Rozdział dwudziesty piąty

w którym Reynevan dokonuje wyboru. Ale nie wszystko kończy się dobrze.


Minął Frankenstein, objeżdżając miasto od południa, przez Sadlno. Głowa bolała go potwornie, zaklęcia nie skutkowały, nie słuchały go rozedrgane w zdenerwowaniu ręce. Ból ćmił oczy. Jechał jak we śnie. W koszmarze. Droga, gościniec kłodzki, część traktu handlowego Wrocław-Praga, nagle przestała być zwykłą drogą, dobrze znaną Reynevanowi trasą. Zmieniła się w coś, czego Reynevan nie znał i nigdy nie widział. W zachmurzone i ciemne bez tego niebo wmącił się nagle, jak inkaust w wodę, wirujący i tętniący obłok gęstego mroku. Powiał, gnąc drzewa, dziki wicher. Koń rzucał łbem, rżał, wizżał, ciskał się. Reynevan jechał, z trudem odnajdując drogę wśród egipskich ciemności. W ciemnościach płoną ruchome ogniki. I czerwone ślepia. Zza czarnych chmur blado łyska księżyc. Koń rży. Staje dęba.

W miejscu, gdzie powinna być wieś Tarnów, nie ma wsi. Jest cmentarz wśród pokracznych drzew. Na mogiłach poprzekrzywiane krzyże. Niektóre zatknięte odwrotnie, do góry nogami. Między mogiłami płoną ogniska, w ich migotliwym poblasku widać pląsające sylwetki. Cmentarz roi się od potworów. Lemury drapią groby pazurami. Wydzierają się spod zmarzłej ziemi empuzy i necuraty. Murony i mormoliki unoszą głowy, wyją do księżyca. Między potworami – Reynevan widzi go wyraźnie siedzi Drosselbart. Teraz, po śmierci, jest jeszcze chudszy niż za życia, bardziej kadaweryczny niż cadaver, wygląda zupełnie jak mumia, jak stary szkielet obciągnięty suchą skórą. Jeden z lemurów trzyma go zębami za łokieć, gryzie i żuje. Drosselbart jakby tego nie zauważa. – Gdy idzie o dobro sprawy – woła, patrząc na Reynevana – jednostki się nie liczą! Udowodnij, żeś gotów do poświęceń! Czasem trzeba poświęcić to, co się kocha! – Kamień na szaniec! – wyją lemury. – Kamień na szaniec!

Za cmentarzem rozstaje. Pod krzyżem, oparty plecami, siedzi Rzehors. Twarz ma w połowie zasłoniętą, całego spowija całun, przesiąknięta krwią płachta z workowego płótna. – Rydwan historii pędzi – mówi niewyraźnie, z wysiłkiem. – Żadna siła nie jest go już w stanie zatrzymać. Poświęć ją! Musisz ją poświęcić! Dla sprawy! Dla Kielicha! Kielich musi zatriumfować! – Kamień na szaniec! – skrzeczą, podskakując, wielkouche szretle. – Rzuć ją jak kamień na szaniec! – Zresztą ona i tak jest zgubiona – mówi, podnosząc się z przydrożnego rowu, Bisclavret. Nie wiadomo, jak mówi i czym, zamiast gardła i żuchwy ma krwawą miazgę. – Jan Ziębicki nie wypuści jej z łap. Nieważne, co zrobisz, i tak jej nie ocalisz. Ona już nie żyje. Jest stracona. Z rowu po drugiej stronie wstaje Gelfrad von Stercza. Bez głowy. Głowę trzyma pod pachą. – Przysięgałeś – mówi głowa. – Dałeś Verbum nobile, słowo szlacheckie. Musisz ją poświęcić. Ja poświęciłem… siebie. Spełniłem obowiązek. Zaprzysiągłem mu… Hodie mihi, cras tibi… Hodie mihi, eros tibi…

Kopyta biją o ziemię. Reynevan galopuje, schylony w siodle. Powinna tu gdzieś być wieś Baumgarten. Ale nie ma jej. Są gołe wiekowe drzewa, dziki las, zimowa puszcza. – Byliście ładną parą – woła zza drzewa zielonoskóra istota o oczach świecących jak fosfor. – Joioza i bachelar. Byliście! Byliście! – Kamień na szaniec! – wyją powstające z wiatrołomu blade wichty. – Kamień na szaniec! Zza pni wychylają się alpy, wysokie, ciemnoskóre i białowłose alpy o szpiczastych uszach. – Tempus odii – płynie ku niemu ich natrętny, dobrze słyszalny szept. – Tempus odii, czas nienawiści… Powinna tu być wieś Bukowczyk. Nie ma jej.

– Nowa Era! – krzyczy, wyskakując jak spod ziemi, Krejczirz, kaznodzieja Sierotek. Jest cały zlany krwią, broczy z ręki odrąbanej powyżej łokcia i z okropnej rany na głowie. – Nowa Era! A stary świat niech w ogniu zginie! Poświęć ją! Poświęć ją dla sprawy! – Kamień na szaniec! Kamień na szaniec!

– Nastanie Królestwo Boże! – wyje Krejczirz. – Prawdziwe Regnum Dei! Zatriumfujemy! Prawdziwa wiara zatriumfuje, nieprawościom kres nastanie, świat się odmieni! By tak się stało, musisz ją poświęcić! – Musisz ją poświęcić!

Po zboczu wzgórza, długim, niekończącym się pochodem-korowodem schodzi Totentanz, danse macabre. Setki przyodzianych w porwane całuny kościotrupów pląsają i skaczą, podrygują w dzikich i groteskowych lansadach. Powiewają i łopocą wystrzępione chorągwie i proporce. Łoskoczą piekielne bębny. Słychać klekot kości, kłapanie zębów. I dziki, wyśpiewywany skrzekliwymi głosami chorał: Któż jsu bozi bojovnici a zókona jeho!

Nad trupim zastępem krążą i kraczą tysiące wron, gawronów i kawek. Wiatr donosi wstrętny trupi cuch.

Klekocą kości, kłapią zęby. Rozbrzmiewają wrzaski i potępieńcze wycia. I zaśpiew. Któż jsu bozi bojovnict

a zókona jeho!

Kamień na szaniec. Musisz ją poświęcić. Reynevan tuli twarz do grzywy, dźga konia ostrogami. Kopyta łomocą o zmarzłą ziemię.

Koszmar skończył się gwałtowniej, niż się rozpoczął. Mrok rozwiał się w mgnieniu oka. Wrócił normalny świat. Normalne grudniowe niebo z wiszącym na nim bladym jak twaróg księżycem. Wieś Frankenberg znalazła się tam, gdzie miała być. Szczekały psy. Dym spełzał ze strzech, płoził się po ugorze. Daleko, na południu, w kierunku jazdy, a więc chyba w Bardzie, dzwoniono na nonę. Reynevan jechał. Koń szarpał głową, boczył się.

Ból głowy ustąpił.


Minął Bardo, wciąż noszące ślady zniszczeń i pożarów. Przejechał na lewy brzeg Nysy. Wspiął się na grzbiet nad przełomem rzeki, przejechał obok wsi Eichau, zjechał w Kotlinę Kłodzką. W Kłodzku dzwoniono na nieszpór.

Objechał miasto od północy, znowu przeprawiając się przez Nysę. Dotarł do rozstaja dróg, miejsca, gdzie gościniec międzyleski krzyżował się z traktem wiodącym do Lewina i Nachodu. I tu, pod wsią, nazwy której nie znał, zatrzymała go husycka hlidka. Czujka, patrol złożony z trzech konnych kuszników. – Jestem z Vogelsangu – odpowiedział, okrzyknięty. Reinmar z Bielawy. Wiedźcie do dowództwa. Sierotki były w marszu. Porzuciwszy leże pod Rengersdorfem armia Kralovca ciągnęła na północ. Idą wprost w dolinę Ścinawki, pomyślał. Nie muszę ich namawiać, nie muszę przekonywać, bez mojego udziału robią dokładnie to, czego chciał książę Jan. Byłbyż to znak od Boga? Nie muszę niczego robić. Nikogo nie zdradzę. Czynnie przynajmniej. Będę milczał po prostu. Zataję, co zaszło. Jutta będzie ocalona… Strzeżona na flance przez jeźdźców i piechurów kolumna długa była chyba na pół mili – w jej skład wchodziło na oko jakieś sto pięćdziesiąt wozów bojowych i z pół setki transportowych, zwanych spyżnymi. Trochę potrwało, nim patrol dowiózł Reynevana do hejtmanów. Na samo czoło kolumny, będące już daleko za Schwedeldorfem. – Reynevan! – Jan Kralovec z Hradku sprawił wrażenie mocno zdziwionego. – Żyjesz? Gadali, że cię w Kłodzku pan Puta zamęczył. Żeście wpadli mu w łapy, ty i Rzehors… Jakim cudem… – Nie czas o tym, bracie. Nie czas.

– Pojmuję – twarz Kralovca ścięła się lodem. – Mów, z czym przybywasz. Reynevan wziął głęboki wdech. Jutto, pomyślał. Jutto, wybacz. – Jan Ziębicki idzie na was od północy z tysiącem ciężkozbrojnej jazdy. Zamierzają uderzyć na was w marszu. Sprawić wam drugie Kratzau. Kralovec zaciął zęby na dźwięk nazwy. Inni hejtmani zaszemrali głucho. Był wśród nich Jan Kolda z Żampachu. Był Matej Salava z Lipy. Był ktoś do Mateja podobny i noszący identyczny herb, a więc niewątpliwie jego brat Jan. Był siedzący na wielkim rycerskim siwku Brazda z Klinsztejna, jak zwykle obnoszący się z rodowymi ostrzewiami Ronoviców. Był znany Reynevanowi z widzenia Wiłem Jenik z Mieczkowa, hejtman Litomyśla. Był przezywany Polakiem Piotr z Lichwina, obecny komendant zdobytego wiosną zamku Homole. I to właśnie czarny jak kruk Piotr Polak odezwał się pierwszy. – Co jeszcze – spytał złym głosem – kazali ci powtórzyć Ziębicki i Puta? Do czego masz nas skłonić? – Miałem – odrzekł z naciskiem Reynevan, zwrócony twarzą nie do Polaka, lecz do Kralovca. – Miałem was skłonić do tego, co sami właśnie robicie. Do marszu na północ, w dolinę Ścinawki. Sami leziecie w zasadzkę, Janowi Ziębickiemu prosto w paszczę. Byłbym prowokatorem, jak sugeruje pan z Lichwina, wystarczyłoby mi milczeć. A ja was ostrzegam. Ratuję was przed klęską i zagładą. Nawet nie wiecie, jakim kosztem to robię. Jeśli macie mnie za szpiega, zabijcie. Nie powiem więcej ani słowa. – To Reynevan – powiedział Brazda z Klinsztejna. To jeden z nas! I ostrzega nas wszak. Co miałby osiągnąć przez to, że nas ostrzega? – To, że zatrzymamy się w marszu – rzekł wolno Wiłem Jenik. – Że damy wrogim wojskom czas, którego potrzebują. Że damy czas na ucieczkę z dobytkiem wsiom, które idziemy złupić. Ja tego człowieka nie znam… – A ja znam – uciął ostro Kralovec. – Rozkazuję zatrzymać kolumnę. Bracie Wilemie, patrole i podjazdy na północ i w stronę Kłodzka. Bracie Piotrze, bracie Mateju, sformujcie jazdę. – Stawiamy hradbę?

– Stawiamy – potwierdził Kralovec, stając w strzemionach i oglądając się. – Tam, za tą rzeczką, pod wzgórzem. Jak zwie się tamta wsina, którą mijaliśmy? Wie któryś? – Stary Wielisław.

– Tam więc się postawimy. Dalej, bracia! Żywo!


Ustawianie wagenburga, vozovej hradby, Reynevan widział już ładnych kilka razy. Ale nigdy w tak sprawnym wykonaniu jak teraz. Sierotki Kralovca uwijały się jak w ukropie, a ład i organizacja wzbudzały podziw. Wpierw utworzono centrum, nucleus, pierścień z wozów spyżnych, wewnątrz którego ukryto konie juczne i bydło. Wokół centrum szybko zaczęła tworzyć się właściwa hradba: czworokąt wozów bojowych. Woźnice sprawnie podprowadzali wehikuły na właściwe pozycje. Konie wyprzęgano i odprowadzano do centrum. Wozy ustawiano systemem "koło na koło", tak by lewe tylne koło wozu poprzedzającego móc związać łańcuchami z przednim prawym kołem następnego, przez co ściana wozowego szańca miała formę schodkową. W pozostawiane co kilka wozów przerwy wprowadzano artylerię – hufhice, taraśnice, małe puszki. Każdą ze ścian tworzyło pięćdziesiąt wozów bojowych, cały wagenburg tworzył kwadrat o boku długim na co najmniej dwieście kroków. Nim zaczęło zmierzchać, wagenburg stał. I czekał.


– Zdradą planowaliśmy Kłodzko brać – powtórzył Brazda z Klinsztejna, w zamyśleniu zamierając z łyżką nad garnkiem. – Jeno nic nie wyszło z tego. Naszych, co w mieście byli, wszystkich wyłapali. I na śmierć zamęczyli. Był wśród nich Rzehors, podobno strasznie katowali go na szafocie, na rynku. A plotkowano, że i tyś tam równie paskudny koniec znalazł. Rad jestem, żeś ocalał. – I jam rad – zacisnął zęby Reynevan. – A Bisclavret też nie żyje. Zabili go. To koniec Vogelsangu. – Ty zostałeś. Przeżyłeś.

– Przeżyłem.

Brazda wznowił siorbanie, ale tylko na chwilę.

– Jeśli Ślązacy nie nadciągną… Jeśli okaże się, że… Możesz mieć kłopoty, Reynevan. Nie boisz się? – Nie.

Milczeli, siorbali polewkę. Snuł się dym z ognisk. Chrapały konie w wewnętrznym pierścieniu wagenburga. – Brazda?

– Co?

– Nie widziałem przy sztabie żadnego kaznodziei. Ani Prokupka, ani Krejczirza… – Prokupek… – Ronovic smarknął, otarł nos. – Prokupek jest w Pradze, karierę robi. Gotów w biskupy pójść. Krejczirz poległ pod Kratzau, zarąbali go razem z tymi jego procarzętami, tak dostał, że nie było co zbierać. Mieliśmy jeszcze jednego księdza, ale niemocny był, słabował. Zmarło mu się. Pod Dusznikami go pochowalim. Będzie dwie niedziele temu. – Zostaliście… – Reynevan odchrząknął. – Zostaliśmy więc bez pociechy duchowej? – Jest wódka.

Dość szybko i dość raptownie – był wszak dwudziesty szósty grudnia – zapadły ciemności. I wtedy powróciły podjazdy, patrole, jazda Piotra Polaka. Na rozmigotany od ognisk plac wagenburga jęli wlewać się konni. – Idą! – zameldował Kralovcowi zdyszany Piotr Polak. – Idą, bracie! Niemczyk Reynevan prawdę gadał, idą! Samo rycerstwo, dobry tysiąc koni! Na chorągwiach śląskie orły, widać też znaki Opawy! Zeszli w kotlinę, są już pod Kłodzkiem! Przed świtem tu będą! – Uderzą? – spytał Jan Kolda. – Zamiarowali przeca, jak pod Kratzau, napaść na idącą kolumnę. A gdy się spostrzegą, żeśmy w pogotowiu? Uderzą? – Bóg jeden to wie – odrzekł Kralovec. – A my wychodu i tak nie mamy, czekać musimy. Pomódlmy się, Boży bojownicy! Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech…

Było zimno, zaczął prószyć drobny i suchy śnieg.


– Co to za wieś przed nami?

– Mikowiec, mości książę. A dalej to już będzie Schwedeldorf… – Czas tedy! Czas! Chorągwie naprzód! Pod znakami pójdziemy do szarży! Chorążowie wysunęli się na czoło. Pierwsza załopotała przed frontem wojska chorągiew Ziębic, z orłem w połowie czarnym, w połowie czerwonym. Przy niej wzniósł się znak biskupi, czarne orły i czerwone lilie. Obok zabłysnął bielą i czerwienią sztandar Opawy. Obok chorągiew świdnicka, czarne orły i czerwono-białe szachownice. I czarny orzeł Wrocławia. U boków odzianego w mediolańską zbroję Jana z Ziębic stanęli wodzowie. Młody Wacław, dziedzic Opawy, książę na Głubczycach. Dowodzący chorągwią biskupią Mikołaj Zedlitz z Alzenau, starosta Otmuchowa, ze złotą klamrą na czerwonej tarczy. Marszałek biskupi Wawrzyniec von Rohrau. Grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Dowodzący kontyngentem świdnickim podstarosta Hinko Stosz. Łatwy do rozpoznania po czerwono-srebrnym turzym łbie w herbie Jerzy Zettritz, dowódca wrocławian. – Naprzód!

– Mości książę! Młody Kurzbach, z podjazdu!

– Bywaj tu, bywaj! I gadaj! Jakie wieści? Gdzie husyci?

– Leżą… – odrzekł z siodła rycerzyk z trzema złotymi rybami na tarczy. – Leżą pod Starym Wielisławiem… – Nie są w marszu?

– Nie. Obozują.

Dowódcy zaszemrali. Hinko Stosz zaklął. Tannenfeld splunął. Jan Ziębicki zatoczył koniem. – Nic to! – zakrzyknął. – Nic to!

– Twój szpieg widomie zdradził nas, książę – orzekł sucho Jerzy Zettritz. – Z zaskoczenia nici. I co teraz? – Nic to, rzekłem! Uderzymy!

– Na wagenburg? – bąknął Wawrzyniec von Rohrau. Mości książę… Czesi są w gotowości… – Nie są! – zaprzeczył książę. – Bielawa nie zdradził. Nie potrafiłby! To tchórz i słabeusz! Wie, że mam go w ręku, że mogę strasznie go pognębić, jego i jego gamratkę… Nie odważyłby się… Kralovec, zaręczam, nic nie wie o nas, nie ustawił wagenburga, rozbił zwyczajny nocny obóz! Nasza przewaga wzrosła! Dojdziemy przed świtem, w mroku uderzymy na śpiących, rozproszymy ich i wyrżniemy. Nie dostoją szarży, rozniesiemy ich! Bóg z nami! Minęła północ, mamy dwudziesty siódmy grudnia, dzień świętego Jana Ewangelisty, patrona mego! W imię Boga i świętego Jana, naprzód, panowie rycerze! – Naprzód! – krzyknął Wacław Opawski.

– Naprzód! – zawtórował Mikołaj Zedlitz, starosta otmuchowski. Trochę jakby mniej pewnie. – Naprzód! Gott mit uns!

Na wozach wagenburga, między wozami i pod nimi, czekało w gotowości dwa i pół tysiąca Bożych bojowników. Tysiąc czekał w zwartym odwodzie, gotów zastąpić poległych i rannych. Pośrodku placu stłoczył się oddział szturmowy Sierotek, dwieście koni lekkozbrojnej jazdy.

Ogniska wygaszono. Przy wozach czerwono gorzały kotliki z żarem. – Idą! – meldowały powracające hlidki. – Idą!

– Gotuj się! – skomenderował hejtmanom Kralovec. Reynevan, ty przy mnie. – Chcę walczyć na wozie. W pierwszej linii. Proszę, bracie. Kralovec milczał długo, gryzł wąs. W świetle księżyca nie sposób było rozpoznać wyrazu jego twarzy – Rozumiem – odrzekł wreszcie. – A raczej domyślam się. Prośbie odmawiam. Zostajesz przy mnie. Obaj pójdziemy, gdy czas przyjdzie, z jazdą do boju. Idzie na nas tysiąc koni, chłopcze. Tysiąc koni. Na wozie, w polu… wszędzie, wierz mi, jednakie są szansę na to, by ci się spełniło pragnienie śmierci.

Wagenburg trwał w skupieniu i ciszy, martwej ciszy, którą ledwie kiedy przerwało chrapanie konia, zaszczęk broni lub kaszel któregoś z bojowników. Ziemia zaczęła wyczuwalnie drżeć. Zrazu lekko, potem coraz silniej i silniej. Uszu Reynevana dobiegł głuchy łomot kopyt uderzających o zmarzłą grudę. Sierotki zaczęły nerwowo kasłać, konie chrapać. Na wozach i pod wozami żarzyły się i migotały ogniki lontów. – Czekać – powtarzał od czasu do czasu Kralovec. Dowódcy przekazywali rozkaz po linii. Łoskot kopyt rósł. Przybierał na sile. Nie było już wątpliwości. Skryta w ciemnościach ciężka konnica przechodziła z kłusa do galopu. Wagenburg Sierotek był celem szarży. – Jezu Chryste – powiedział nagle Kralovec. – Jezu Chryste… Przecież nie aż tak! Przecież nie mogą być aż tak głupi! Łomot kopyt rósł. Ziemia dygotała. Dzwoniły spinające wozy łańcuchy. Szczękały i dzwoniły, zderzając się, ostrza gizarm i halabard. Coraz silniej dygotały zaciśnięte na drzewcach dłonie. Narastał nerwowy kaszel. – Dwieście kroków! – wrzasnął od wozów Wiłem Jenik.

– Gotuj się!

– Gotuj się! – powtórzył Jan Kolda. – No, chłopaki, półdupki razem! – Sto kroków! Widaaaać!

– Pal!!!

Wagenburg rozbłysnął ogniem tysiąca luf. I ogłuszającym gruchotem tysiąca wystrzałów. – Wśród kwiku koni, wśród wrzasku, wśród zgiełku i szczęku, ciemności rozjaśnił nagle ogień. Początkowo niemrawy, zaledwie pobłyskujący, podsycany zrywającym się w przedświcie wiatrem wybuchnął wreszcie z siłą i furią. Jasnym, wysokim płomieniem rozgorzały strzechy chat Schwedeldorfu i Starego Wielisławia, zapłonęły stogi pod Czerwoną Górą, stodoły, szopy i klecie nad Wielisławką. Jedne podpalono na rozkaz Kralovca, inne kazał w momencie ataku zapalić swoim książę Jan. Cel był ten sam: by zrobiło się jasno. Dość jasno, by było można zabijać. Salwa wagenburga miała skutek iście morderczy. Pod łomocącą o zbroje ulewą kul i bełtów pierwsza linia szarży runęła jak zmieciona wichrem; w kłębowisko przewróconych koni i ludzi wpadła, tratując, linia druga, szarżujące wierzchowce potykały się i wywracały na wierzchowcach obalonych i rannych, szalały, zrzucały jeźdźców wśród makabrycznego wizgu i rżenia. Z wizgiem koni mieszał się i bił w nocne niebo wrzask ludzi. Do wozów doszła dopiero linia trzecia, a choć impet jej ataku został w znacznym stopniu wyhamowany, wagenburg zadrżał, zatrząsł się pod uderzeniem pancernej jazdy. Wozy zakołysały się pod naporem. Ale stały. A na przypartych do nich rycerzy spadła lawina żelaza. Przygniatani przez własnych napierających z tyłu towarzyszy, nie mogąc cofnąć się ani uciec, bronili się, jak mogli przed walącymi się na nich ciosami. Husyckie cepy, topory i morgensterny druzgotały hełmy, halabardy rozwalały naramienniki, berdysze odrąbywały ramiona, tłukły wekiery i nadziaki, sudlice i alszpisy dziurawiły pancerze.

Ukryci pod wozami kusznicy strzelali z samostrzałów, pakując bełt za bełtem w końskie brzuchy, inni cięli nogi wierzchowców osadzonymi na sztorc kosami. Kwik, łomot żelaza i ryk wzbijały się nad pole boju, w brzeszczotach krwawo lśniły pożary. Pierwsza ustąpiła i poszła w rozsypkę chorągiew biskupia. W szarży zdziesiątkowana salwą, przy wagenburgu ugrzęzła, nadziała się, jak na wielkiego jeża, na gąszcz nastawionych pik, gizarm i rohatyn. Na ten widok w Mikołaju Zedlitzu zupełnie upadły serce i duch. Wykrzykując jakieś bełkotliwe i bezsensowne komendy starosta Otmuchowa nagle zawrócił konia, cisnął na ziemię tarczę ze złotą klamrą i zwyczajnie uciekł. Jego śladem pocwałował marszałek Wawrzyniec von Rohrau. Za obydwoma uciekła cała chorągiew. A raczej to, co z niej zostało. Następnym był Wacław, książę na Głubczycach, syn Przemka Opawskiego. Wacław, pasjonat nauk tajemnych, całą drogę rozmyślał nad zagadkowym horoskopem, jaki przed wyprawą postawili nadworni astrologowie. Teraz, gdy opawscy rycerze zaczęli padać pod ciosami husyckich cepów, książę Wacław uznał, że koniunkcje nie sprzyjają, a prospekty są złe. I że czas do domu. Na jego rozkaz cały kontyngent z Opawy przeszedł do odwrotu. Dość panicznego. Jan Ziębicki, Hinko Stosz i Jerzy Zettritz chrypli od wykrzykiwanych rozkazów. Rycerstwo cofnęło się spod wagenburga celem przegrupowania. Był to ostatni i najgorszy błąd dowódców w bitwie. Sierotki zdążyły tymczasem nabić hufnice i taraśnice, strzelcy mieli już w rękach hakownice i piszczały, gotowi byli kusznicy. Wśród ogłuszającego huku wagenburg ponownie zakwitł ogniem i dymem, na odstępujących Ślązaków spadł morderczy grad pocisków. Znowu kule i bełty z trzaskiem dziurawiły blachy, znowu waliły się, kwicząc, pokaleczone konie. A ci, co jeszcze byli w stanie, rzucili się do bezładnej ucieczki. Pierzchnął w popłochu, wyprzedzając wszystkich swoich podkomendnych, grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Wraz z resztką ocalałych rycerzy świdnickich zemknął z pola podstarosta Stosz. Głusi na rozpaczliwe wezwania księcia Jana i Zettritza poszli w rozsypkę rycerze wrocławscy i ziębiccy. – Teraz! – zaryczał Jan Kralovec z Hradku. – Teraaaaaz! Na nich, Boży bojownicy! Na nich! Bij! Ze ścian wagenburga momentalnie usunięto kilka wozów, powstałymi szczelinami wylała się w pole czeska jazda. Na lżejszych i wypoczętych koniach, mniej obciążeni zbroją, husyccy jezdni migiem doścignęli uciekających Ślązaków. Dościgniętych sieczono i kłuto bez litości, bez pardonu. W ślad za jazdą zza wozów wypadła piechota. Tym ze Ślązaków, których oszczędziły miecze kawalerii, teraz przyszło umierać pod cepami. – Na nich! Hyyyyr na niiiich!

Po polu snuł się dym i smród spalenizny. Pożary dogasały. Ale na wschodzie wstawał już krwawy świt.

– Hyr na nich! – ryczał Reynevan, galopując w szarży między Salavą a Brazdą z Klinsztejna. – Bij, zabij! Dopędzili Ślązaków, spadli na nich jak jastrzębie, zaczęła się dzika rąbanina. Miecze hukały po blachach, iskry sypały się z kling. Reynevan rąbał ile sił, wrzeszczał, wrzaskiem dodając sobie odwagi. Ślązacy wyrywali się z bitki, uciekali. Reynevan pogalopował w pogoń. I wtedy dostrzegł go Pomurnik.


Pomurnik w bitwie udziału nie brał, nie miał takiego zamiaru. Przybył pod Wielisław, jadąc skrycie w ślad za śląskim wojskiem, w jednym tylko celu. W wyłącznie jednym celu przyprowadził tu dziesięciu Czarnych Jeźdźców z Sensenbergu. Przewidując wypadki, wpadli na plac boju jak upiory. Krążąc i wypatrując. To, że w bitewnym zamęcie, dzikim zamieszaniu i błyskliwie rozświetlanych pożarami ciemnościach Pomurnik zdołał wypatrzeć Reynevana, było czystym przypadkiem. Łutem szczęścia. Gdyby nie ów łut, nic nie dałaby Pomurnikowi ani magia, ani haszsz'isz.

Dostrzegłszy Reynevana, Pomurnik zakrzyczał modulowanie. Czarni Jeźdźcy jak jeden obrócili konie. Charcząc zza przyłbic, pomknęli we wskazanym kierunku. Szaleńczym galopem, rąbiąc i siekąc stających na drodze, roztrącając, obalając, tratując. – Adsumus! Adsuuumuuus!

Reynevan spostrzegł ich. I zmartwiał.

Ale przypadki i łuty szczęścia przydarzały się wszystkim, nikt nie miał na nie monopolu. Zwłaszcza tej nocy. Gdy w ślad za jazdą husycka piechota wypadła zza wozów w pogoń za Ślązakami, niektórzy z artylerzystów porzucili puszki i dołączyli do gonitwy. Nie wszyscy. Niektórzy tak ukochali swą ognistą broń, że nawet w pościg nie ruszali bez niej. Humice, mające lawety na kołach, do takich manewrów nadawały się wprost idealnie. Trzeba było trafu, że trzy artyleryjskie załogi wypchnęły i wytoczyły swe hufnice w pole akurat na wprost szarżujących Czarnych Jeźdźców. Widząc, co się święci, puszkarze obrócili lawety. I przytknęli lonty do zapałów. Grad ołowianych siekańców, skrawków żelaza i naciętych gwoździ znaczył dla zakutych w płyty Jeźdźców tyle co groch, jak groch odbił się od napierśników. Kąt uniesienia luf hufhic sprawił jednak, że większość siekańców dostała się koniom. I uczyniła wśród nich prawdziwą masakrę. Ani jeden z dziesięciu koni nie zdzierżył salwy, ani jeden nie ustał na nogach. Kilku Jeźdźców zostało przygniecionych, kilku zabiły wierzgające kopyta. Inni gramolili się z ziemi, wstawali, charcząc, tocząc błędnym od haszsz'iszu wzrokiem. Nie dano im ochłonąć. Zza wozów wagenburga wypadł ostatni odwód Sierotek. Lżej ranni. Woźnice wozów. Kowale i rymarze. Kobiety. Wyrostki. Uzbrojeni w to, co upuścili polegli. Czarnych Jeźdźców odparły i przewróciły widły, partyzany i gizarmy, przewróconych Sierotki oblazły jak mrówki. Uniosły się i spadły kłonice, siekiery, maczugi, orczyki i młoty, bijąc w newralgiczne miejsca: w zasłony hełmów, w szorce, w nałokcice, w nakolanniki. W szczeliny zbroi wdarły się ostrza noży, szpikulców i sierpów. Charczenie zamieniło się w dziki, podnoszący włosy skrzek.

Czarni Jeźdźcy umierali ciężko. I długo. Długo nie chcieli rozstać się z życiem. Ale husyci bili, bili, bili i bili. Do skutku.

Pomurnik widział to wszystko i Reynevan widział to wszystko. Reynevan widział Pomurnika, Pomurnik widział Reynevana. Patrzyli na siebie skroś krwawe pole boju wzrokiem ćmiącym się od nienawiści. Aż Reynevan zaryczał wściekle, spiął konia i zaszarżował na Pomurnika, wywijając mieczem. Pomurnik rzucił tręzle, gwałtownym ruchem uniósł obie ręce, wykonał nimi w powietrzu skomplikowany gest. Momentalnie otoczyła go trzeszcząca i iskrząca poświata, wokół rozpostartych dłoni zaczęła rosnąć i puchnąć kula ognia. Ale czaru Pomurnik rzucić nie zdołał. Nie zdążył. Reynevan galopował, a od strony pola bitwy waliła na Pomurnika grupa konnych, już, już gotowych wsiąść mu na kark. Od wozów zaś gnała gromada litomyskiej piechoty z cepami i halabardami. Pomurnik wykrzyczał zaklęcie, zamachał rękoma jak skrzydłami. Na oczach Reynevana i zdumionych Sierotek z kulbaki karego ogiera zerwał się, trzepocząc, wielki ptak. Zerwał się, wzbił i uleciał w niebo, skrzecząc dziko. Uleciał i znikł. – Czary! – ryknął Matej Salava z Lipy. – Papistowskie czary! Tfu! Aby wyładować złość, grzmotnął karego ogiera toporem w łeb. Ogier padł na kolana, potem zwalił się na bok, sztywno prężąc nogi. – Tam! – zaryczał Salava, wskazując. – Tam są, psiewiary! Tam uciekają! Na nich, bracia! Bić! Za Kratzau! – Za Kratzau! Bić! Nikogo nie żywić!


Wyrwawszy się z bitewnego skrzętu, Jan Ziębicki uciekał w panice, w galopie wyduszając z chrapiącego konia ostatki sił. Kierował się na północ, w stronę dopalającego się Schwedeldorfu. Dokładnie nie wiedział, dokąd się kieruje, było mu zresztą wszystko jedno. Ogłupiały ze strachu uciekał tam, gdzie inni. Byle dalej od rzezi. Dopędził kilku rycerzy na ledwie idących, białych od piany koniach. – Risin? Borschnitz? Kurzbach?

– Mości książę!

– W konie, szybciej! Uchodźmy!

– Tam… – wysapał Hyncze Borschnitz, wskazując kierunek. – Za rzeczkę… – W konie!

Pomysł z rzeczką okazał się głupi. Najgorszy z możliwych. Nie dość, że na tle płonących chałup Schwedeldorfu widać ich było jak na dłoni, to brzegi strugi okazały się nigdy nie zamarzającym oparzeliskiem. Gdy podkowy skruszyły cienką warstewkę lodu na powierzchni, ciężkie rycerskie konie zapadły się i ugrzęzły. Niektóre po brzuchy. Nim groza położenia w pełni do nich dotarła, mieli pościg na karku, dokoła zaroiło się od husyckich konnych w saladach i kapalinach. Risin zawył, skłuty włóczniami. Kurzbach zaszlochał, skurczył się w kulbace, wziął buławą po głowie, zwalił się pod konia. Borschnitz zaryczał, jął siec wokół siebie mieczem, pozostali wzięli z niego przykład. Jan Ziębicki miecz zgubił w ucieczce, na widok otaczających go husytów chwycił wiszący u siodła topór, machnął nim, wykrzykując bluźnierstwa, w panice machnął tak niezręcznie, że krzywe stylisko wyśliznęło mu się z palców, a topór poleciał w cholerę. Husyci obskoczyli go ze wszystkich stron. Dostał w plecy, potem w głowę, pod hełmem ogłuszająco zahuczało, zsunął się z siodła, spadł. Spróbował się podnieść, dostał jeszcze raz, w bok, obuch wgniótł zbroję, wgnieciona zbroja złamała żebra, książę zakrztusił się, tracąc dech. Znowu dostał, upadł na wznak, zobaczył, jak na pokruszony wokół lód strumieniami sika krew. Usłyszał, jak obok cienko wyje sieczony mieczami Kurzbach. Jak krzyczy dobijany Borschnitz. I sam też zaczął krzyczeć. – Pardonu! Pardooonuuu! – zawył, zrywając z głowy armet. – Jestem książę… – Hodie mihi, cras tibi.

Książę zadygotał. Poznał Reynevana.

Reynevan postawił mu stopę na piersi. I uniósł to, co trzymał w rękach. Książę zobaczył, co to. I zrobiło mu się niedobrze. – Nieeee! – zawył jak pies. – Nie rób tego! Rozkazy wydane! W Ziębicach! Dziewka zginie! Jeśli mnie tkniesz, dziewka zginie! Reynevan wysoko uniósł rohatynę. I z rozmachu, z całej siły wbił ją księciu w brzuch. Specjalne, czwórgrannie kute ostrze przebiło folgi fartucha. Książę zaryczał z bólu, spazmatycznie podkurczył nogi, oburącz ucapił drzewce. Reynevan stopą docisnął go do ziemi, wyszarpnął rohatynę. Świat dokoła zrobił się oślepiająco jasny, biały, świetlisty. – Okuuup! – wył Jan. – Dam okuuuuup! Złoootooo! Jezu Chryyysteeee! Litooościiiii! Reynevan wziął potężny zamach. Ostrze rohatyny z trzaskiem wbiło się w szczelinę między napierśnikiem a szorcą, weszło po hak. Jan Ziębicki zakrzyczał, zadławił się, krew z ust chlustała mu na podbródek i zbroję. – Litooo… Litooohh… Oooohhh…

Reynevan chwilę mocował się z zaklinowanym brzeszczotem, wyrwał go wreszcie. Uniósł rohatynę i uderzył. Ostrze przebiło blachę. Książę Jan nie mógł już krzyczeć. Stęknął tylko. I rzygnął. Krew trysnęła na pół sążnia w górę. Reynevan zaparł się stopą o napierśnik, targnął drzewce, usiłując wyciągnąć uwięźnięte ostrze. – Wiesz co, Bielawa? – powiedział stojący obok Jan Kolda. – Ja myślę, że on już ma dość. Reynevan puścił rohatynę. Z trudem pokonując skurcz palców. Odstąpił o krok. Trochę dygotał. Opanował się. Kolda charknął przeciągle, splunął. – Ma dość – powtórzył. – Całkiem dość.

– Ano, chyba tak – kiwnął głową Reynevan. – Chyba całkiem.


Tak oto zginął i takiego doczekał epitafium Jan, książę na Ziębicach, Piast z Piastów, w prostej linii potomek Siemowita i Mieszka, krew z krwi i kość z kości Chrobrego i Krzywoustego. Zginął dwudziestego siódmego grudnia roku 1428, czyli, jakby powiedział latopis, vicesima septima die mensis Decembris Anno Domini MCCCCXXVIII. Zginoł w bitwie stoczonej pod wioszczyną o nazwie Stary Wielisław, milę jakąś na zachód od Kłodzka. Jak chcą jedni latopisowie, zginął jak jego prapra i coś tam dziad, Henryk Pobożny: pro defensione christiane fidei et sue gentis. Inni mówią, że zginął przez własną głupotę. Tak czy inaczej, zginął. Umarł. A męska Unia Piastów ziębickich umarła wraz z nim.


Bitwa wciąż trwała. Niektórzy ze Ślązaków, uciekać nie mogący lub nie chcący, stawili zaciekły opór. Zbiwszy się w koliska, odcinali się zajadle atakującym Sierotkom. Niektórzy walczyli samotnie. Jak Jerzy Zettritz, dowódca wrocławian. Pod Zettritzem zabito już dwa konie, pierwszego zaraz na początku bitwy, pod wagenburgiem, drugiego w ucieczce. Nie było więc jak uciekać. Bez hełmu, z okrwawionymi włosami, Zettritz był nadto ranny w nogę, husycka gizarma ukłuła go w udo, przedziurawiwszy kuty w Norymberdze nabiodrek. Krew lała się po blachach bejgwantów. Oparty o wierzbę na miedzy Zettritz chwiał się, ledwo stał, ale mężnie wymachiwał półtoraręcznym mieczem, odpędzał otaczających go napastników, zbyt natarczywych rąbał, aż dzwoniło. Otaczał go już wianuszek porąbanych, gdy któremuś z Czechów udało się wreszcie dźgnąć go glewią w policzek tak, że aż chrupnęły łamane zęby. Zettritz zachwiał się, ale ustał na nogach. Wypluł krew na napierśnik, zakurwił bluźnierczo. I odpędził atakujących zamaszystymi ciosami półtoraka. – Na honor, panie Zettritz – zawołał, podjeżdżając stępa, Brazda z Klinsztejna. – Może wystarczy? Jerzy Zettritz wypluł krew. Spojrzał na ostrzewie na piersi Brazdy. Odetchnął ciężko. Chwycił miecz za klingę i uniósł, na znak, że zdaje się na łaskę. Po czym zemdlał.


– Bóg zwyciężył – powiedział zmęczonym głosem Jan Kralovec z Hradku. – Bóg tak chciał – dodał, zupełnie bez patosu. – Odcięty został róg Moabu, a ramię jego złamane. – Bóg zwyciężył! – wzniósł zakrwawiony miecz Piotr Polak. – Zwyciężyliśmy, Boży,bojownicy! Butne niemieckie rycerstwo leży tu w prochu! Kto nas teraz powstrzyma? – Pomściliśmy Kratzau! – krzyknął, ocierając krew z twarzy, Matej Salava z Lipy. – Bóg z nami! – Bóg z nami!

Triumfalny wrzask tysiąca gardeł Bożych bojowników ostatecznie, zdało się, rozpędził półmrok i mgły. Przebijając się przez dymy pożarów, wstawał i jaśniał dzień. Dies illucescens. – Muszę jechać – powtórzył Reynevan, całą siłą woli powstrzymując zęby, którym nagle zachciało się szczękać. – Muszę jechać, bracie Janie.

– Złamaliśmy ich – powtórzył Jan Kralovec z Hradku.

– Odcięliśmy róg Moabu. Jan Ziębicki zabity, Świdnica i Wrocław zdziesiątkowane. Nikt nas teraz nie powstrzyma. Wykorzystamy to zwycięstwo. Śląsk jest na naszej łasce. Chcesz zemsty? Idź z nami. – Muszę jechać.

Słońce przedarło się przez chmury. Dzień zapowiadał się mroźny. Dwudziesty siódmy grudnia 1428. Poniedziałek po Narodzeniu Pańskim. Kralovec odetchnął głęboko.

– Ha, jeśli mus, to mus… Jedź zatem. Spanembohem!


Na głowie wisielca siedziała wrona.

Dzień, choć mroźny, był pięknie słoneczny, zupełnie niemal bezwietrzny. Wisielec lekko tylko kołysał się i obracał na skrzypiącym sznurze, co wronie zdawało się zupełnie nie przeszkadzać. Wczepiwszy szpony w resztki włosów trupa, ptak metodycznie i spokojnie wydziobywał, co tam było do wydziobywania.

Lśniły w grudniowym słońcu dachówki na wieżach Ziębic. Drogą w kierunku Bramy Grodzkiej zmierzał sznur uciekinierów. Wieści o nadciągających husytach rozchodziły się widać szybko. Reynevan poklepał zmydloną od piany szyję konia. Dzielące Stary Wielisław od Ziębic sześć mil pokonał w zaiste imponujące półtorej godziny. Rezultat był taki, że konia do cna zmordował. Końcowy odcinek trasy przyszło mu ledwo człapać. I to z przystankami. Wrona zerwała się z głowy wisielca, odleciała, kracząc, by siąść nieco wyżej, na poziomej belce szubienicy. – Reinmar z Bielawy, jak sądzę?

Człowiek, który zadał pytanie, zjawił się nie wiadomo skąd. Jakby wyrósł spod ziemi. Siedział na srokatym koniku. Odziany był z mieszczańska. Twarz miał pospolitą, a akcent polski. – Reinmar z Bielawy, oczywiście – sam sobie odpowiedział. – Właśnie czekam tu na waści. Reynevan, miast odpowiadać, sięgnął po miecz. Człowiek z pospolitą twarzą nie drgnął nawet. – Czekam – powiedział spokojnie – bez żadnych złych zamiarów. Po to jedynie, by przekazać informację. Ważną informację. Mogę mówić? Wysłuchasz waść spokojnie? Reynevan nie miał zamiaru potwierdzać. Nieznajomy zauważył to. Gdy się odezwał, głos zmienił mu się. Zabrzmiały w nim nuty metaliczne i złe. – Do miasta nie masz po co wjeżdżać, Reinmarze z Bielawy. Jechałeś szybko, nie szczędziłeś konia. A jednak spóźniłeś się. Reynevan przemógł ogarniającą go nagle rozpacz. Zwalczył słabość. Opanował podjeżdżające do gardła serce. Dłonie, które zaczęły się trząść, ukrył za łękiem siodła. Do bólu zacisnął szczęki. – Panny, na ratunek której spieszyłeś, w Ziębicach już nie ma – powiedział nieznajomy. – Spokojnie! Bez głupstw! Pacjencji, pacjencji więcej. Wysłuchaj mnie… Reynevan ani myślał słuchać. Dobył miecza i ukłuł konia ostrogą. Koń szarpnął się, grzebnął kopytem, zaparskał, zadarł i obrócił łeb. I nie postąpił ni cala do przodu.

– Więcej pacjencji – powtórzył nieznajomy. – Nie rób głupstw. Twój koń nie ruszy się z miejsca, a ty się do mnie nie zbliżysz. Wysłuchaj mnie, proszę – Mów. Mów, co z Juttą.

– Panna Jutta de Apolda jest cała i zdrowa. Ale opuściła Ziębice., – Skąd… – Reynevan odetchnął głęboko. – Skąd mam wiedzieć, że nie łżesz? Nieznajomy uśmiechnął się nieładnie.

– Yeritatem dicam, guam nemo audebit prohibere – jego dobra łacina zdradzała Polaka na równi z akcentem. Panny Jutty nie masz już w Ziębicach. Uznaliśmy, że w ręku księcia Jana nie jest bezpieczna. Że ludzie, których pieczy książę ją poruczył, nie gwarantują jej nietykalności cielesnej. Postanowiliśmy tedy salwować pannę Juttę z ziębickiego uwięzienia. Pofortuniło nam, salwowaliśmy. I wzięliśmy, że się tak wyrażę, sub tutelam. – Gdzie ona teraz jest?

– W bezpiecznym miejscu. Spokojnie, młodzieńcze, spokojnie. Nic jej nie grozi. Włos jej z głowy nie spadnie. Jest, jak zaznaczyłem, pod naszą opieką. – Znaczy, pod czyją? Pod czyją, do cholery?

– Jesteś zaskakująco niedomyślny.

– Inkwizycja?

– Tu dicis – uśmiechnął się nieznajomy. – Tyś powiedział. Reynevan ponownie spróbował pchnąć konia do przodu, a koń ponownie zachrapał i zatupał w miejscu. – Innych za magię palicie – splunął. – Hipokryci zasrani. Nie pytam, czego chcecie ode mnie ani jaki jest cel szantażu, odgaduję, w czym sprawa. I lojalnie uprzedzam: dopiero co utrupiłem jednego skurwysyna szantażystę. I mocno sobie postanowiłem utrupiać następnych, wszystkich, jacy się pojawią. Powtórz to Grzegorzowi Hejnczemu. A ciebie, posłańcze, zapamiętam, bądź pewny. Nie będziesz wiedział ni dnia, ni godziny. – Pacjencja, Reinmarze, pacjencja – skrzywił wargi nieznajomy. – Panuj nad sobą i kontroluj zachowanie. Albowiem brak kontroli może mieć trudne do przewidzenia, niemiłe sekwele. Bardzo niemiłe sekwele.

– Dla Jutty? Rozumiem.

– Nie rozumiesz. Schowaj miecz i wysłuchaj mnie. Wysłuchasz? – Mam wyjście? Wszak w przeciwnym razie będą niemiłe sekwele. Wszak Jutta jest w waszych łapach. W waszych lochach… – Nie jest w żadnych lochach – przerwał nieznajomy. Nikt jej nie skrzywdzi, nie dotknie palcem, w niczym nie ubliży ani nie uchybi czci. Jutta de Apolda jest pod naszą opieką. Jest, owszem, odosobniona… Za wiedzą zresztą i aprobatą jej matki, pani Agnes, cześnikowej z Schónau. Panna Jutta przebywa w bezpiecznym miejscu. Odsunięta i odizolowana od niebezpieczeństw tego świata. Od pewnych idei, które niegdyś przywiodły na stos Maifredę da Pirovano. I od ciebie. Zwłaszcza od ciebie. I na razie odsuniętą i odizolowaną panna Jutta pozostanie. – Na razie?

– Do czasu.

– Do jakiego czasu? Kiedy ją uwolnicie?

– Gdy czas przyjdzie. I za pewnymi kondycjami.

– Nuże więc! – szczeknął Reynevan, wciąż nadaremnie próbując ruszyć konia. – Do rzeczy! Słucham! Jakie to kondycje? Kogo tym razem mam zdradzić? Kogo sprzedać? Kogo wydać na śmierć? A gdy zrobię, co chcecie, oddacie mi Juttę, tak? A może jeszcze dołożycie trzydzieści srebrników? – Pacjencja! – uniósł rękę nieznajomy. – Nie unoś się, nie galopuj. Rzekłem ci, com miał rzec. Teraz wracaj do swoich. Do Sierotek, które, jak głosi fama, ostro maszerują na północ i lada moment tu będą. Wracaj. I czekaj na wieści od nas. Wielebny Hejncze przekazuje ci pod rozwagę słowa proroka Ozeasza: drogi Pańskie są proste: kroczą nimi sprawiedliwi, lecz potykają się na nich grzesznicy. Czas, byś przestał się potykać, Reinmarze z Bielawy. Czas powrócić na proste drogi. Spróbujemy dopomóc ci w tym. – Nie wątpię, że spróbujecie.

– Czekaj na wieści. Odnajdziemy cię.

– Tacyście pewni, że odnajdziecie?

– Odnajdziemy – uśmiechnął się wysłannik Inkwizycji. – Bez trudności. Jesteś wszak jak majeranek. Pojawiasz się często. We wszystkich daniach. Nazywam się Łukasz Bożyczko. – Zapamiętam.

Łukasz Bożyczko zaśmiał się, nic – przynajmniej aparencjonalnie – nie robiąc sobie z brzmiącej w głosie Reynevana groźby. Odrzucił płaszcz na ramię. Obrócił srokacza. Dał mu ostrogę. I kłusem odjechał w stronę Bramy Grodzkiej. Ku której zmierzało coraz to więcej i więcej uchodźców. Reynevan długo patrzył mu w ślad. Umierał ze zmęczenia i niewyspania. Ale wiedział, że nie ma czasu ani na wypoczynek, ani na sen. Ściągnął wodze, zawrócił w stronę Frankensteinu. Koń chrapał. Droga była pełna ludzi. Wieści o idących z rejzą Sierotkach rozchodziły się lotem błyskawicy, Śląsk znowu ogarniała panika. A Jutta była w rękach Inkwizycji.


Niebo na południu zasnuwało się chmurami, mroczniało zapowiedzią nadciągających śnieżyc. I rzeczy znacznie gorszych.


KONIEC TOMU DRUGIEGO

Загрузка...