Rozdział dwudziesty pierwszy

w którym różne osoby – z różnych perspektyw – obserwują, jak też sobie poczyna historia. A historia, zerwawszy się z łańcucha, poczyna sobie jak cholera. I pokazuje, co potrafi.


– Biedna ziemia śląska.

– Przeklęta ziemia śląska!

Usytuowany w bliskości Środy, położony nad rzeczką Średzką Wodą obóz uchodźców był potwornie zatłoczony, pękał wręcz w szwach. Zwykle rotacja przychodzących i odchodzących pozwalała jakoś egzystować, ale dziś Dzierżka de Wirsing była wręcz przerażona perspektywą pojawienia się nowych zbiegów. Odetchnęła, gdy zaczęło zmierzchać – nocą rzadko ktoś przybywał, a wiedziała, że sporo ludzi planuje wymarsz o brzasku. Husyci odeszli. Poszli na południe, traktem wiodącym na Kostomłoty, Strzegom, Bolków i Landeshut. Może wrócili do Czech? Za dnia nie czerniły już nieba dymy, nocą nie rozświetlały go łuny. Ludzie mieli dość tułaczki, chcieli wracać. Do pogorzelisk. Do doszczętnie spalonych miasteczek i wsi. Do Sobótki, Gniechowic, Górki, Frankenthalu, Arnoldsmuhle, Woskowic, Rakoszyc, Słupa. I wielu, wielu innych, o nazwach brzmiących obco. I obojętnie. Ryczał wół, meczała koza. Gdzieś przy wozach zapłakało dziecko, obok Dzierżki przeszła szybkim krokiem Elencza von Stietencron. Skończywszy wraz z innymi pracę w kuchni, Elencza nie poszła wraz z innymi, by wyspać się i wypocząć. Elencza, wydawało się, nie odpoczywa nigdy. Od siedmiu dni, w czasie których Dzierżka de Wirsing wspierała obóz organizacyjnie i finansowo, Elencza odpoczywała tylko na kategoryczny rozkaz. Dzierżka nie lubiła być wobec Elenczy kategoryczna. Widziała, jak dziewczyna na to reaguje. Widziała to pierwszego dnia, gdy Elencza Stietencron przybyła do Skałki na kasztanie Tybalda Raabe. Gdy Dzierżce ubzdurało się, że wie, jakim sposobem najskuteczniej wyrwać dziewczynę z otępienia i apatii. – Biedna ziemia śląska – powtórzył grubawy wrocławianin, handlarz, którego nawet najazd nie powstrzymał przed ruszeniem na drogi z wózkiem pełnym towaru. – Przeklęta ziemia śląska – powtórzył młynarz z Marcinkowic. Zebrani wokół ogniska uciekinierzy – coś w rodzaju samorzutnie uformowanej starszyzny obozu, ludzie o niedającym się skryć autorytecie – pokiwali głowami, pomruczeli. Dzierżka była w tym gronie jedyną kobietą. Przeważali poważni wieśniacy o twarzach i posturach naturalnych przywódców. Oprócz grubawego wrocławianina byli jeszcze młynarz z położonych aż pod Brzegiem Marcinkowic, dzierżawca skądś spod Kątów, dwaj żołdacy w barwach zatartych przez kurz licznych dróg i karczmarz z Górki. Był – i bardzo się przydawał – cyrulik z Sobótki. Był mnich minoryta z klasztoru średzkiego, jeden ze starszych, młodsi bez wytchnienia uwijali się przy chorych i rannych. Był Żyd, niewiadomo skąd. Był rycerz. Z tych raczej biednych, ale i tak budzący sensację swą obecnością. – Dwakroć – prawił grubawy handlarz – cierpła nam we Wrocławiu skóra. Raz pierwszy, to było we czwartek przed Niedzielą Palmową, gdy splądrowawszy Brzeg i spaliwszy Ryczyn stanęły główne siły husytów pod Oławą. Dobrze widać było łuny i dymy, wiatr smród pogorzelisk donosił. A z Oławy do Wrocławia czapką przecie dorzucisz… Mury niby miasto ma mocne, na nich puszki, zbrojnych mnogo, a skóra cierpła… Ale Bóg ustrzegł. Odeszli. – Nie na długo – zauważył jeden z żołdaków.

– Ano nie. Ledwo co odetchnęlim, usłyszawszy, że zawraca Prokop ku Strzelinowi, ledwo niespokojną Wielkanoc odświętowalim, aż tu znowu dzwony biją na wszystkich dzwonnicach. Husyci wracają! Idą jeszcze większą potęgą. Złączywszy się z onymi Sierotkami piekielnymi, palą Rychbach, palą Sobótkę, drogi czarne od uciekinierów. A w piątek przed niedzielą Misericordiae znowu widzim z murów dymy, tym razem na zachodzie: to palą się Kąty. Grucha wieść, że pod Środą wielki obóz, że do szturmu Prokop się gotuje. Znowu dzwony biją, niewiasty z dziećmi uciekają do kościołów… – Ale i tym razem się wam udało – rzekła Dzierżka. Szturmu nie było, jak wszyscy wiemy. Dwa dni później, w niedzielę Misericordiae właśnie, odeszli Czesi. – Odeszli – potwierdził drugi żołdak – w kierunku na Strzegom. Wszyscy myśleli, że uderzą na Świdnicę. Ale nie uderzyli. Ulękli się widać fortalicji… – Nie dlatego – zaprzeczył rycerz. – Świdnica już rok temu zawarła z husytami tajny układ. Dzięki temu ocalała. – I siedział sobie – rzekł z przekąsem młynarz z Marcinkowic – za świdnickimi murami pan starosta Kolditz, siedział bezpiecznie i błogo. Co mu tam, że cały kraj płonie i krwią spływa. Jemu nic nie będzie, on się ułożył. Tfu! Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją karczmarz z Górki. – Spod Strzegomia – powiedział – ruszyli husyci na zachód. Jawor minęli, nie napadając. Ale Świerzawę złupili i puścili z dymem. Do cna splądrowali i spalili Dobków, folwark mnichów lubiąskich. I poszli dalej, na Złotoryję. A dzisiam na gościńcu znajomka spotkał. Gadał, że Złotoryja spalona. Pechowe miasto. Już drugi raz je husyci palą. A Prokop i Sierotki ciągną pono na Lwówek… – Nieaktualne to wieści – wtrącił cyrulik z Sobótki. Ja też uciekinierów wypytywałem. Husyci doszli pod Lwówek tydzień temu, we czwartek, ale Bobru nie przekroczyli. Łużyckie zaś rycerstwo, żelaźni panowie, co na Śląsk z odsieczą mieli iść, zlękli się, tchórzliwie zemknęli na lewy brzeg, jak myszy pod miotłą tam siedzą. Nie przybędą nam Łużyczanie z pomocą. Samiśmy, dzieci. Biedna ziemia śląska! – Przeklęta ziemia śląska.

Zaryczał wół, rozszczekał się pies. Zapłakało kolejne dziecko. Elencza odwróciła głowę, ale iść nie mogła. Kilkuletniego chłopca właśnie uspokajała na ręku, niewiele starsza dziewczynka czepiała się jej spódnicy. Elencza westchnęła, pociągnęła nosem. Dzierżka przypatrywała się jej spod rzęs. Nigdy nie rodziła, nigdy nie miała własnych dzieci, ale nigdy tego nie żałowała, nigdy nie stanowiło to problemu. Do dziś nigdy, pomyślała w nagłym przestrachu, chłodem obejmującym pierś i ściskającym gardło. – Cała nadzieja w tym – odezwał się wrocławianin że rejza trwa już a trwa. Husyci umęczeni muszą być, obciążeni łupem nabranym… – Nuży jeno klęska – rzekł rycerz. – Nogi mdleją pod tymi, co uciekają, tylko unoszony w ucieczce dobytek do ziemi przygina. Wiktoria sił dodaje, zdobycz jak piórko jest lekką! Kto zwycięża, temu płuży! Ich konie jedzą pszenne ziarno z naszych spichrzy, nasze popiół wąchają. Ale prawdać, że wojują już czas jakiś. Znad Bobru blisko do karkonoskich przełęczy, blisko do Czech. Da Bóg, odejdą. – Na jak długo? – uniósł się młynarz z Marcinkowic. Wszak uznali, żeśmy słabi, że im w polu nie dostoim. Że ducha w nas nie ma! Że nie ma nas kto w bój wieść! Że śląscy rycerze na sam widok husytów nogi za pas biorą, jak zające pierzchają! Ba, pierzchają książęta! Co uczynił Ludwik Brzeski? Bronić mu było miasta, ludzi bezbronnych, poddanych swych. Gdy ich daninami uciskał, mówili: "Nic to, płacim krwawicą, ale za to obroni nas dobry nasz pan, gdy przyjdą termina". A co dobry pan uczynił? Uciekł tchórzliwie, wydał Brzeg na pastwę najeźdźcy. Splądrowali gród husyci do cna, kościół farny spalili, a kolegiatę Świętej Jadwigi w stajnię zamienili, bluźniercy! – I za coś takiego – pokręcił głową cyrulik z Sobótki nie razi ich piorun z jasnego nieba, nie spada na nich gniew Boży. I jak tu nie wątpić… Hmm… Chciałem rzec: ciężko nas Bóg doświadcza… – Trzeba panom będzie – odezwał się niespodzianie Żyd – do tego doświadczania przywyknąć… Aj, ja panom mówię, że to tylko z początku trudne. Z czasem się przywyka. Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją rycerz.

– Wracając – powiedział – do księcia Ludwika, to iście prawda, nie po rycersku postąpił, Brzeg wydając husytom na łaskę i niełaskę. Nie po rycersku i nie po książęcemu. Ale… – Ale nie on jeden, toście chcieli rzec? – przerwał ze złym grymasem młynarz. – Prawiście! Bo inni też plecy wrogu pokazywali, honor plamiąc. Gdzieżeś, o gdzieżeś, książę Pobożny Henryku, coś radziej poległ, nim z pola uszedł! – Chciałem rzec – zająknął się lekko rycerz – że siła zdradą husyci dokazali. Zdradą i propagandą. Rozpuszczaniem wieści fałszywych, paniki sianiem… – A ona zdrada skąd? – zadał nagle pytanie mnich minoryta. – Czemu jej ziarno tak skoro kiełkuje i bujnie kwitnie, czemu na nią urodzaj taki? Wielmoże i rycerze bez walki poddają twierdze i zamki, przechodzą na stronę wroga. Chłopi garną się do husytów, służą im za przewodników, wskazują i wydają na śmierć księży, mało, sami napadają klasztory, grabią kościoły. Nie brak apostatów i wśród duchownych. I nie masz, nie masz książęcia, co jak Henryk Pobożny pro defensione christiane fidei walczyć i polec byłby gotów. Dlaczego tak jest, zastanowić by się. Skąd to wypływa? – Może stąd – odezwał się basowo jeden z wieśniaków, potężne chłopisko z bujną czupryną. – Może stąd, że to T

nie z Saraceny, nie z Turki bić się przyszło, ni z onymi Tartary, co ziemię śląską za naszych pradziadów najechali. Tamci czarni pono byli, czerwonoocy, ogniem z gęby ziali, diabelskie znaki nieśli, czary sprawiali i piekielnymi smrody naszych dusili. Czyja moc ich wiodła, wraz odgadłeś. A ninie? Nad czeskim wojskiem monstrancje, na puklerzach hostie i słowa bogobojne. W marszu Bogu śpiewają, przed bojem na kolanach się modlą, komunię przyjmują. Bożymi bojownikami się zwą. Może więc… Może… – Może Bóg po ich stronie? – dopowiedział z krzywym uśmiechem zakonnik. Jeszcze rok temu, pomyślała Dzierżka wśród martwej ciszy, jaka zapadła, jeszcze rok temu nikt nawet pomyśleć czegoś takiego nie odważyłby się, co dopiero powiedzieć. Zmienia się świat, zupełnie odmienia. Dlaczego jednak tak jest, że świat zawsze musi odmieniać się wśród rzezi i pożogi? Zawsze, niczym Poppea w mleku, musi celem odnowy kąpać się w krwi?


– Zaczynam – ogłosił siedzący na stopniach ołtarza Szarlej. – Zaczynam aktywniej popierać naukę Husa, Wiklefa, Payne'a i reszty husyckich ideologów. Kościoły faktycznie należy zacząć zamieniać… No, może nie od razu na stajnie, jak brzeską kolegiatę, ale na domy noclegowe. Patrzcie tylko, jak tu miło. Na głowę nie pada, nie wieje, pcheł na lekarstwo… Tak, Reinmarze. Jeżeli o kościoły chodzi, przechodzę na twoją religię, rozpoczynam nowicjat. Możesz traktować mnie jako kandydata na członka. Reynevan pokręcił głową, dorzucając drew do ogniska, które wraz z Berengarem Taulerem rozpalili pośrodku nawy głównej. Samson westchnął. Siedział opodal, czytając przy świeczniku księgę, wygrzebaną z piętrzącego się pod amboną stosu. Kiedy kościół łupiono, na księgi nikt się nie połaszczył. Pożytek z nich był wszak żaden. – W kościele sam luksus – Drosselbart wyłamał z empory w prezbiterium kolejną deskę. – Drew na ogień nie brak. Można palić choć do lata.

– I zjeść jest co – dodał Bisclavret, rwąc zębami znalezioną w zakrystii suchą jak wiór kiełbasę. – Prawda, wychodzi, co mówią: qui altari servit, ex altari vivit. – I naczynie się zawsze jakieś znajdzie do picia – Rzehors uniósł napełniony zdobycznym winem mszalny kielich. – Nie to, co jak pies chłeptać z beczki… I poczytać sobie można… Prawda, Samsonie? Samsonie! – Słucham? – podniósł głowę olbrzym. – Ach, tak… Nie uwierzycie, w tym oto łacińskim dziele znalazłem zdanie po polsku. A dzieło pochodzi z roku 1231, z czasów Henryka Brodatego. Na stronie tytułowej, proszę, data: Anno uerum Millesimo CCXXXI, pod spodem zaś napisano jak wół: benefactor noster Henricus Cum Barba Dei gratia dux Slesie, Cracouie et Poloniae… – Jak brzmi – zainteresował się Drosselbart – owo polskie zdanie? – Pomny mylą pani – odczytał Samson Miodek – naszy mylowani, wyerne serdce boley przydaci co letom kwyetu bywaci. – Idiotyzm.

– Prawda.

– I rym do dupy.

– Też prawda.

Od strony kruchty rozległy się i echem rozbrzmiały kroki, szczęk, stuk, gwar podnieconych głosów. Mrok rozjaśniły pochodnie i łuczywa, w ich świetle dało się rozpoznać wchodzących do kościoła. Szarlej zaklął. Odwiedził ich, okazywało się, Peszek Krejczirz, kaznodzieja Sierotek, jeden z podwładnych Prokupka. Za Krejczirzem szło kilku uzbrojonych wyrostków. Szarlej zaklął ponownie. Tak wojsku Taboru, jak i Sierotkom zawsze towarzyszyły w pochodach kobiety, zajmujące się głównie aprowizacją i kuchnią, czasem pielęgnacją rannych i chorych. Kobiety, w większości wdowy, brały ze sobą dzieci. Z tych bardziej wyrośniętych z czasem wyłoniła się charakterystyczna dla armii husyckich formacja – oddziałki wyrostków. Chłonąc w marszach wiejskich pastuchów i miejskich uliczników, oddziałki te rosły szybko. Szybko stały się też armijnymi maskotkami i beniaminkami, faworyzowanymi i rozpieszczanymi przez wszystkich pupilkami. Poczuwszy status i przewagę, kochane pacholątka rozzuchwaliły się potwornie. Propaganda husycka, kreując ich na "Boże dzieci nowego porządku", krzewiła i podsycała w szczeniakach fanatyzm i okrucieństwo, a ziarno takie jak u każdej dzieciarni – padało na niezwykle podatny grunt. Powszechnie nazywano wesołą trzódkę "procarzętami", uzbrojono ich bowiem głównie w proce, uliczniczą i pastuszą broń. Reynevan nie widział jednak nigdy, by procarzęta użyły proc w boju. I by w ogóle walczyły. Widział natomiast szczeniaków w innych okolicznościach. Po bitwie pod Usti "Boże dzieci" wykłuwały powalonym Sasom oczy, dźgając zaostrzonymi patykami w szpary hełmów. Teraz, niedawno, w Głuchołazach, pod Nysą, w Bardzie, we Frankenstejnie i w Złotoryi ranni byli bici, kopani, kamienowani, kaleczeni, polewani ukropem i wrzącym mlekiem. – Cóż to? – spytał surowo Krejczirz, wskazując na mszalny kielich, z którego popijał Rzehors. – Łamiesz prawo, bracie? Kary prosisz? Łup do wspólnych ma być kładzion kadzi! Kto by choć drobnostkę zatrzymał, ten karan będzie! Zgodnie z Pisma Bożego literą! Akan, syn Zeracha z pokolenia Judy, co z łupu należnego Bogu płaszcz i złoto skradł, palon był i kamienowan w dolinie Achor! – Toć to jeno posrebrzany mosiądz… – bąknął Rzehors.

– Ale dobra, oddam, bierzcie.

– A to? – kaznodzieja wyrwał z ręki Samsona księgę.

– Co to jest? Nie wiesz, bracie, że nadchodzi Nowa Era? Że ksiąg w Nowej Erze nie trza będzie ani pisania nijakiego, bo zakon Boży będzie wypisany w sercach? A stary świat niech w ogniu zginie! Księga z polskim zdaniem z roku 1231 poleciała do ogniska. – Niech zginie świat stary! A jego kłamana mądrość razem z nim! Precz! Precz! Precz! Przy każdym okrzyku w płomienie leciała księga. Poleciał do ognia jakiś Tractatus…, jakiś Codex… i jakaś Cronica sive gęsta… Samson stał z opuszczonymi rękami, uśmiechał się. Reynevanowi bardzo nie podobał się ten uśmiech. Krejczirz zaś otrzepał dłonie z kurzu, wyrwał jednemu z procarząt okutą i naćwieczoną wekierę, rozejrzał się, wszedł w nawę boczną. Dostrzegł obraz. Adorację Dzieciątka. – Nowa Era! – wrzasnął – Wyrzuci człowiek kretom i nietoperzom bożki srebrne i bałwany złote! Mówi Bóg: odwróćcie się od swoich bożków, od wszystkich swoich obrzydliwości się odwróćcie! Zamachnął się, maczuga z trzaskiem zdruzgotała malowaną deskę. Jeden z wyrostków zaśmiał się głupawo. – Nie będziesz czynił – ryczał kaznodzieja, waląc wekierą kolejne malowidła – żadnego obrazu! Tego, co jest na niebie wysoko! Ani tego, co jest na ziemi nisko! Ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Poszło w drzazgi Wygnanie z raju, spadł ze ściany rozłupany tryptyk Zwiastowania, rozpękł się przez pół Pokłon trzech króli. Pękła na szczapki Święta Jadwiga, świetlista i mglista, jakby spod pędzla Mistrza z Flemalle. Krejczirz walił bez opamiętania, aż echo szło po kościele. W szale ogrzmocił jeszcze ścienne polichromie, obtłukł twarzyczki cherubinków na fryzie pilastru. I wtedy dostrzegł rzeźbę. Pomalowaną drewnianą figurę. Wszyscy ją dostrzegli. I zamarli. Stała, lekko skłoniwszy głowę, zebrawszy drobnymi dłońmi drapowaną szatę, której każda wyrzeźbiona fałda śpiewała hymn dla kunsztu snycerza. Przegiąwszy się lekko, acz dumnie, jakby chcąc uwydatnić powiększony brzuch, Madonna brzemienna patrzyła na nich rzeźbionymi i malowanymi oczami, a w oczach tych były Gratia i Agape. Madonna brzemienna uśmiechała się, a w uśmiechu tym artysta wyrzeźbił wielkość, chwałę, nadzieję, jasność świtu po czarnej nocy. I słowa magnificat anima mea Dominum, wypowiadane cicho i z miłością. Magnificat anima mea Dominum.

Et omnia quae intra me sunt.

– Żadnej rzeźby! – zaryczał Krejczirz, wznosząc wekierę. – Ani posągu! Ukarzę bożki Babilonu! Nikt nie wiedział, jakim sposobem Samson nagle znalazł się przed figurą, między nią a kaznodzieją. Ale znalazł się tam i był tam, broniąc dostępu rozpostartymi w znak krzyża rękoma. Co on czyni, pomyślał Reynevan, widząc przerażoną minę Taulera i zastygłą w grymasie rezygnacji twarz Szarleja. Co on czyni najlepszego? Występować przeciw kaznodziei Sierotek to samobójstwo… Zresztą Krejczirz ma w zasadzie słuszność… W Nowej Erze nie będzie się oddawać czci idolom ani posągom, nie będzie się bić przed nimi czołem. Ryzykować dla jakiejś figury, wystruganej z lipowego pniaka? Samsonie… Kaznodzieja cofiiął się o krok, zaskoczony. Ale szybko ochłonął. – Bożka zasłaniasz? Bałwana bronisz? Drwisz ze słów Biblii, bluźnierco? – Zniszcz coś innego – odrzekł spokojnie Samson. Tego nie wolno. – Nie wolno? Nie wolno? – Krejczirzowi piana wystąpiła na wargi. – Ja ci… Ja ci… Dalejże, dzieci! Na niego! Bij! W mgnieniu oka, błyskawicznie, obok Samsona stanął Szarlej, obok Szarleja Tauler, obok nich Drosselbart, Rzehors i Bisclavret. I Reynevan. Sam nie wiedząc, kiedy, jak i dlaczego. Ale stał obok. Zasłaniał. Samsona. I rzeźbę. – To tak? To tak, heretycy? – wrzasnął Krejczirz. Bałwochwalcy? Nuże, dzieci! Na nich! – Stać – rozległ się od strony kruchty dźwięczny i władczy głos. – Stać, powiedziałem. Razem z Prokopem Gołym do kościoła weszli Kralovec, Prokupek, Jarosław z Bukowiny, Urban Horn. Ich kroki, gdy szli nawą, dudniły i dzwoniły, budziły groźne echa. Pochodnie rzucały złowrogie cienie. Prokop zbliżył się, szybkim i surowym spojrzeniem zlustrował i ocenił sytuację. Pod jego wzrokiem procarzęta pospuszczały głowy, nadaremnie starając się wszystkie ukryć za połami Krejczirza. – A bo to, bracie, tak… – bąknął kaznodzieja – Jest tak, że ci tu… Prokop Goły przerwał mu gestem. Dość stanowczym.

– Bracie Bielawa, bracie Drosselbart – podobnym gestem przyzwał obydwu. – Pozwólcie, mus przed wymarszem obgadać pewne sprawy. Ty zaś, bracie Krejczirz… Idź sobie stąd. Idź i… Urwał, spojrzał na rzeźbę.

– Zniszcz coś innego – dokończył po chwili.


Ryczał wół, meczała koza. Dym snuł się nisko, płynął ku oczeretom nad rzeczką. Jęczał i stękał ranny, dopiero co pozszywany przez cyrulika z Sobótki. Wśród uchodźców jak duchy snuli się minoryci, wypatrując objawów możliwej zarazy. Bóg ich zesłał, tych mnichów, pomyślała Dzierżka. Znają się na zarazie, wypatrzą, gdyby co. I nie boją się. Gdyby co, nie uciekną. Nie oni. Oni nie znają lęku. W nich wciąż żyje skromne i ciche męstwo Franciszka. Noc była ciepła, tchnęła wiosną. Ktoś obok modlił się głośno. Śpiąca na podołku Dzierżki Elencza poruszyła się, zajęczała. Jest zmęczona, pomyślała Dzierżka. Jest wycieńczona. Dlatego śpi tak niespokojnie. Dlatego męczą ją koszmary. Znowu.

Elencza jęknęła przez sen. Śniły się jej walka i krew.


W polu złotym tur kroczący czarny, myślał Reynevan, patrząc na wpół utopioną w błocie tarczę. Taki herb fachowo blazonuje się: d'or, au taureau passant de sable. A ten drugi herb, na tej drugiej tarczy, ledwie widoczny spod zakrzepłej krwi, ten z czerwonymi różami na srebrnym skośnym pasie, blazonuje się: d'azur, d, la bandę d'argent, chargóe de trois roses de gueules. Nerwowym ruchem otarł twarz.

Taureau de sable, tur czarny, to rycerz Henryk Baruth. Ten sam Henryk Baruth, który przed trzema laty lżył mnie, bił i kopał na ziębickim turnieju. Teraz to jemu się dostało – cios żelaznym bijakiem cepa tak spłaszczył i zdeformował armet, że wyglądu głowy w środku lepiej było sobie nie wyobrażać. Husyci obłuskali poległego rycerza z bawarskiej zbroi, ale pogiętego hełmu nie ruszyli. Baruth leżał więc teraz sobie jak jakaś monstrualna groteska, w gaciach, koszuli, w czepcu kolczym, w hełmie i w kałuży krwi, jaka spod hełmu się wylała. Trzy róże zaś, trois roses, to Krystian Der, syn Walpota Dera z Wąwolnicy. Bawiłem się z nim w dzieciństwie, w zagajnikach za Balbinowem, nad Żabimi Stawami, na powojowickich łąkach. Bawiliśmy się w rycerzy Okrągłego Stołu, w Zygfryda i Hagena, w Dytryka i Hildebranda. A później wespół biegaliśmy za wąwolnicką młynarzówną, słusznie mniemając, że któremuś z nas wreszcie pozwoli sięgnąć ręką tu i tam. Potem Peterlin poślubił Gryzeldę von Der, a Krystian został moim szwagrem… A teraz leży w czerwonym błocie, patrzy w niebo zeszklonym okiem. I jest tak martwy, że bardziej nie można. Odwrócił wzrok.

Wojna to rzecz bez przyszłości, a wojaczka rzecz bez perspektyw, twierdził Berengar Tauler. Z zawieruchy wojennej zrodzi się Nowy Wspaniały Świat, dowodził – nieszczerze i za mamonę – Drosselbart. Dnia dwudziestego miesiąca kwietnia Roku Pańskiego 1428, we wtorek, we wsi Moczydło, rozwiały się nadzieje obydwu. Taulera – na przyszłość i perspektywy, Drosselbarta – na cokolwiek miał. Do Moczydła kazał im jechać Prokop Goły. Z agitacją. Obaw, by ktokolwiek na Śląsku próbował jeszcze formować z chłopów piechotę, raczej nie było, Prokop wolał jednak dmuchać na zimne. Pod Nysą, kręcił wąs, dobrze zaagitowani chłopi uciekli, nim doszło do starcia. Trzeba więc agitować dalej. Z myślą o przyszłych starciach. Wyruszyli rankiem, dziesiątką konnych i jednym wozem bojowym. Konnych przydzielił kniaź Fedko z Ostroga, byli to, jak większość kniaziowej drużyny, Węgrzy i Słowacy. Wóz, czterokonny, jak to bojowy, należał do nymburczyków Otika z Loży i miał standardową raczej obsadę: hejtmana wozowego, dwóch woźniców, czterech kuszników, czterech strzelców z piszczałami i pięciu ludzi

zbrojnych w cepy, glewie i sudlice. Razem jechali Drosselbart jako agitator, Rzehors jako pomocnik agitatora, Reynevan jako pomocnik pomocnika, Szarlej jako pomocnik Reynevana, Berengar Tauler jako zbytek łaski i Samson jako Samson. Konni Węgrzy, pogardliwie zwani przez Czechów "Kumanami", spędzili mieszkańców Moczydła na majdan, po czym szybko rozjechali się między chałupy, by swym obyczajem spróbować coś ukraść, a może i zgwałcić. Kumańskie obyczaje były w husyckiej armii surowo tępione, toteż Madziarzy Ostrogskiego ośmielali się używać sobie tylko cichcem, na dalekich wypadach, gdy nikt nie widział. Hejtman wozowy uznał, że widzieć mu się nie chce. Również jego podkomendni całą aktywność obrócili na senne pogwarki, drapanie się w tyłki i dłubanie w nosach. Drosselbart, wlazłszy na wóz, agitował. Kazał. Że to, co się właśnie wokół dzieje, to wcale nie wojna i nie łupieżczy najazd bynajmniej, ale bratnia pomoc i misja pokojowa, a wszelkie orężne akcje Bożych bojowników wymierzone są wyłącznie przeciwko biskupowi wrocławskiemu, który jest łotr, ciemiężyciel i tyran. Bynajmniej nie przeciw śląskiem ludowi pobratymczemu, bo my, Boży bojownicy, lud śląski kochamy wielce, dobro ludu śląskiego nam na sercu leży. Tak leży, że jejujeju, i tak nam dopomóż Pambu. Drosselbart kazał z wielkim zapałem, sprawiał wrażenie, że sam wierzy w to, co mówi. Reynevan oczywiście wiedział, że Drosselbart nie wierzy, że mówi to, co kazali mu mówić Prokop i Markolt. Jak ludzie z pozoru rozsądni, dziwił się Reynevan, mogą mniemać, że ktokolwiek uwierzy w tak grubo szyty i tak oczywisty bzdet, jak ta "misja pokojowa"? W coś takiego nie ma wszak prawa uwierzyć nikt, kto ma w głowie choćby krztynę oleju. Nawet kmiot, któremu życie upływa na przerzucaniu gówna z jednej kupy na drugą, nie da wiary czemuś takiemu. Teorii Szarleja, że w odpowiednio długo powtarzaną bzdurę uwierzą wszyscy, Reynevan nie akceptował. Drosselbart skończył pierwszą agitkę, zaczął drugą.

O nadchodzących Nowych Czasach. Twarze chłopów, przy "misji pokojowej" kamienne, nagle się ożywiły. Nowe Czasy, w przeciwieństwie do "misji pokojowej", miały dla wieśniaków kilka interesujących aspektów. – W ów czas nie będzie na ziemi żadnego ludzkiego królowania ani panowania, ani poddaństwa, ustanie wszelka pańszczyzna i dań. Znikną królowie, książęta, prałaci, a wszelkie zdzierstwo biednego ludu ustanie. Chłopi nie będą czynszów swym panom płacili ani im służyli, ale ich będą zagrody i stawy, i łąki, i lasy… Przypadłyby chłopom pewnie i gaje, i zagajniki, ale litanię Drosselbarta brutalnie przerwano. Bełtem z kuszy, wystrzelonym z pobliskiego lasku. A nim ugodzony prosto w brzuch chudzielec spadł z wozu, z lasku wygalopował oddział konnych. I runął na nich szarżą tak błyskawiczną, że niewiele zdołali począć. Część nymburskich zwyczajnie uciekła, wzięła nogi za pas, usiłując – wzorem chłopów – znaleźć schronienie wśród chałup, kleci i opłotków. Posieczono ich w ucieczce. Resztę otoczono na wozie i wokół niego. I zaczęła się rąbanina. Berengar Tauler był jednym z pierwszych, który padł. Reszta taborytów biła się jak diabły, wraz z nimi Reynevan, Szarlej, Rzehors i Samson, czyniący spustoszenie swym gudendagiem. Było jednak z nimi całkiem krucho, nie przetrwaliby, gdyby nie cwałem wypadający zza chat "Kumanowie". Bitka odsunęła się od wozu, przeniosła bliżej krajów majdanu, zamieniła w konną gonitwę i pojedynki. – Tam… – stęknął Rzehors, wyłażąc spod wozu i wciskając Reynevanowi kuszę. – Widzisz go? Tego na siwku, z turem na tarczy? To dowódca… Ja mam przetrąconą rękę… Strzelaj, Reinmarze… Reynevan chwycił kuszę, dla pewności podbiegł bliżej, strzelił. Bełt z głośnym brzękiem odbił się od pogrubionego naramiennika. A rycerz zwrócił na niego uwagę. Zaryczał z głębi przyłbicy, mieczem wskazał Reynevana drugiemu konnemu, skoczyli ku niemu obaj, pełnym cwałem. Szarlej porwał z ziemi piszczałę – bez lontu. Samson spostrzegł to, zręcznie rzucił mu głownię z roztrąconego kopytami ogniska. Demeryt równie zręcznie złapał tlące się drewno, okręcił się, wymierzył spod pachy. W cyntlochu szczęśliwie ostał się proch, huknęło, z lufy rzygnął ogień i dym, atakujący jeździec wyleciał z kulbaki jak z procy, prosto pod kopyta koni ścigających go Madziarów. Drugi rycerz, ten z turem w herbie, zawisł nad Reynevanem z mieczem wzniesionym do cięcia, nagle wyprężył się, wypuścił miecz i tręzle – to jeden z nymburczyków wraził mu sudlicę pod pachę. Drugi podbiegł z cepem, rąbnął, aż zahuczało, spod rozgniecionego jak suchy strąk armetu trysnęła krew. – Daliśmy im! – powtarzał hejtman wozowy, słaniając się na nogach i ścierając z twarzy cieknącą z czupryny krew. – Daliśmy… Im… Na majdanie triumfalnie darli się Węgrzy. Uciekających śląskich rycerzy nie ścigał nikt. Zachmurzyło się. Zabitych Ślązaków było czterech. Husytów poległo pięciu, rannych było dwukrotnie więcej. Zanim trupy wyniesiono za opłotki, pod brzozowy gaj, jeden z rannych umarł. Potrzebny był duży dół. Berengar Tauler. Drosselbart z Vogelsangu. Henryk Baruth, tur kroczący czarny. Krystian Der, trois roses de gueules. Jakiś strzelec konny. Jakiś armiger. Jakiś Adamec, jakiś Zborzil, jakiś Raczek, na których próżno czekać będą w domu jakaś Adamcova i jakaś Raczkova. – Dajcie mi szpadel – powiedział w ciszy Samson Miodek. – Ja będę kopał. – Będę kopał – wbił szpadel w ziemię, przydeptał z mocą, wyrwał i odrzucił bryłę ziemi. – Będę kopał w ramach pokuty. Bo zawiniłem! Iniguitates meae supergressae sunt caput meum! Poszedłem na wojnę! Z ciekawości! Mogłem powstrzymać innych, nie powstrzymałem. Mogłem nauczać. Mogłem manipulować. Mogłem kopnąć kogo trzeba w dupę! Mogłem wreszcie, mając wszystko gdzieś, siedzieć na Podskalu z Marketą u boku, mogłem wraz z nią milczeć i patrzeć, jak płynie Wełtawa. A ja wyruszyłem na wojnę. Z najniższych pobudek: z ciekawości samej wojny i natury ludzkiej. – Winien więc jestem śmierci tych, co tu leżą. Winien będę tych śmierci i tych nieszczęść, które dopiero nastąpią. Dlatego, kurwa, będę kopał ten grób. Z tego dołu, de profundis, clamo ad te, Domine… Miserere mei Deus, zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości. W ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość. Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego… Od trzeciego wersu nie recytował sam. Inni też kopali.


Dzierżka zadrzemała, obudziły ją podniesione głosy. Poderwała głowę, zmacała wokół siebie rękami, poczuła pod palcami przedramię Elenczy. Dziewczyna szarpnęła głową, zakaszlała sucho. – Są wieści – mówił stojący wewnątrz kręgu franciszkanin. Habit miał podkasany, na nogach miast trepów jeździeckie buty, widać było, że przycwałował wprost ze Środy, z klasztoru. – Są wieści od naszych braci, lubińskich duchaków. – Mówże, frater.

– Husyci napadli na Chojnów. W sobotę przed niedzielą Jubilate. – Pięć dni temu – zrachował ktoś szybko. – Chryste, bądź miłościwi – A książę Ruprecht?

– Jeszcze przed atakiem zbiegł z rycerstwem do Lubina. Zostawił Chojnów na zgubę.


Kilkugodzinny ostrzał pociskami zapalającymi poskutkował nad podziw. Czerwony kur szalał na dachach domostw, w wielu miejscach płonęły też drewniane hurdycje na murach, ogień spychał z nich obrońców skuteczniej niż ostrzał z kusz, piszczał i taraśnic. Zmuszeni do gaszenia pożarów chojnowianie nie zdołali obronić murów, na które teraz pięło się mrowie husytów – taboryci po obu stronach Bramy Legnickiej, Sierotki na całej niemal długości północnej kurtyny. Bojowy krzyk i wrzaski wzmogły się nagle. Podpalona i ostrzelana z bombardy Brama Legnicka zatrzeszczała, jedno skrzydło zwisło, drugie runęło w erupcji iskier. Ku bramie z dzikim rykiem puściła się piechota, cepnicy Jana Bleha, za nimi spieszona jazda – Czesi Zmrzlika i Otika z Loży, Morawianie Tovaczovskiego i Polacy Puchały. Reynevan i Szarlej biegli z tymi ostatnimi. Tym razem nikt im nie bronił walki, wręcz przeciwnie – by zmusić chojnowian do rozciągnięcia obrony, Prokop i Kralovec rozkazali chwycić za broń wszystkim zdolnym do jej noszenia. Za bramą wpadli wprost w ognistą paszczę pożogi, w wąską uliczkę pomiędzy płonącymi domami. Obrońców, którzy usiłowali stawić w uliczce opór, wyrżnięto w mgnieniu oka, reszta uciekła. Od północy wystrzały cichły, a wrzask narastał, było jasne, że Sierotki sforsowały mur i wdarły się w głąb grodu. Wypadli na wydłużony rynek, przed nimi wyrosła kamienna bryła kościoła. I wysoka, osnuta dymami wieża. Nim zdążyli pomyśleć, wieża plunęła w nich ogniem i żelazem. Reynevan widział, jak kule i bełty orzą ziemię dookoła, jak dookoła padają ludzie. Wrzask ogłuszał. Uklęknął. Jednemu rannemu ucisnął rozerwaną bełtem tętnicę szyjną. Obok tarzał się i wył drugi, któremu kula z handkanony urwała nogę poniżej kolana. Trzeci wił się, chlustał krwią z brzucha. Czwarty tylko drgał. – Wstawaj, Reynevan! Naprzód, pod wieżę!

Nie posłuchał, zajęty krwotokiem, który nadaremnie starał się powstrzymać. Gdy ranny wykrztusił krew i umarł, zajął się tym z urwaną nogą. Darł koszulę na pasy, wiązał, opatrywał. Ranny wył. Z płonącego domu wypadł mężczyzna z oszczepem, za nim wybiegł wyrostek w nadpalonej odzieży, niosący pieska. Mężczyźnie natychmiast rozwalono głowę cepem. Wyrostka ostrzem spisy przybito do drzwi. Na durch, razem z pieskiem. Wyrostek obwisł na spisie, piesek targał się, skomlał, młócił powietrze przednimi łapami. Reynevan opatrywał. Pod okutanym w dymy, ziejącym ogniem kościołem kłębili się atakujący. Z wieży wciąż strzelano, kule i bełty świszczały w powietrzu. – Hyr na niiiiiich!

Z bocznej uliczki, gnając przed sobą i kładąc trupem uciekających w panice chojnowian, wypadły Sierotki, osmalone, czarne jak diabły. Szarlej szarpnął Reynevana za ramię. Zostawił opatrzonego, pobiegł, przeskakując trupy. Na rynku, pod kościołem, było już jednak po walce. Obrońców wieży – w tym sporo kobiet i dzieci – wywleczono z budynku, spędzono pod mur. Był tam Jarosław z Bukoviny, wydawał rozkazy. Dobiegające z południowej strony miasta odgłosy masakry zagłuszały jego głos, ale gest, który wykonał, wątpliwości nie pozostawiał. Jeńców stłoczono, przyduszono do muru. Wyciągano z ciżby po jednym, po dwoje. Rzucano na kolana. I zabijano. Krew lała się strugami, płynęła pienistą rzeką, wypłukując z rynsztoków sieczkę i gnój. – Litości! Luuudzie! – zawyła rzucona na kolana mieszczka w burej spódnicy. – Za co? Dlaczego? Przez Boga żywe… Cios maczugi rozłupał jej głowę jak jabłko. Padła bez jęku. – Ponieważ wołałem, a nie odpowiedzieliście – wyjaśnił stojący obok Prokop Goły. – Przemawiałem, a nie słuchaliście. Dopuściliście się zła w moich oczach i wybraliście to, co Mi się nie podoba. Dlatego przeznaczam was pod miecz; wszyscy padniecie w rzezi. – Bracia! Boży bojownicy! – wrzasnął Kralovec. – Nie dawać pardonu! Nikogo nie żywić, wszystkich pod nóż! Rżnąć! A miasto spalić! Spalić do gołej ziemi! Niechaj przez sto lat nawet perz tu nie wyrośnie! Ogień z hukiem wystrzelił ponad dachy Chojnowa. A wrzask mordowanych wzbił się jeszcze wyżej. Wysoko ponad kłębiący się dym.


– Spaliwszy Chojnów – relacjonował dalej zakonnik i wymordowawszy wszystkich mieszkańców, husyci znowu zawrócili, zgorzeleckim traktem poszli na Bolesławiec. Na wieść, że nadciągają, ludność w lasy uciekła, miasto własnymi podpalając rękoma. – Jezu Chryste… – wrocławski handlarz przeżegnał się, ale zaraz twarz mu pojaśniała. – Ha! Jeśli pociągnął Prokop na Bolesławiec, zgorzeleckim traktem, znaczy, da nam spokój! Idzie na Łużyce! – Próżna nadzieja – zaprzeczył minoryta wśród westchnień zebranych. – Prokop spod Bolesławca zawrócił znowu na Śląsk. Uderzył na Lubin. – Chryste, bądź miłościwi – rozległy się głosy. – Gott erbarme… – Jeszcze wczoraj – mnich złożył ręce – Lubin się trzymał. Stało w ogniu podgrodzie, płonęło także miasto, bo napastnicy pociski ogniste na dachy miotali, ale broniło się dzielnie, odpierało szturmy. Wieści z Chojnowa doszły bez ochyby, wiedzą lubinianie, co ich czeka, gdy ulegną. To i trzymają się. – Fosa tam głęboka – mruknął starszy żołdak – mury na siedem łokci wysokie, baszt więcej niźli dziesiątek… Zdzierżą. Jeśli duch w nich nie upadnie, zdzierżą. – Daj to Bóg.


Elencza drżała i jęczała przez sen.

Dzierżka, mimo przemożnych starań, musiała jednak zadrzemać, ze snu wyrwało ją szarpnięcie. Szarpiącym okazał się jej własny podwładny i pracownik, Sobek Snorbein. Snorbein dowodził grupą koniuchów, z rozkazu Dzierżki objeżdżającą drogi i bezdroża w poszukiwaniu pogubionych i bezpańskich koni, zwłaszcza rasowych ogierów i rycerskich dextrarii, dobrego materiału rozpłodowego dla skałeckiej stadniny. Elenczy, która słuchając wydawanych Snorbeinowi poleceń robiła wielkie oczy i mimowolne miny, Dzierżka tyleż krótko, co węzłowato wyjaśniła, że marnotrawienie korzyści jest grzechem, bezinteresowna wielkoduszność dobra jest, ale w dni wolne od pracy, a w ogóle to konie będą do zwrotu, o ile właściciel się znajdzie i zdoła dowieść swych praw. Elencza pytań nie zadawała. Zwłaszcza że krótko po tym Dzierżka zorganizowała obóz uchodźców, poświęcając mu bez reszty tak dni świąteczne, jak i powszednie.

– Pani – Sobek Snorbein nachylił się ku uchu handlarki koni. – Niedobrze jest. Idą Czesi. Zeżgli przedmieścia Ścinawy. Palą się też Prochowice. Husyty idą na Wrocław… Znaczy się, tędy przejdą… Dzierżka de Wirsing oprzytomniała natychmiast. Wstała sprężyście. – Kulbacz nasze konie, Sobek. Elencza, wstawaj.

– Co?

– Wstawaj. Idę na chwilę do mnichów, jak wrócę, masz być gotowa. Uciekamy stąd. Husyci idą. – Konieczny aż taki pośpiech? Stąd do Prochowic…

– Wiem, ile jest stąd do Prochowic – ucięła Dzierżka. – A pośpiech jest konieczny. Husycki podjazd, wierz mi, może się tu pojawić w każdej chwili. Niektórzy z Czechów… Urwała, spojrzała na Snorbeina.

– Niektórzy z nich – mruknęła – jeżdżą na cholernie dobrych koniach.


– Jezu – westchnął Jan Kralovec. – Pośród morza ten gród stoi, czy jak? – To Odra i jej odnoga – wskazał na szeroko rozlane wody Urban Horn. – A to Oława, otacza miasto od południa. – I nieźle broni przystępu – ocenił Jira z Rzeczycy. Rzekłbyś, murów nie potrzeba. – Ale są – rzekł Błażej z Kralup. – I to potężne. Baszt też nie brakuje… A co wież kościelnych! Bez mała jak w Pradze! – Ten pierwszy – wskazał, chwaląc się wiedzą, Horn to Święty Mikołaj na Szczepinie, a tam, o, Brama Mikołajska. Ten wielki kościół z wysoką wieżą to fara Świętej Elżbiety. A ten drugi, równie okazały, też farny, Marii Magdaleny. Ta wieża to ratusz. Tamten zaś kościół… – To Święta Dorota – beznamiętnie wpadł mu w słowo nie gorzej widać znający Wrocław Prokop Goły. – A tam, na wyspie Piasek, świątynia Panny Marii. Za Piaskiem jest Ostrów Tumski, na nim kolegiata Świętokrzyska, obok katedra, wciąż w budowie. Tam daleko… Ołbin, wielki klasztor premonstracki. A tam, o, Święta Katarzyna i dominikański Święty Wojciech. Zadowoleni? Już wszystko wiecie? To świetnie, bo z bliska wrocławskich kościołów nie obejrzycie. Przynajmniej nie tym razem. – To jasne – kiwnął głową» Jan Tovaczovsky z Cimburka. – Byłoby szaleństwem uderzyć na miasto. – Człowieku małej wiary! – skrzywił się i splunął Prokupek. – Gdyby Jozue myślał jak ty, Jerycho stałoby po dziś dzień! To moc Boga obala mury… – Ostawcie Boga – przerwał spokojnie Dobko Puchała. – Jerycho czy nie Jerycho, szturmować teraz Wrocław mógłby tylko człek całkiem bezrozumny. Husyccy wodzowie zamruczeli. W większości godząc się z opiniami Morawianina i Polaka. Błyski w oczach Kralovca, Jana Bleha i Otika z Loży świadczyły jednak, że gdyby co, to spróbowaliby chętnie. – Przyszliśmy jednak – Prokop, jak zwykle, nie przegapił błysków – z dość daleka pod to gniazdo antychrysta. Drogę mamy za sobą tak długą i trudną, że grzechem byłoby nie udzielić antychrystowi religijnej nauki. Przed nimi, pod wzgórzem, płynęła w płytkiej dolinie rzeka Ślęza, szeroko i wiosennie rozlana na łąki, po których brodziły bociany. Zieleniły się już brzeziny piękną, świeżą wiosenną zielenią. Gęsto pokryła się kwiatem czeremcha. Na łęgach kwitły kaczeńce i jaskry, żółciły się całe dywany mleczy. Reynevan obejrzał się. Główne siły Taboru i Sierotek przekraczały Bystrzycę przez uchwycony most w Leśnicy, obok dopalającej się komory celnej. – Udzielimy – podjął Prokop – wrocławianom i biskupowi antychrystowi lekcji pokazowej. Ta wioseczka, pod wzgórzem, jak się zowie? – Żerniki, panie dobry – pospieszył z wyjaśnieniem jeden z usłużnych chłopskich przewodników. – A tamój to Muchobór… – Spalić obie. Zajmij się tym, bracie Puchała. O, a tam widzę młyn… Tam drugi. Tam wioska… I tam wioska… A tam co? Kościółek? Bracie Salava! – Rozkaz, bracie Prokop!

Nie minęła godzina, jak w niebo wzbiły się ognie i dymy, a świeże majowe powietrze zrobiło się duszne od smrodu spalenizny.


Ta vojna pgśt, ta mg neteśf, taśila by me md nejmilejsl… W repertuarze marszowych pieśni armii Prokopa zauważalnie zaczęły przeważać kawałki coraz to smętniejsze. Znużenie wojną dawało o sobie znać coraz wyraźniej. Zostawiwszy za plecami Wrocław, maszerowali na południe, mając po prawej Ślężę, wyrastającą nagle i groźnie z płaskiego krajobrazu. Czubek góry, lubo wcale nie niebotyczny, jak zwykle tonął w rozciągniętych chmurach – wyglądało to tak, jakby płynące niebem obłoki zahaczały o szczyt i zostawały na nim, uczepione i zakotwiczone. Maszerowali na Strzelin i Ziębice, dość szybko, nawet niewiele grabiąc. Po prawdzie, nie zostało już wiele do zagrabienia. Osadzony i pozostawiony na ślężańskiej placówce Jan Kolda z Żampachu nie siedział bezczynnie w zamczysku, wyjeżdżał często, plądrując wszystko, co nadawało się do splądrowania, i paląc wszystko, czego imał się ogień. Wiszący tu i ówdzie na przydrożnym drzewie ksiądz lub mnich też raczej był do zapisania na konto Koldy, choć nie można było wykluczyć i oddolnych inicjatyw miejscowej społeczności wiejskiej, często korzystającej z okazji, by za dawne urazy i krzywdy rozliczyć się z plebanem lub klasztorem. Reynevan drżał o Biały Kościół, pokładał nadzieję w ugodzie, zawartej z patrycjatem Strzelina i księciem Oławy. I w kryjących klasztor gęstych lasach. Widok Ziębic, przywołujący wspomnienie Adeli i księcia Jana, podziałał nań jak płachta na byka. Próbował rozmowy z Prokopem, mając nadzieję przekonać go do złamania układu z Janem i ataku na miasto. Prokop nie chciał słuchać. Jedyne, co osiągnął, to pozwolenie dołączenia do konnicy Dobka Puchały, nękającej okolicę podjazdami. Prokop nie oponował. Nie potrzebował już Reynevana. A Reynevan wyżywał się w złości, paląc wespół z Polakami podziębickie sioła i folwarki. Piątego maja, nazajutrz po świętym Florianie, do husyckiego obozu zjechało dziwne poselstwo. Kilku bogato odzianych mieszczan, kilku duchownych wyższej rangi, kilku rycerzy, w tym, wnosząc z herbów, Zedlitz, Reichenbach i Bolz, do tego jakiś polski Toporczyk. Całe to towarzystwo przez kilka nocnych godzin sekretnie rokowało z Prokopem, Jarosławem z Bukoviny i Kralovcem w jedynym ocalałym budynku cysterskiego folwarku. Gdy świtem Prokop wydawał rozkaz wymarszu, wszystko się wyjaśniło. Zawarto kolejne ugody. Po Janie z Ziębic, Bernardzie niemodlińskim i Ludwiku oławskim dobra swe postanowili ratować układami Helena raciborska, Przemko opawski, Kazko oświęcimski i Bolko cieszyński. Rokowania ze śląskimi książętami podsyciły wśród wojska plotkę, że to koniec rejzy, że przyszedł czas powrotu. Chodziły słuchy, że nakazany przez Prokopa marsz ku Nysie będzie kontynuowany na Opawę, stamtąd zaś wojsko jak strzelił ruszy na Morawę, na Odry. – Może być – potwierdził plotkę zagadnięty Dobko Puchała – że na Zielone Świątki będziemy już doma. – W takim razie – dodał, mrugnąwszy do Reynevana warto by coś tu jeszcze sfajczyć, nie? Ach, mój smętku, ma żałości! Nie mogę się dowiedzieci, Gdzie mam pirwy nocleg rn.ie.ci, Gdy dusza z ciała wyleci… Niebo zasnuło się czarnymi chmurami, wiał zimny wiatr, momentami mżył deszcz, ostry jak igiełki. Pogoda miała wyraźny wpływ na podśpiewywano przez Polaków pieśni. Fałszywy mi świat powiedał, Bych ja długo żyw byci miał, Wczora mi tego nie powiedał, Bych ja długo żyw byci miał… Celem Puchały była wieś Berzdorf, grangia klasztoru

henrykowskiego – sam klasztor chroniła ugoda ziębicka. Chcąc za jednym zamachem puścić z dymem książęcy folwark w Ostrężnej i cudem jakimś ocalały kościółek w Wigandsdorfie, a nie zostać za daleko z tyłu za szparko idącym na Nysę wojskiem, Dobko podzielił oddział na trzy grupy bojowe. Reynevan i Samson zostali przy dowódcy. Szarlej w przedsięwzięciu udziału nie wziął, cierpiał na rozwolnienie, tak okrutne, że nie mogły mu podołać nawet magiczne lekarstwa. Jechali na przełaj, przez rozdoły, dnem których płynęły strumienie, dopływy Oławy, toczące ciemną od torfu wodę przez kamienne przelewy i zawały ze starych pni. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę. Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego i Samsona. Ona zaś, choć oddział forsował strumień w odległości dwudziestu zaledwie kroków, w ogóle nie podniosła głowy. Była bardzo szczupła, szczupłość figury uwydatniała dodatkowo obcisła suknia. Twarzy Reynevan nie widział – skryta była zupełnie przez długie, proste, ciemne włosy, opadające aż do wody, nad którą klęczała, pieszczone wolnym nurtem. W woskowobiałych, zanurzonych aż po łokcie rękach dzierżyła koszulę lub giezło, trąc je i wygniatając rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami. Z giezła, niby dym, wybuchały tętniące obłoczki krwi. Krew snuła się wodą, barwiła ją na ciemnoczerwono, różowa piana omywała kolana koni. Powiał wicher, gwałtowny, zły wicher, zatargał zielonymi już gałęziami, zdarł ze zbocza jaru kurzawę zeschłych zeszłorocznych chwastów. Reynevan i Samson zmrużyli oczy. Gdy je otworzyli, widziadło znikło. Ale wodą wciąż płynęła krew.

Milczeli czas jakiś.

– Jedziemy? – Samson odchrząknął wreszcie. – Czy zawracamy? Reynevan nie odpowiedział, szturchnął konia ostrogą, pospieszając za Puchałą i Polakami, znikającymi już wśród zieleniejących olch.

Przy następnym wąwozie wpadli w zasadzkę.


Z przeciwległego zbocza, z chruśniaka, gruchnęły strzały, dźwięknęły cięciwy, na Polaków spadł deszcz kul i bełtów. Wrzasnęli ludzie, zakwiczały konie, kilka stanęło dęba, waląc się w dół, na dno jaru. Między nimi był koń Samsona. – Kryj się! – ryknął Puchała. – Z koni i kryj się! Chruśniak znowu zaśpiewał dźwiękiem cięciw, znowu zasyczały bełty. Reynevan poczuł uderzenie w bark, tak silne, że runął na ziemię, pechowo, na usłaną mokrym liściem pochyłość. Liście były śliskie jak mydło, zjechał po nich na dno, dopiero tam, usiłując wstać, zobaczył sterczące spod obojczyka lotki bełtu. Chryste, byle nie tętnica, zdążył pomyśleć, nim objął go bezwład. Widział, jak Samson wydziera się spod zabitego konia, jak podnosi się, wstaje. I jak pada, z głową całą we krwi, zanim jeszcze przebrzmi ogłuszający huk wypalonej z chruśniaka rusznicy. Reynevan wrzasnął, wrzask zgłuszyła kolejna salwa z piszczał. Rozdół całkowicie zasnuł dym. Świszczały bełty. Wyli ranni. Choć ręce i nogi miał jak ze słomy, a każde poruszenie wywoływało konwulsje bólu, Reynevan dopełzł do Samsona. Wokół głowy olbrzyma zdążyła już rozlać się wielka kałuża krwi, Reynevan widział jednak, że kula otarła się tylko o skroń. Czaszka, pomyślał, czaszka może być jednak uszkodzona. Do czarta, z pewnością jest uszkodzona. Jego oczy… Oczy Samsona, zaszłe mgłą, zapląsały nagle w oczodołach. Reynevan z przerażeniem zobaczył, jak głowa wielkoluda zatrzęsła się, usta wykrzywiły, pociekła z nich ślina. Z gardła, zdawało się, zaraz zacznie rwać się krzyk. – Ciemno… – zabełkotał niewyraźnie, nie swoim głosem. – Ciemno… Mroczno… Jezusie… Gdziem ja jest? Noc tu… Chcem do dom… Do dom! Gdziem ja… Reynevan, struchlały, przycisnął mu do krwawiącej skroni dłoń, wyszeptał – a raczej wyskrzeczał – wyuczoną

formułę czaru Alkmeny. Czuł, jak ogarnia go zimno, płynące od barku, od utkwionego pod obojczykiem bełtu. Samson szarpnął się, machnął ręką, jakby coś odpędzał. Nagle spojrzał przytomniej. Rozumniej. – Reynevan… – wydyszał. – Coś się… Coś dzieje się ze mną… Póki mogę… Powiem ci… Muszę ci powiedzieć… – Leż spokojnie… – Reynevan gryzł z bólu wargi. Leż… Oczy Samsona w jednej sekundzie zasnuły mgła i trwoga. Olbrzym zakwilił, załkał, zwinął się w pozycję płodu. Zamiana się staje, przez wirującą głowę Reynevana wichrem przelatywały wspomnienia i skojarzenia. Od nas ktoś odchodzi, do nas ktoś przychodzi. Klasztorny matołek powraca z ciemności, w którą powędrował, powraca do swej doczesnej powłoki. Zwykłe kroczyć w ciemności negotium w ciemność odchodzi. Wraca do siebie. Wędrowiec, Yiator, wraca do siebie. Tego, co nie udało się czarodziejom, na moich oczach dokonuje Śmierć. Ból wyprężył go znowu, spazm ścisnął płuca i krtań, całkiem odebrał władzę w nogach. Rozdygotaną ręką zmacał plecy. Tak, jak oczekiwał, z łopatki sterczał mu grot. I bardzo się stamtąd lało. – Hej, wy, skurwysyny! – wrzasnął ktoś z chruśniaka za jarem. – Kacerze! Psiewiary bezbożne! – Samiście skurwysyny! – odwrzasnął z drugiej strony jaru Dobko Puchała. – Papieżeńce chędożone! – Chcecie się bić? To chodźcie, kurwa wasza mać, na naszą stronę! – Chodźcie wy, kurwa wasza mać, na naszą!

– Nakopiemy wam do dupy!

– To my wam nakopiemy do dupy!

Zdawało się, że mało wyszukana i trywialna aż do bólu wymiana zdań trwać będzie w nieskończoność. Ale nie trwała. – Puchała? – zapytał z niedowierzaniem głos z chruśniaka. – Dobiesław Puchała? Wieniawczyk? – A kto, kurwa, pyta?

– Otto Nostitz!

– O, kurwa! Grunwald?

– Grunwald! Dzień Rozesłania Apostołów, tysiąc czterysta dziesięć! Czas jakiś panowała cisza. Wiatr jednak donosił swąd tlących się lontów. – Hej, Puchała? Chyba nie będziem se do gardeł skakać? Wżdyśmy kombatanty, "w jednej wojowalim bitwie. Nie uchodzi, psia mać. – Nijak nie uchodzi. Wżdyśmy kombatanty. Tedy co, my w swoją, wy w waszą drogę? Co rzekniesz, Nostitz? – Może tak i być.

– Mam w dole ranionych! Wezmę, skapieją mi w drodze. Zatroszczysz się? – Rycerskie słowo. Wżdyśmy kombatanty.

Reynevan, sam nie wiedząc, skąd bierze siły, powtarzanym w kółko zaklęciem zatrzymał wreszcie krwotok z głowy Samsona. I stwierdził, że sam we krwi wręcz pływa. W oczach mu pociemniało. Nie czuł już bólu. Bo zemdlał.

Загрузка...