wszystkich wyobrażalnych arkanach i umiejętnościach. A trzeba trafu, że akurat w procesie produkcji bomby zapalającej o dużej sile Reynevan osobiście uczestniczył. Bombę, zwaną w magicznym żargonie Ignis Inextinguibilis, postanowili sporządzić Teggendorf i Radim Tvrdik, strasznie rozgniewani na nieuczciwego konkurenta, partaczącego poza cechem czarownika dyletanta, byłego proboszcza od Świętego Szczepana. Początkowo planowali donieść nań anonimowo i zdać się na jurysdykcję miejską, ale uznali to za zemstę mało honorową. Księżulo czarownik miał piękny wiejski dom w Bubnach, dokąd w wiadomych celach zapraszał panny i mężatki. Teggendorf i Tvrdik wzięli ów dom na cel. Hej, radowali się niecnie, ale klecha gębę otworzy, gdy wróciwszy z Pragi z kolejną dupą zobaczy w miejscu chałupy czarną dziurę w ziemi! Złość przeszła jednak magikom szybko, do żadnego zamachu nie doszło. Ale Ignis Inextinguibilis wyprodukowano. Według starych arabskich recept, przejętych z wydanych w Konstantynopolu ksiąg. Z aktywnym udziałem asystującego w przedsięwzięciu Reynevana. Który teraz, po ponad roku, w Kłodzku, dokładnie wiedział, czego mu potrzeba. – Potrzeba mi – pewnie i dobitnie oświadczył patrzącym nań dość krytycznym wzrokiem kompanom – dwóch kadek oliwy lub oleju, kubła lub dwóch dziegciu, cebrzyka miodu, czterech funtów saletry, dwóch funtów siarki, tyleż gaszonego wapna. Do tego muszę mieć łagiew żywicy, najlepiej sosnowej. I dwie libry proszku antymonowego. Bywa w aptekach.

– To wszystko?

– Zrobimy, myślę, pięć bomb. Potrzeba zatem pięciu glinianych dzbanów o wąskich szyjkach. Słomy, by je owinąć. I dużo smoły, by całe zalać… – A wąż morski? – spytał spokojnie Bisclavret. – Włócznia świętego Maurycego? Stado papug? Małpy? Nie będą potrzebne? Tyś chyba na łeb upadł, Reynevan. Miasto jest w przeddzień oblężenia, chleb już racjonują, kupić soli to sztuka, a ty nas posyłasz po siarkę i antymon. – Potrzeba mi jeszcze – Reynevan nie przejął się tonem – lokum, w którym będę mógł pracować. Nie marudź więc, lecz weź się do dzieła. Pewien jestem, że Vogelsang ma w Kłodzku rezydenta. Może nawet niejednego. – Widziałeś – uciął Bisclavret – tych, co wisieli na bramie? To byli właśnie rezydenci Vogelsangu. Tak, masz absolutną rację, to nie byli wszyscy, mamy jeszcze jednego. Ale skontaktować się z nim teraz to pewność, że się też zawiśnie. Na torturach się gada, Reynevan. I zdradza. – Panowie – włączył się Szarlej. – Tak nie można, zakładać fiaska, nim się podejmie choćby próbę. Dawaj listę, Reinmarze. Obejdziemy miasto, zobaczymy, co z tych ingrediencyj da się skombinować. Lokal też znajdziemy. Mamy pieniądze, mamy czas… – Z czasem za dobrze nie jest – zaprzeczył Bisclavret. – Dziś jest dwudziesty drugi marca, poniedziałek po Niedzieli Białej. Sierotki Kralovca będą tu w środę. Najdalej we czwartek. – Zdążymy – rzekł z przekonaniem Reynevan. – Do roboty, panowie.


Rezydentem i uśpionym agentem Vogelsangu w Kłodzku okazał się altarysta u Panny Marii, nazwiskiem Johann Trutwein. Na widok Bisclavreta omal nie zemdlał. Szybko jednak, honor oddać mu trzeba, opanował nerwy na tyle, by móc sensownie odpowiadać na pytania. Zęby szczękały mu nieco, gdy opowiadał o losie innych agentów, katowanych wpierw w piwnicach ratusza, potem na rynku, na oczach gawiedzi. Sam altarysta ocalał, nieszczęśnicy nic bowiem o nim nie wiedzieli, Vogelsang był zbyt sprytny, by trzymać wszystkie jajka w jednej kobiałce. Ale co się Johann Trutwein strachu najadł, to się najadł. Bisclavret znał jednak niezawodne remedium na stany lękowe. Altarysta na widok nabitego pieniędzmi trzosa pojaśniał, wysłuchawszy zaś, z czym do niego przychodzą, zadziałał nad podziw sprawnie. Natychmiast miał dla konspiratorów lokal, położone na ulicy Mlecznej mieszkanie kupca, który uciekł z miasta, powierzając Trutweinowi klucz i dozór. Natychmiast zaoferował też pomoc w nabyciu potrzebnych surowców. Nie pytał, czemu surowce posłużą. I dobrze, bo i tak nikt by mu nie powiedział. Jeszcze tego samego dnia Reynevan zaczął w kupieckim mieszkaniu za pomocą zaklęć i amuletów wytwarzać magiczne zapalniki, zwane ignis suspensus. Reszta ekipy ruszyła zaś w miasto, by kupić, co trzeba. I powstał problem. Problemem, o dziwo, okazała się nie siarka i nie saletra, które bez większych problemów nabyto od miejscowych aptekarzy, nie żywica, której pod dostatkiem mieli zbiegli pod ochronę murów okoliczni smolarze, nie proszek antymonowy, który – żądając, prawda, bajecznej wręcz ceny – sprzedał im uchodzący z Bystrzycy alchemik. Trudność sprawił składnik, zdawałoby się, najmniej skomplikowany: olej. Oleju w Kłodzku nie było. Cały wykupiono. W mieście było bardzo mało wyspecjalizowanych olejarzy, zapotrzebowanie na olej pokrywały w całości tłocznie wiejskie. Produkcja oleju intra muros odbywała się we młynach jako działalność uboczna, parali się nią młynarscy czeladnicy. Teraz, wobec groźby oblężenia, część czeladników poszła pod broń, reszta dniem i nocą męłła mąkę na chleb. Nieoceniony altarysta od Panny Marii znalazł i na to sposób. Właśnie w farze zasłyszał szeptaną nowinę, że jeden z miejskich oleatorów ma zapasy, ale skrywa je, by we właściwym momencie wzbogacić się na spekulacji. Może być, że zechce sprzedać kadkę albo dwie. Zadeklarowawszy gotowość pośredniczenia w negocjacjach, altarysta poszedł sobie, bo zmierzch zapadał. Nazajutrz w mieście zapanowało zamieszanie i podniecenie, ludzie biegli ku Bramie Zielonej. Udała się tam więc i kompania. Stłoczony na murach tłum wskazywał palcami wzbijające się na południu słupy dymu. Płonęły, wieść niosła, Rengersdorf, Marcinów, Hannsdorf i Żelazno. Czarny dym, rozwiany wiatrem w postrzępiony pióropusz, wzbił się wkrótce na zachód od miasta, nad Schwedeldorfem i Roszycami. Podniecenie mieszczan sięgnęło zenitu. W połączeniu z wcześniejszymi wieściami o spaleniu Kunzendorfu dymy na zachodzie mogły oznaczać tylko jedno – husyci brali Kłodzko w kleszcze. – Jutro. – Gdy wrócili, Bisclavret znacząco spojrzał na Reynevana. – Jutro Kralovec stanie pod miastem. – Zdążę – Reynevan wskazał na pięć okręconych już słomą dzbanów. – Wystarczy wlać olej, wymieszać, zaszpuntować, zasmołować. I gotowe. Potem pozostaje podłożyć je tam, gdzie trzeba. Zastanawiałeś się, gdzie? Bisclavret uśmiechnął się wilczo.

– A jakże – wycedził złowrogo. – To już rozplanowane.

– Trutweina tylko patrzeć. Zaraz powinien tu być. Da Bóg, z dobrą nowiną. Johann Trutwein zjawił się jednak dopiero w dziesiątej godzinie dnia, godzinę po tym, jak u augustianów oddzwoniono nonę. Ale nowiny faktycznie przynosił dobre. Oleator, oznajmił, olej sprzeda. Żąda jednak… Na wyszeptaną do ucha cenę Bisclavret skrzywił się wściekle. Wziął altarystę na stronę, długo się tam targowali. – Załatwione – oświadczył, wróciwszy. – Po towar pójdziemy w nocy. Olejarz żąda, by transakcja dokonała się skrycie. Pod wieczór pożary mieli już w zasięgu wzroku. Zapłonęły Kościelniki, Leszczyny, Pawiowa, Ruszowice, klasztorna wieś Podzamek. Cywilów z murów przepędzono, ich miejsce zajęli zbrojni. Opatrywano bombardy, katapulty i inne groźnie wyglądające machiny. Dzwony miasta biły na Angelus. Bisclavret powstrzymał się od komentarzy, ale Reynevan widział i wiedział to, co wszyscy.

– Francuzie?

– Co?

– Rozumiem, że masz możliwości kontaktu z Rzehorsem?

– Prawidłowo rozumiesz.

– A nasza droga ucieczki? Pomyślałeś o tym?

– Ty się przejmuj swoimi bombami, Reynevan. By wybuchły. By zaklęcie podziałało z odległości. – Przejmuję się tym. Nawet bardzo. Pojęcia nie masz, jak bardzo. Dzwon u Panny Marii trzema szybko po sobie następującymi uderzeniami ogłosił ignitegium, nakaz pogaszenia ogni i świateł. Porządni mieszczanie na sygnał ten powinni iść do łóżek. Reynevan, Bisclavret, Szarlej i Samson nie byli porządnymi mieszczanami. Nie liczył się też w poczet takowych Johann Trutwein, który zjawił się na Mlecznej o zmierzchu. Gdy zapadła ciemność, jęli przekradać się w okolice Furty Wodnej, na ulicę Rzeźniczą. Pomimo ogłoszonego ignitegium miasto nie spało, było niespokojne. Trudno było zresztą się dziwić, na południu i zachodzie niebo jaśniało od łun, nieprzyjaciel był już niemal u bram. Na podwalach płonęły żołnierskie ogniska, straże okrzykiwały się na murach, w uliczkach dudniły kroki patroli. W takich warunkach droga zajęła im znacznie więcej czasu, niż zakładali. Trutwein zaczął się lękać, że oleator nie będzie czekał, że uzna, iż zrezygnowali. Jego obawy zdały się mieć uzasadnienie. Na Rzeźniczej panowały ciemności, w żadnym z okien nie dostrzegli ni świecy, ni kaganka. Furtka na podwórze była jednak otwarta.

– Szarleju, Samsonie – szepnął Bisclavret. – Zostańcie tu. Miejcie oczy otwarte. Szarlej położył rękę na rękojeści falcjona, Samson równie znacząco uniósł swój gudendag. Reynevan zmacał rękojeść sztyletu, w ślad za Bisclavretem i Trutweinem zagłębił się w ciemność śmierdzącej kotami bramy. W oknie w samym końcu podwórza migotał i pobłyskiwał płomyczek świecy. – To tam… – szepnął Trutwein. – Chodźmy…

– Zaraz – syknął Obłupiacz. – Stać. Coś tu jest nie tak. Coś tu… Z ciemności wyskoczyło i rzuciło się na nich kilkunastu drabów. Reynevan już od dłuższej chwili ściskał w pięści jeden z amuletów Telesmy, wykonany z odłamka strzałki piorunowej. Teraz wystarczyło krzyknąć zaklęcie. – Fulgur fragro!

Rozległ się ogłuszający huk, błysnęło oślepiająco, powietrze implodowało z drącym uszy gwizdem. Reynevan rzucił się do ucieczki, śladem Trutweina. Za nimi pomknął Bisclavret, zdążywszy wcześniej pochlastać kilku oślepionych i ogłuszonych drabów swoją andaluzyjską navają. Zasadzka była jednak przygotowana precyzyjnie, drogę ucieczki mieli odciętą. Gdy wyskoczyli na ulicę, wpadli prosto w kłębowisko walki. Szarlej i Samson stawiali opór tłoczącej się gromadzie pachołków. – Żywymi brać! Żywymi! – rozległ się gromki rozkaz. Reynevan znał głos rozkazującego. Poczuł, jak ktoś chwyta go za kark. Dobył sztyletu, dobywając ciął zamaszyście, obrócił rękojeść w dłoni, dziabnął z góry, odkręcił się, ciął szeroko na odlew, zaraz potem, wykorzystując impet i pozycję, od prawej ku lewej. Usłyszał wrzask, krew obryzgała mu twarz, pod nogi padły dwa ciała. Krew obryzgała go znowu, ale tym razem było to dzieło Szarleja i jego krzywego falcjona. Znowu ktoś go ucapił, blokując zarazem rękę z nożem. Stuknęło głucho, uchwyt zelżał. Samson był tuż obok, druzgocącymi ciosami gudendaga rozciągał na ziemi kolejnych atakujących. Ale atakujących przybywało.

– W nogi! – wrzasnął Bisclavret, dźgając i krzyżowo tnąc navają. – Chodu! Za mną! Za Francuzem pomknął Szarlej, w biegu siekł falcjonem, atakujący pierzchnęli przed nim. Reynevana znowu ktoś chwycił, ale pchnięty sztyletem w oko zawył i odskoczył. Gdy parował cios drugiego, nóż szczęknął o nóż, stal o stal, aż iskry poszły. Szczęściem nożownik padł pod ciosem gudendaga jak wół w rzeźni. Reynevan wyrwał zza pazuchy okręcony słomą garnuszek. Pięć bomb zostało w kupieckim domu na Mlecznej. Ta była szóstą. – Ignis! Atrox! Yah, Dah, Horah!

Zasyczało, gruchnęło straszliwie, okolicę rozświetliła potężna eksplozja, płynny ogień rozprysnął się i rozlał szeroko, lepiąc się do wszystkiego w pobliżu. Co było w pobliżu, zapaliło się. W tym sag drewna, bielona ściana domu, kamień bruku i pomyje w rynsztoku. I kilku napastników. Wrzaski poparzonych wzbiły się aż pod rozgwieżdżone niebo. Zaś w blasku ognia Reynevan spostrzegł znajomą sylwetkę. Czarny płaszcz, czarny wams, czarne sięgające ramion włosy. Ptasią twarz i nos jak ptasi dziób. – Żywcem brać! – krzyknął Pomurnik, zasłaniając twarz przed huczącym ogniem. – Chcę ich żywymi! – W nogi! – Samson szarpnął za ramię sparaliżowanego zgrozą Reynevana. – W nogi! – Gore! Gore!

Pędzili co sił, uliczka za nimi grzmiała tupotem ścigających. – Żywymi ich! Żyyywyymi!

– Gore! Goreeeee!

Biegli, ile sił, a sił dodawał paniczny strach. Pojmowali, co oznaczał rozkaz brania żywcem. Długie, powolne konanie w katowni, boki palone czerwonym żelazem, wyłamywane stawy, kości miażdżone w cęgach i klubach. Okrutna śmierć na szafocie. Tylko nie to, myślał Reynevan, sadząc jak chart. Tylko nie Birkart Grellenort. Ktoś ich doganiał, Samson z półobrotu walnął jednego ze ścigających gudendagiem. Reynevan drugiego pchnął od dołu, w miękkie, raniony zawył, zwinął się na bruku, trzeci potknął się o niego; nim upadł, Reynevan rozpłatał mu twarz. Uciekali, zyskawszy nieco przewagi. Dostrzegli Szarleja, wskazującego im drogę – w ciasny zaułek. Pobiegli. Przed nimi był Bisclavret. Trutwein zniknął. – Biegiem! Teraz w lewo!

Odgłosy pogoni ścichły nieco, chyba udało im się na moment zmylić ścigających, pościg powstrzymali ludzie biegnący z wiadrami do pożaru. Ale Reynevan i Samson nie ustawali, biegli bez wytchnienia. Pod nogami zamlaskało błoto, zapluskała woda, w nozdrza uderzył smród, okropny zaduch moczu i odchodów. Bisclavret i Szarlej z trzaskiem łamali jakieś deski. – Właźcie! Dalej, żywo!

Trochę potrwało, nim Reynevan połapał się, że Francuz każe mu wejść do ustępu, wprost do ustępowej dziury, do zionącego ohydnym smrodem kloacznego dołu. W dole tym, popluskując, znikał już właśnie Szarlej. Lepsze gówno niż izba tortur, pomyślał. Wziął głęboki wdech. Breja w dole powitała go miłym ciepłem. I wielką falą, gdy do dołu wskoczył Samson. Smród dławił. – Tędy, tfu… – Bisclavret wypluł to, co z falą wpadło mu do ust. – Do kanału. Głowy wysoko. Tylko z początku jest źle. Potem będzie większy prześwit. Odgłosy pościgu zaczęły się zbliżać. Reynevan zacisnął palcami nos i zanurkował. Drogi na czworakach przez cembrowany kanał wolał nie pamiętać, wymazał ją z pamięci. Prześwit pod murowanym sklepieniem raz był większy, raz mniejszy, usta raz miało się nad, raz pod płynnym gównem. Ręce i kolana więzły w tym, co grubym pokładem zalegało dno, czyli gównie o konsystencji garncarskiej gliny, osiadłym tu od lat sześćdziesięciu, albowiem, jak Reynevan dowiedział się później, początki kłodzkiej kanalizacji datowano na rok 1368. Ile trwała ta gehenna, trudno było powiedzieć. Wydawało się, że cały eon. Ale nagle była oślepiająca radość świeżego powietrza i wyciskająca łzy rozkosz czystej wody – wprost ze ścieku wpadli do Młynówki. Stąd już niedaleko było do Nysy, w której bystrzejszym nurcie można było lepiej się opłukać. Rzucili się w wodę, przepłynęli na prawy brzeg. Powierzchnię rzeki złoto i czerwono oświetlał pożar, wielkim ogniem płonęły szopy i budy na Rybakach i Wygonie. Migotały sylwetki jeźdźców. – Cholera – odezwał się zmęczonym głosem Szarlej. Miałem w kieszeni drożdżową bułkę… Musiała wypaść. Przepadło śniadanie… – Kto nas wydał? Trutwein?

– Nie sądzę – Reynevan usiadł w płytkiej wodzie, radując się obmywającym go nurtem. – Bombę, którą odpaliłem, miałem dzięki niemu właśnie… Dostarczył mi ździebko oleju. Zwędził w kościele… – Olej w kościele?

– Do ostatniego namaszczenia.

Na przybrzeżnym piasku głucho zadudniły kopyta koni.

– Vogelsang! Dobrze widzieć was przy życiu, sukinsyny!

– Rzehors! Ha! I Brazda z Klinsztejna?

– Żyjesz, Reynevan! Cześć, Szarleju! Witaj, Samsonie!

– Berengar Tauler? Ty tutaj?

– We własnej osobie. Z Taboru przeszedłem do Sierotek. Ale nadal uważam, że wojaczka to rzecz bez przyszłości… Ależ wy, cholera, cuchniecie gównem… – Na koń – uciął rozmowę Brazda z Klinsztejna. Kralovec i Prokop Mały chcą was widzieć. Czekają. Sztab Sierotek mieścił się na przedmieściu Neulende, w karczmie. Gdy wprowadzony przez Rzehorsa i Brazdę Reynevan wszedł, zapadła cisza. Znał głównodowodzącego sierocych wojsk polnych, hejtmana Jana Kralovca z Hradku, ponuraka i złośliwca, ale cieszącego się zasłużenie opinią dowódcy zdolnego i uwielbianego przez wojaków niemal tak, jak niegdyś Żiżka. Znał też Jirę z Rzeczycy, hejtmana ze starej żiżkowskiej gwardii. Znał, rzecz jasna, nie odstępującego hejtmanów kaznodzieję Prokupka. Znał zawsze uśmiechniętego i niezmiennie w dobrym humorze rycerza Jana Koldę z Żampachu. Nie znał młodego szlachcica w pełnej zbroi, z herbową tarczą dwuściętą na pola czarne, srebrne i czerwone, poinformowano go, że to Matej Salava z Lipy, hejtman Policzki. Nie widział nigdzie Piotra z Lichwina, zwanego Piotrem Polakiem, też dopiero później dowiedział się, że ów został z załogą w zdobytej twierdzy Homole. Wiadomość o tym, że dywersja w mieście nie powiodła się, żadna z bram Kłodzka otwarta nie zostanie ni żadne pożary wzniecone nie będą, Kralovec przyjął spokojnie. – Cóż, takie życie – wzruszył ramionami. – Zawsze zresztą uważałem, że Prokop i Flutek zbyt wysoko cię cenią, Reynevanie z Bielawy. Jesteś zwyczajnie przereklamowany. Do tego, wybacz, strasznie śmierdzisz. – Wydostałem się z Kłodzka kanałem ściekowym.

– Słowem – Kralovec nadal był spokojny – miasto cię wysrało. Jakżeż symbolicznie. Idź, umyj się i ochędóż. Nas tu czeka niemała praca i poważne zadanie. Trzeba samemu, bez obcej pomocy, zdobyć to miasto. – Według mnie – bąknął Reynevan – Kłodzko należałoby ominąć. Obrona jest bardzo silna, dowódcy odważni, morale załogi wysokie… Nie lepiej pójść na Kamieniec? Na cysterski klasztor? Bardzo bogaty klasztor? Jira z Rzeczycy parsknął, Kolda pokręcił głową. Kralovec milczał, krzywiąc usta, patrzył na Reynevana długo i uporczywie. – Jak będę chciał poznać twoje zdanie w kwestiach wojskowych – powiedział wreszcie – to dam ci znać. Odejdź.


Nad klasztornym ogrodem snuł się siwy dym, pachniały palone chwasty. Stary mnich kronikarz zamoczył pióro w kałamarzu. Anno Domini MCCCCXXVIII feria IV ante palmarum Yiclefiste de secta Orphanorum cum pixidibus et machinis castrum dictum Cladzco circumvallaverunt, in quo castro erant capitanei dominus Puotha de Czastolowicz et Nicolaus dictus Mosco, et ibi dictis pixidibus et machinis sagittantes et per sturm et aliis diversis modis ipsum castrum conabantur aguirere et lucrare; ipsi vero se viriliter defenderunt… Pióro skrzypiało. Pachniał inkaust.


– Naprzód! – ryczał, przekrzykując huk i wrzask, Jan Kolda z Żampachu. – Naprzód, Boży bojownicy! Na mury! Na mury! Wystrzelony chyba z katapulty lub kuszy wałowej kamień gruchnął w taras z taką mocą, że byłby go obalił razem z ukrytymi za nim Reynevanem i resztą załogi. Szczęściem był z nimi Samson. Olbrzym zachwiał się pod uderzeniem, ale ustał na nogach, a podpory tarasu nie puścił. Szczęściem, bo z murów nieprzerwanie leciał rój pocisków. Na oczach Reynevana strzelec wychylający się zza sąsiedniej pawęży dostał prosto w czoło, kula rozwaliła mu czaszkę na strzępy. Spod Bramy Czeskiej rozbrzmiewał dziki wrzask, Sierotkom udało się tam przystawić drabiny i ostrzewie, teraz pięli się po nich, dziesiątkowani przez ogień z góry. Lano na nich smołę i ukrop, zwalano głazy i najeżone ćwiekami belki. Nie lepiej szło rotom Jiry z Rzeczycy, atakującym odcinek między Bramą Zieloną a Furtą Łazienną – już dwa razy przystawiali drabiny i dwa razy ich odpierano. Tauler i Samson znowu posunęli taras do przodu. Rzehors klął, mocując się z zaciętym lewarem kuszy. Szarlej i Bisclavret, nabiwszy hakownice, wystawili lufy zza zasłony i dali ognia, w tym samym momencie wypaliła zza sąsiedniego tarasu transportowana na wózku puszka dwunastofuntówka. Wszystko zasnuł dym, a Reynevan na chwilę kompletnie ogłuchł. Nie słyszał nic, ani huku, ani wrzasków, ani bluźnierczych klątw, ani wycia rannych. Zanim nie dostał trzonkiem harapa w ramię, nie słyszał nawet hejtmana Jana Kralovca, który podjechał konno, demonstrując szaloną pogardę dla świszczących wokół niego grotów. -…uuurwa! – doszło wreszcie do Reynevana. – Nie słyszysz, dżuma na twoją mać? Miałeś zakaz iść do szturmu! Zabroniliśmy ci bawić się w wojnę! Do czego innego cię potrzebujemy! Precz, do tyłu! Wszyscy do tyłu! Wycofujemy się! Wojacy Koldy rozkazu Kralovca słyszeć pod murem nie mogli, ale nie był im potrzebny. Rzuciwszy drabiny, cofali się. Część cofała się porządnie, w szyku, kryjąc za pawężami i nękając obrońców na blankach gęstym ogniem z samostrzałów. Część jednak po prostu uciekała, pierzchała w panice, byle dalej od murów i sypiącej się z nich śmierci. Spod Bramy Zielonej, Reynevan widział to, wycofywały się również ku Zarzeczu i Neulende Sierotki Jiry z Rzeczycy. Obrońcy na murach wrzeszczeli triumfalnie, wywijali bronią, machali proporcami, nie zważali na pociski zapalające, kule, bełty i siekance z hufhic, którymi wciąż razili ich z dołu szturmujący. Z wieży bramnej podniesiono białoniebieski proporzec Puty z Czastolovic i wielki procesyjny krucyfiks, ludzie wrzeszczeli, śpiewali. Triumfowali. Choć ćwierć miasta stała w ogniu, triumfowali. Bisclavret zaczepił hak za brzeg tarasu, wycelował, przytknął lont do cyntlochu. Hakownica wypaliła z hukiem. – Żeby tak… – warknął z dymu Obłupiacz. – Żeby to tak panu Pucie prosto w dupę! Prowadź mą kulę, Matko Boska! – Wycofujemy się – Szarlej otarł twarz, rozmazał sadzę. – Wycofujemy się, chłopaki. Koniec zabawy. Kłodzko odparło atak.


– Jezuuuuuuuuu! – wrzeszczał wniebogłosy leżący na pomoście hurdycji Parsifal Rachenau. – Jezuuuuuuuu! Chryyysteeeeeee! – Przestań – syknął schylony nad nim Henryk Baruth zwany Szpaczkiem. – Zachowujże się! Nie bądź baba! – Baba… – załkał Parsifal. – Jestem już baba! Chryyyysteeeee! Urwało mi… Urwało mi tam wszyyystkooooo! Boże, Boże… Szpaczek schylił się, nosem niemal dotykając krwawiącego pośladka przyjaciela, fachowo obejrzał ranę. – Niczego ci nie urwało – stwierdził stanowczo. – Wszystko masz, gdzie trzeba. Kula ino w rzyci utkwiła. Wcale niegłęboko. Z dala widno wystrzelona, impetu nie miała… Parsifal zawył, załkał i rozpłakał się. Z bólu, ze wstydu, ze strachu i ulgi. Oczyma duszy widział już bowiem, wyraźnie i z detalami, infeipialną iście i włosy podnoszącą scenę: oto on, on sam, mówiący cienkim falsetem, zmienion w kapłona niczym Piotr Abelard, siedzi i niczym Piotr Abelard pisze głupie traktaty i listy do Ofki von Baruth, a Ofka tymczasem używa sobie w łożnicy z innym, pełnowartościowym, mającym wszystko na właściwym miejscu mężczyzną. Wojna, uświadomił sobie ze zgrozą chłopiec, jest straszną rzeczą. – Wszystko… mam? – upewnił się, łykając łzy. – Szpaczku… Zajrzyj jeszcze raz… – Masz, wszystko masz – uspokoił go Szpaczek. I prawie już nie krwawisz. Wytrzymaj. Już bieży tu mnich z bandażami, wnet ci kulę z dupska wyciągnie. Otrzyjże łzy, bo ludzie patrzą. Obrońcy Kłodzka nie patrzyli jednak, nie interesowały ich ani łzy, ani krwawa dziura w tyłku Parsifala von Rachenau. Zajęci byli wznoszeniem na murach triumfalnych wiwatów. Pana Putę z Czastolovic i przeora Vogsdorfa obnoszono na rękach. – Noszę wszakże – wystękał nagle Parsifal – na szyi poświęcony ryngrafik z Bogurodzicą… Od mnichów kupiłem… Miał mnie od wrażych kul chronić! To jak to jest? – Zamknijże się, zaraza…

– Miał mnie chronić! – zawył chłopiec. – Więc jak to? Co to za… – Zamknij się – zasyczał Szpaczek. – Zamknij gębę, bo bieda nam będzie.


Pióro skrzypiało.

Świadkowie dicebatur, jako Kralowycz, capitaneus Orphanorum, mężnym oporem obrońców rozsierdzon będąc, kazał swoim specjalnym krzykaczom, zwanym Stentores, pod murami głośno wołać i obrońcom okropnemi mąkami grozić, jeśli grodu nie poddadzą, horror chciał przez clamor ten w nich wzbudzić. Widząc, jako próżne to staranie, postaw płótna białego wziąć kazał i na onym wielgi napis uczynić, głoszący: PODDAĆ SIĘ ALBO ŚMIERĆ i ów obrońcom demonstrare, na tym murów odcinku, którego prior Henricus et fratres canonici regulares bronili, czytać umiejący. Atoli prior Henricus, Hektor kłodzki, mężnego będąc serca, nie uląkł się. Braciom nakazał takoż postaw płótna wziąć i na nim na wzgardę onym wiklefistom napisać: BEATA YIRGO MARIA ASSISTE NOBIS.


– Co? – zawarczał Jan Kolda. – Co oni tam nabazgrali? Brazda z Klinsztejna parsknął. Jira z Rzeczycy zarechotał. Na płótnie, wywieszonym na murach przez wrzeszczących i wiwatujących obrońców, widniał, namalowany wielkimi literami, napis: DEINE MUTTER DIE HUR

Kralovec długo przyglądał się transparentowi, długo i uporczywie, jak gdyby liczył na to, że litery ułożą się jakoś inaczej. Wreszcie odwrócił się, znalazł wzrokiem Reynevana. – Kamieniec, mówiłeś? Klasztor cystersów? Bogaty klasztor cystersów. Tak mówiłeś? – Tak mówiłem.

– No to… – Kralovec jeszcze raz spojrzał na Kłodzko, trochę tęsknie jakby. – No to na co czekamy? Chodźmy.


Et sic Orphani, zapisywało na pergaminie skrzypiące pióro, a Cladzco feria II pasce recesserunt. Kronikarz postawił kropkę, odłożył pióro, stęknął, wyprostował obolałe plecy. Kronikarstwo wyczerpywało.

Загрузка...