Rozdział czternasty

w którym na zamku Stolz wychodzą na jaw różne rzeczy. W tym i fakt, że za wszystko winę ponoszą, w kolejności: przewrotność kobiet i Wolfram Pannewitz.


Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, był podobny do brata Ulryka jak bliźniak. Wiedziano, że pan na Stolzu był od pana na Frydlandzie znacznie młodszy, ale nie rzucało się to w oczy. Sprawiał to wygląd rycerzy, iście homeryczny: wzrost tytanów, postawa herosów, bary godne Ajaksa. Do tego, by już do cna wyczerpać homeryckie porównania, oblicza i greckie nosy obu panów Bibersteinów z punktu przywodziły na myśl Agamemnona Atrydę, władcę Myken. Poważnego, dumnego, wielkopańskiego, szlachetnego – ale nie będącego tego dnia w najlepszym humorze. Jan von Biberstein czekał na nich w zamkowej zbrojowni, wysoko sklepionej, surowo zimnej i śmierdzącej żelaziwem komnacie. W najlepszym humorze zdecydowanie nie był.

– Wszyscy wyjść! – skomenderował zaraz na wstępie głosem, od którego zadrżały rohatyny i glewie na przyściennych stojakach. – Tu się będzie omawiać sprawy prywatne i rodzinne! Wszyscy wyjść, mówiłem! Pani, pani cześnikowo, to nie dotyczy, oczywista. Twoja osoba jest nam miła, a obecność pożądana. Zielona Dama skinęła leciutko głową, poprawiła mankiet gestem sygnalizującym umiarkowane zainteresowanie. Reynevan nie uwierzył. Była zainteresowana. Chyba nawet bardzo. Pan na Stolzu skrzyżował ręce na piersi. Być może przypadkiem, ale stał tak, że zawieszoną na ścianie tarczę z czerwonym rogiem miał wprost nad głową. – Diabeł chyba – przemówił, patrząc na Reynevana tak, jak musiał patrzeć Polifem na Odysa i towarzyszy. Diabeł chyba podkusił mnie, by jechać do Ziębic na turniej, wtedy, w dzień Narodzin Marii. Czart w tym był, bez dwóch zdań. Gdyby nie piekielne moce, nie doszłoby do tych wszystkich nieszczęść. Nigdy bym o tobie nie usłyszał. Nie wiedziałbym, że istniejesz. Nie musiałbym gryźć się tym, że istniejesz. Nie musiałbym zadawać sobie tyle trudu, byś wreszcie istnieć przestał. Zamilkł na chwilę. Reynevan był cicho. Nawet oddychał cicho. – Jedni mówią – podjął Biberstein – żeś ukrzywdził mi córkę z zemsty, z rankoru, który miałeś ku mnie. Biskup wrocławski, aferę uwagą zaszczyciwszy, rozgłasza, że to z husyckich i kacerskich poduszczeń, by mnie jako katolika pognębić. Książę ziębicki Jan twierdzi zaś, żeś zwyrodnialec i że taka natura twoja zbrodniarska. Gadają też, żeś z diabłem w zmowie i diabeł ci ofiary podsuwa. Mnie, szczerze powiedziawszy, zajedno, ale tak z ciekawości: jak to z tobą jest? Odpowiadaj, kiedy pytam! Reynevan zorientował się nagle, że całkowicie i absolutnie zapomniał tekstu mowy obrończej, ułożonej na tę okoliczność zawczasu i mającej w założeniu przyćmić tę Sokratesową. Zorientował się w tym z uczuciem bliskim raczej przerażenia. – Nie myślę… – w to, by głos brzmiał jakoś, włożył wszystkie siły. – Nie myślę kłamać ni wybielać się. Ponoszę odpowiedzialność za… Za to, co się stało. Za skutki… Panna Katarzyna i ja… Panie Janie, prawdą jest, że zawiniłem. Ale nie jestem zbrodniarzem, oczerniono mnie przed wami. W tym, co zaszło między mną a panną Katarzyną… W tym nie było złych intencyj. Klnę się na grób matki, ni złych intencyj, ni premedytacji. Zdecydował przypadek… – Przypadek – powtórzył wolno Biberstein. – Pozwól, niech zgadnę: idziesz sobie oto bez złych intencyj, wracasz, załóżmy, z karczmy do dom. Nocka ciemna, choć oko wykol. W mroku za sprawą przypadku wpada na cię moja córka i bęc, zupełnie przypadkowo nadziewa się na kuśkę, która przypadkiem sterczy ci z rozporka. Tak było? Jeśli właśnie tak, w moich oczach jesteś rozgrzeszony. – Gotów jestem – Reynevan nabrał powietrza w płuca

– zadośćuczynić…

– Chwali się, żeś gotów. Bo zadośćuczynisz. Jeszcze dziś. – Gotów jestem pojąć pannę Katarzynę za żonę.

– Ha! – Biberstein zwrócił głowę ku Zielonej Damie, pogrążonej, zdało się, w kontemplacji własnych paznokci. – Słyszy pani, pani cześnikowo? On pojąć gotów! A ja, jak przypuszczam, mam na takie dictum zacząć nie posiadać się ze szczęścia? Że bękart będzie miał ojca, a Kaśka męża? Czy jemu nikt nie objaśnił sytuacji? Tego, że ino mi palcami strzelić, a ustawi się tu w ogonku czterdziestu chętnych? Że ja, Biberstein, mogę w mężach dla Bibersteinówny przebierać jak w ulęgałkach? Posłuchaj no, chłystku. Na męża mojej Kaśki nie spełniasz warunków. Jesteś wywołaniec. Jesteś heretyk. A jakby tego mało było, jesteś kompletny golec. Żebrak. Tak, tak, Jan Ziębicki skonfiskował wam, Bielawom, całą ojcowiznę. Za zdradę i kacerstwo. – A nade wszystko – pan na Stolzu podniósł głos – potrzebny jest przykład. Taki raczej dobitny. Taki, by głośno o nim było na Śląsku. Taki, by długo pamiętano. Gdy brak przykładów grozy, gdy zbrodnie uchodzą bezkarnie, społeczeństwo się demoralizuje. Mam rację?

Nikt nie zaprzeczył. Jan Biberstein zbliżył się, spojrzał Reynevanowi w oczy. – Długo się zastanawiałem – powiedział głosem wcale spokojnym – co ci zrobię, gdy cię wreszcie dopadnę. Trochę postudiowałem. Nie uwłaczając dziejom dawnym, najbardziej pouczającą okazała się historia najnowsza. W roku oto dziewiętnastym, ledwie osiem lat temu, czescy panowie katoliccy, złapawszy kaliszników, tracili ich na wymyślne sposoby, wręcz prześcigali się w pomysłach. W mojej ocenie palma pierwszeństwa należy się panu Janowi Szvihowskiemu z Ryzmberka. Jakiemuś schwytanemu husycie pan Szvihovsky kazał oto napchać do gęby i gardła strzelniczego prochu, po czym ów proch zapalić. Naoczni świadkowie twierdzą, że przy eksplozji płomień i dym buchnęły kacerzowi aż z zadu. – Gdy o tym usłyszałem – kontynuował Biberstein, wyraźnie napawając się wyrazem twarzy Reynevana doznałem olśnienia. Już wiedziałem, co z tobą każę uczynić. Posunę się jednak dalej niż pan Szvihovsky. Nabiwszy do pełna prochem, każę wepchnąć ci do dupy ołowianą kulę i zmierzę, na jaki dystans wystrzelona poleci. Taki dupny strzał powinien zaspokoić zarówno moje uczucia ojcowskie, jak i ciekawość badacza. Jak sądzisz? – Muszę ci też nie bez satysfakcji oznajmić – podjął, nie czekając na odpowiedź – że straszliwie okrutnie obejdę się z tobą również po śmierci. Sam uważałem to za idiotyzm i zbytek zachodu, ale mój kapelan się uparł. Jesteś heretykiem, nie pochowam więc twych resztek w poświęconej ziemi, lecz każę cisnąć je gdzieś na polu, na żer krukom. Albowiem, jeśli dobrze zapamiętałem: guibus viventibus non communicavimus mortuis communicare non possumus. – Jestem w waszym ręku, panie Biberstein – rezygnacja pomogła Reynevanowi zebrać resztki odwagi. – Na waszej łasce i niełasce. Postąpicie ze mną wedle woli. Zechcecie po rakarsku, któż was powstrzyma? A może straszycie mnie kaźnią w nadziei, że zacznę skamleć o litość? Otóż nie, panie Janie. Jestem szlachcicem. I nie poniżę się w oczach ojca panny, którą kocham.

– Ładnie powiedziane – ocenił zimno pan na Stolzu. Ładnie i śmiele. Znowu budzisz we mnie ciekawość badacza: na ileż starczy tej śmiałości? Ha, nie traćmy czasu, proch i kula czekają. Masz jakieś ostatnie życzenie? – Chciałbym zobaczyć pannę Katarzynę.

– Ach! I co jeszcze? Wychędożyć ją na pożegnanie?

– I mego syna. Nie możesz mi tego zabronić, panie Janie.

– Mogę. I zabraniam.

– Ja ją kocham!

– Temu zaraz zaradzimy.

– Panie Janie – odezwała się Zielona Dama, a tembr jej głosu przywodził na myśl różne rzeczy, w tym miód. Okaż wielkoduszność. Okaż rycerskość, przykładów której historia najnowsza również nam nie skąpi. Nawet czescy katoliccy panowie spełniali, myślę, ostatnie życzenia husytów, zanim nabili ich prochem. Spełnij życzenie panicza z Bielawy, panie Janie. Brak przykładów wielkoduszności, zauważę, demoralizuje społeczeństwo nie mniej niż zbytnia pobłażliwość. Nadto, ja proszę za nim. – I to przeważa – skłonił głowę Biberstein. – To przeważa, pani. Niech więc tak będzie. Hola! Służba! Pan na Stolzu wydał rozkazy, służący pobiegli je wykonać. Po niemiłosiernie dłużącym się czasie oczekiwania skrzypnęły drzwi. Do zbrojowni weszły dwie kobiety. I jedno dziecko. Chłopczyk. Reynevan poczuł, jak oblewa go fala gorąca, a krew uderza do twarzy. Zorientował się też, że bezwiednie otwiera usta. Zacisnął je, nie chcąc wyglądać jak osłupiały kretyn. Nie był pewien efektu. Musiał wyglądać jak osłupiały kretyn. Bo tak się czuł. Jedna z kobiet była matroną, druga młodą panną, a różnica wieku i uderzające podobieństwo wątpliwości nie pozostawiały – były to matka i córka. Nietrudny był do zidentyfikowania również rodowód obu, zwłaszcza dla kogoś, kto – jak Reynevan – wysłuchał niegdyś lekcji o typowych cechach dziedzicznych niewiast i panien z co znaczniejszych śląskich rodów, lekcji, której udzieliła niegdyś pani Formoza von Krossig na raubritterskim zamczysku Bodak. Tak matroną, jak i panna były niskiego raczej wzrostu i raczej przysadziste, szerokie w biodrach jak wżenione z dawien w ród Bibersteinów Pogorzelki, niewiasty z rodziny Pogorzelów. Również małe, perkate i hojnie obsypane piegami nosy świadczyły niezbicie o płynącej w ich żyłach pogorzelskiej krwi. Matrony Reynevan nie znał i nigdy nie widział. Pannę widział. Kiedyś. Raz jeden. Uczepiony jej spódnicy chłopczyk miał jasne oczy, pulchne rączęta, główkę całą w złociutkich kędziorkach i w ogóle wyglądał jak mały głupek – inaczej mówiąc: jak mały, śliczny, gruby i piegowaty cherubinek. Reynevan pojęcia nie miał, po kim ta uroda. I w sumie mało go to obchodziło. Na powyższe obserwacje i przemyślenia, opis których tych kilku zdań wymagał, Reynevanowi wystarczyła jedna chwila. Ponieważ wedle co uczeńszych astronomów owej doby godzina – hora – dzieliła się na puncta, momenta, unciae i atomi, można uznać, że przemyślenia zajęły Reynevanowi nie więcej niż jedną uncję i atomów trzydzieści. Mniej więcej tyle samo uncji i atomów potrzebował na przeanalizowanie sytuacji pan Jan Biberstein. Twarz pociemniała mu niebezpiecznie, homerycka brew zmarszczyła się groźnie, grecki nos nasępił, wąsy zjeżyły złowrogo. Wnuczek aniołek miał, wychodziło, za dziadka starego złego diabła. Takiego bowiem pan na Stolzu w tej chwili przypominał. Tak wiernie, że choć bierz i od razu maluj na kościelnym fresku. – Nie ta panna – stwierdził fakt, a gdy mówił, w krtani grało mu jak lwu. – Wychodzi, że to wcale nie ta panna. Wychodzi, że ktoś tu durnia ze mnie próbuje robić. – Pani żono – jego głos zadudnił w zbrojowni niczym wóz z ładunkiem pustych trumien. – Bądź łaskawą zabrać córkę do niewieścich komnat. I przemówić jej do rozsądku. W sposób, jaki uznasz za stosowny, przy czym ja, jeśli wolno, doradzam brzozową rózgę na goły tyłek. Do skutku, czyli do czasu uzyskania wiedzy. Gdy wiedzę tę już posiędziesz, droga pani żono, i będziesz mogła podzielić się nią ze mną, pokaż mi się na oczy. Ani wcześniej, ani w innym celu pokazywać się nie próbuj.

Matrona przybladła nieco, ale dygnęła tylko, nie pisnąwszy słowa. Reynevan złowił jej spojrzenie, gdy pociągnęła córkę za biały rękawek, wyglądający spod zielonej cotehardie. Nie było to spojrzenie specjalnie życzliwe. Córka – Katarzyna von Biberstein – też spojrzała. Przez łzy. W spojrzeniu był wyrzut. I żal. Czego żałowała, co mu wyrzucała, mógł się domyślać. Ale nie chciało mu się móc. Przestało go to interesować. Przestała go interesować osoba Katarzyny von Biberstein. Wszystkie jego myśli biegły ku innej osobie. O której, uświadomił sobie to nagle, nic nie wiedział. Oprócz imienia, które już odgadł. Gdy kobiety wyszły wraz z chłopaczkiem, Jan von Biberstein zaklął. Potem zaklął znowu. – Nec cras, nec heri, nunguam ne credas mulieri – zawarczał. – Skąd w was, niewiastach, tyle przewrotności? Pani cześnikowo? – Jesteśmy przewrotne – Zielona Dama uśmiechnęła się swym zabójczo uroczym uśmiechem demonicy. – Jesteśmy pokrętne. Bośmy córy Ewy. Z krzywego wszak jakoby stworzono nas żebra. – Tyś powiedziała.

– Jednak – Zielona Dama spojrzała na Reynevana spod rzęs – wbrew pozorom wcale nie tak łatwo nas zwieść. Ani uwieść. Od czasów rajskiego ogrodu zdarza nam się, to fakt, ulegać wężom. Ale nigdy padalcom. – Co to niby miało znaczyć?

– Jestem zagadką. Odgadnij mnie, panie Janie. Błysk w oku Jana Bibersteina zgasł równie szybko, jak się pojawił.

– Czcigodna pani cześnikowa – mocniej niż dotychczas zaakcentował tytuł – raczy filuterną być. A nam tu nie do figli. Prawda, panie z Bielawy? A może się mylę? Może ci wesoło? Może zda ci się, żeś się już wywinął? Niczym węgorz z opresji wyśliznął? Daleko do tego jeszcze, oj, daleko. Żeś to nie ty Kaśkę moją zbrzuchacił, dobra twoja. Aleś napadł ją po zbójecku, za to jedno warto by cię dać poćwiartować. Albo, żeś kacerz, biskupowi wydać, niechaj cię we Wrocławiu na stosie usmaży… Chciałaś może coś powiedzieć, pani? Czy mi się zdało?

– Zdało ci się.

Skrzypnęły drzwi, do zbrojowni weszła matrona. Bez czepca. Nieco zarumieniona. Z falującym biustem. – O – ucieszył się pan Jan. – Tak szybko poszło? Jejmość Bibersteinowa spojrzała na męża z pobłażliwą wyższością, zbliżyła się, coś długo szeptała na ucho. Im dłużej szeptała, tym bardziej pan Jan promieniał. – Ha! – wykrzyknął wreszcie, rozpromieniony do limitu. – Młody Wolfram Pannewitz! Ha, na mą duszę! Kojarzę! Szwendał się po Goleniowskich Lasach, w błędnego rycerza zabawiał! Musiał się na nią napatoczyć, gdy od skarbniczka w bór uciekła… Ha, do stu rogatych diabłów! Toć pamiętam! A jak to potem tu zjeżdżał, pomnisz, żono, jak to oczami strzelał, kraśniał i ślinił się… Podarki przywoził! Ha! Ale żenić się ochoty nie było! To teraz będzie. Bo to jest partia niezła, pani żono, całkiem niezła. Wnet na Homole jadę, do starego pana Pannewitza, pogwarzymy, dwaj ojcowie, o psotach potomków naszych. Pogwarzymy o honorze… Urwał, spojrzał na Zieloną Damę i Reynevana, jakby zdziwiony, że jeszcze tu są. Nasępił się. – Powinienem…

– Nic nie powinieneś – przerwała ostro Zielona Dama. – Sprawę przejmuję ja. Zabieram go i odjeżdżam zaraz. – Nie zanocujesz, pani? Do Schónau kawał drogi…

– Odjeżdżam zaraz. Bywaj, panie Janie.

Zielona Dama spieszyła się, zmuszała swój orszak do pośpiechu. Skierowali się na północ, na skałki i wzgórza. Jechali spiesznie, mając przed sobą zamglony masyw Ślęży, a za plecami sine Rychleby i Jesioniki. Reynevan jechał w końcu pochodu, nie bardzo wiedząc, dokąd i po co. Nie ochłonął jeszcze. Jazda jednak długo nie potrwała. Zielona Dama nagle dała rozkaz do zatrzymania. Skinęła na Reynevana, by jechał za nią. U stóp wzgórza stał kamienny krzyż pokutny. Zwykle takie krzyże wywoływały u Reynevana skojarzenia, pobudzały do rozmyślań. Teraz krzyż niczego nie wywołał ani nie pobudził. – Zsiadaj.

Usłuchał. Stała przed nim, wiatr szarpał jej płaszczem, oblepiał nim sylwetkę. – Tu się rozstaniemy – powiedziała. – Jadę do Strzelina, stamtąd do domu, do Schónau. Twoje towarzystwo nie jest wskazane. Rozumiesz? Radź sobie sam. Kiwnął głową. Podeszła, z bliska spojrzała mu w oczy. Przez chwilę. Potem odwróciła wzrok. – Uwiodłeś mi córkę, niegodziwcze – powiedziała cicho. – A ja… Ja, miast dać ci teraz po twarzy i okazać wzgardę, muszę się czerwienić. I w myśli być ci wdzięczną za… Wiesz, za co. Ha, też się czerwienisz? Dobrze. Zawsze jakaś pociecha. Marna, ale zawsze. Zagryzła wargi.

– Jestem Agnes de Apolda. Małżonka cześnika Bertolda Apoldy. Matka Jutty de Apolda. – Domyśliłem się.

– Lepiej późno niż wcale.

– Interesuje mnie, kiedy ty się domyśliłaś.

– Wcześniej. Ale dość o tym.

– Sprzyja ci fortuna – podjęła. – Jesteś klasycznym wręcz przykładem wybrańca losu. Ale przestań kusić licho. Uciekaj. Zniknij ze Śląska, najlepiej na zawsze. Nie jesteś tu bezpieczny. Biberstein nie był twoim jedynym wrogiem, masz ich tu wielu. Prędzej czy później któryś z nich dopadnie cię i wykończy. – Muszę zostać – zagryzł wargi. – Nie wyjadę, zanim nie spotkam się… – Z moją córką, tak? – niebezpiecznie zmrużyła oczy. Zabraniam ci tego. Przykro mi, ale nie zaakceptuję tego związku. Nie jesteś dla Jutty godną partią. Jan Ziębicki faktycznie wyzuł cię ze wszystkiego i wszystko odebrał, ale ja nie jestem aż tak wyrachowana jak Biberstein, przeżyłabym zięcia ubożątko, bogatego jedynie sercem, niechajże miłość triumfuje w chałupeczce niskiej. Ale nie pozwolę córce związać się ze ściganym banitą. Ty sam, jeśli masz choć trochę przyzwoitości, a wiem wszak, że masz, nie dopuścisz, by twoi wrogowie dotarli twym tropem do niej. Nie wystawisz jej na niebezpieczeństwo i szwank. Potwierdź. – Potwierdzam. Ale chciałbym…

– Nie chcij – przerwała natychmiast. – To nie ma sensu. Zapomnij o niej. I pozwól jej zapomnieć. To już dwa lata, chłopcze. Wiem, że cię to zaboli, ale to powiem: czas ma wielkie zdolności lecznicze. Strzała Amora, bywa, utkwi głęboko. Ale i takie rany goją się z czasem, jeśli ich nie rozdrapywać. Ona zapomni. Może już zapomniała. Nie mówię tego, by cię ranić. Przeciwnie: by ci ulżyć. Gryziesz się myślą o odpowiedzialności, o obowiązku. O długu. Nie masz żadnych długów, Reinmarze. Jesteś wolny od zobowiązań. Będę może prozaiczna do bólu, ale co tu poetyzować? To, żeście się ze sobą przespali, to epizod bez znaczenia. Nie odpowiedział. Podeszła doń, bardzo blisko.

– Spotkanie z tobą… – szepnęła, ostrożnie dotykając jego policzka. – Spotkanie z tobą było przyjemnością. Będę je pamiętać. Ale nie chciałabym już nigdy cię spotkać. Ani widzieć. Nigdy i nigdzie. Czy to jest jasne? Odpowiedz. – Jest jasne.

– Na wypadek, gdyby ci coś zaczęło chodzić po głowie, wiedz: Jutty nie ma w Schónau. Wyjechała. Na nic się zda wypytywanie tamtejszych ani okolicznych, nikt nie zna miejsca jej pobytu. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem.

– Żegnaj więc.

Загрузка...