To, co dotychczas zostało napisane na temat Ludzi Lodu, balansowało na cieniuteńkiej jak ostrze noża granicy oddzielającej baśń od rzeczywistości, z wyraźnymi przechyłami w stronę zjawisk ponadnaturalnych.
Od tej chwili zamierzam pisać prawdę i nic poza tym.
Faktem jest, że wydawnictwo proponowało mi napisanie historii rodzinnej, a także to, że ja uważałam ten pomysł za okropnie nudny.
Natomiast nie do końca prawdziwa jest historia mojej wizyty w smalandzkim kościółku. Owo malowidło, o którym tam wspominam, z diabłem i kobietą ubijającą masło, zobaczyłam w niedzielnym dodatku do jednej ze szwedzkich gazet. Ale kościół znajduje się w Smalandii, to jest zgodne z prawdą.
Działo się to w roku 1980 i pamiętam bardzo dobrze, że na widok malowidła przeniknął mnie dreszcz. Przez długą chwilę wstrzymywałam oddech i czułam, jak przepływają przeze mnie wrażenia i impulsy. W ciągu zaledwie kwadransa miałam w głowie plan przynajmniej trzech pierwszych tomów. W najogólniejszych zarysach, naturalnie, detale miały przyjść później. Ale imiona pierwszych bohaterów dosłownie wnikały do mojego mózgu jakby z zewnątrz. Silje, Tengel, Sol, Dag i Liv, i Charlotta Meiden, Benedykt Malarz… Wszystkie najważniejsze postaci.
Ogarniało mnie cudowne, głębokie podniecenie. Bałam się, to wszystko pojawiło się zbyt nagle, było zbyt intensywne i kuszące. Jestem raczej przyzwyczajona do nagłych pomysłów, które się później przekształcają w powieści, ale to było co innego. Dużo silniejsze, był w tym jakiś imperatyw, coś, czego nigdy przedtem nie przeżywałam.
Miejsca, czas, koloryt, pojawiały się jakby same z siebie, wiedziałam od razu, jak się mają toczyć wydarzenia. Trochę problemów nastręczała sama dolina, ponieważ ja nigdy nie byłam w Trollheimen ani w okolicznych górach, więc po prostu przeniosłam tam znaną mi dolinę z Valdres, jest to przecież przywilej pisarza, że może nawet góry przenosić, jeśli ma na to ochotę, może manipulować życiem ludzi, stwarzać im skomplikowane losy.
Ale chyba wszyscy twórcy prozy doświadczyli tego, że niekiedy bohaterowie i wydarzenia uzyskują przewagę i to one prowadzą dalej powieść. Pisarzowi pozostaje nadążać za nimi, starannie przemyślana intryga zaczyna się rwać, a w zamian pojawia się całkiem inna.
W przypadku „Sagi o Ludziach Lodu” ten fenomen dawał o sobie znać bardzo wyraźnie. Z tą tylko różnicą, że ja właściwie nigdy nie zdążyłam przemyśleć intrygi do końca, to się po prostu działo, a ja byłam sztywna ze strachu, że nie nadążę wszystkiego spisać, że nie zdołam zanotować wszystkich myśli, które przychodzą mi do głowy, zanim znowu się ulotnią.
Zatelefonowałam do mojego wydawcy i rozmowa potoczyła się tak, jak to zostało przedstawione w poprzednim rozdziale. Po tym jak napisałam trzy rozdziały w stanie podobnym do transu, tak bym to właśnie nazwała, przesłałam je do wydawnictwa, by się dowiedzieć, czy coś takiego zaakceptują.
Zaakceptowali. Jednocześnie wielu pracowników wydawnictwa zaczęło zgłaszać wątpliwości co do tytułu całości: „Saga o Ludziach Lodu”. Zbyt wiele w ostatnich latach pojawiało się książek pod tytułem „Saga o…”, no, a już ci „Ludzie Lodu”, to w ogóle nie do przyjęcia. Czytelnicy się przestraszą. Śniegi, wichura, mrozy, to niespecjalnie przyciągające, tak mi tłumaczono.
Ale ja nie mogłam tytułu zmienić. To miała być saga zarówno w szwedzkim, jak i w norweskim znaczeniu. W języku szwedzkim słowo „saga” ma o wiele szersze znaczenie niż w norweskim, w którym odnosi się ono właściwie tylko do historii rodu i podobnych. Po szwedzku saga to również historia rodu, lecz także po prostu historia o ludziach oraz opowieść fantastyczna, aż do science fiction i jeszcze dalej: baśń ludowa oraz bajka na dobranoc, opowiadanie o elfach, księżniczkach i smokach, czyli to, co w języku norweskim nazywa się „eventyr” – baśń. W języku szwedzkim również istnieje słowo „aventyr”, ale znaczy ono tyle co „przygoda” i obejmuje pełne napięcia i emocji przeżycia w świecie realnym, takie jak podróże lub dramatyczne wydarzenia, a także przygody miłosne.
Tak więc zakres znaczeniowy jest dość szeroki i możliwości interpretacji spore.
Nie mogłam zrezygnować z tytułu „Saga o…” Co się zaś tyczy „Ludzi Lodu”, to ja osobiście bardzo dobrze się czuję w takich dekoracjach, jak zima, noc, mróz, księżyc i śmierć oraz inne makabryczne okoliczności. Słońce, dzień i światło pociągają mnie znacznie mniej, nie dają takiego pola do popisu mojej fantazji.
Po długich wahaniach i protestach wydawnictwo przyjęło tytuł „Saga o Ludziach Lodu”. Tak musiało być, w przeciwnym razie nie mogłabym tej książki napisać.
Nie wiem jednak, skąd się ta nazwa „Ludzie Lodu” wzięła.
I naturalnie nigdy nie spotkałam Gabriela.
Na samym początku miałam bardzo niejasne wyobrażenie, ile tomów mieć będzie cała opowieść. Może sześć, może dziesięć, coś w tym rodzaju. Ale jeden tom rodził następny, wciąż pojawiały się nowe osoby i każda domagała się historii swego życia. Wcale nie byłam też pewna, jak się to wszystko ma skończyć. Wiedziałam jedynie, że wydarzenia powinny zostać doprowadzone do lat sześćdziesiątych naszego wieku, znałam główną intrygę. Z czasem jednak zasadniczy wątek zaczął się rozgałęziać w o wiele znaczniejszym stopniu, niż zakładałam, a ja wikłałam się w coraz bardziej skomplikowane zagadki. Wiedziałam jednak, że tak po prostu musi być!
Jedno stawało się dla mnie oczywiste: Nie tylko ja sama to wszystko piszę.
I dokładnie tak, jak to często działo się z Ludźmi Lodu, doznawałam wrażenia, że coś kryje się w tle, coś więcej niż walka ze złem uosabianym przez Tengela Złego i jego ciemną wodę. Istniały wyraźne paralele: Ludzie Lodu odczuwali coś więcej niż tylko cień Tengela Złego. Ja, pisząc o nich, odczuwałam to samo.
Miałam wrażenie, że ktoś pragnie, by jego historia została opowiedziana.
Było to dość nieprzyjemne. Pierwsze tomy pisałam w stanie transu, bez przerwy, jakby mnie ktoś gonił, jakby zależało od tego moje życie. Pracę nad „Sagą o Ludziach Lodu” rozpoczęłam 10 września 1980 roku, wiem dobrze, bo zapisałam tę datę. Latem i jesienią 1981 roku Asbjorn i ja spędziliśmy pięć miesięcy w Sri Lance. Tam napisałam tomy sześć, siedem, osiem i dziewięć, choć znajdowałam się w samym centrum walk Syngalezów z Tamilami. Ponieważ byliśmy Europejczykami, przerażeni tubylcy szukali w naszym domu schronienia, u nas nic im nie groziło. Często zdarzało się, że dom pełen był ludzi, którzy spali na podłodze w naszym największym pokoju. Na dziedzińcu ukrywano ciężarówki z ich mieniem. Witryny sklepowe w sąsiedztwie były powybijane, trwała godzina policyjna, żołnierze patrolowali miasto dzień i noc.
Ledwo zwracałam na to wszystko uwagę. Byłam całkowicie pogrążona w niezwykłym świecie Ludzi Lodu, dotarłam już wraz z nimi do wieku siedemnastego i pisałam jak w gorączce, co mnie przerażało. Ani na chwilę nie odzyskiwałam spokoju, nie mogłam odpocząć, musiałam pisać, bardzo często do północy, coś mnie goniło, wywierało presję. To nie czas mnie popędzał ani nie wydawnictwo, termin wydania pierwszego tomu był jeszcze odległy. Pierwszy tom miał się ukazać w styczniu Igez roku, a wtedy ja miałam już gotowych pierwszych dziesięć książek.
Posłuchałam szefa wydawnictwa, Finna Arnesena, i starałam się zachować jak największą ostrożność, jeśli chodzi o sprawy okultystyczne. Ale to nie było takie łatwe. Materiał narastał, było go coraz więcej, pulsował pod skórą jak dojrzewający wrzód, który prędzej czy później musi pęknąć. Doszło do tego w tomie trzynastym, zatytułowanym „Ślady szatana”. Nie można już dłużej tłumić tego, co istniało w tle całej historii, wszystkich tajemniczych i mistycznych zjawisk, które jakby się czaiły poza opisywanymi wydarzeniami, ani niezwykłych, ponadnaturalnych zdolności, jakie miało wielu członków rodu.
Dawało też o sobie coraz wyraźniej znać inne niezwykłe zjawisko.
Pisałam mianowicie o miejscach, w których nigdy nie byłam, ale potem dostawałam listy od mieszkających tam czytelników, którzy donosili mi, że przedstawiłam ich okolicę z wielką dokładnością, byli więc przekonani, że musiałam tam sama przez jakiś czas mieszkać. Nazwy, ludzie, historia, wszystko się zgadzało.
Ciarki przechodziły mi po plecach.
Tak było na przykład ze sprawą podróży Sol do Skanii. Później pojechaliśmy z mężem w te strony i sami mogliśmy stwierdzić, że naprawdę wszystko się zgadza. W przyszłości miały przyjść jeszcze bardziej wyraźne dowody na to, że ja wiem więcej, niż sądziłam o różnych miejscach, ale do tej sprawy wrócimy później.
Tu natomiast należy powiedzieć kilka słów o tak zwanej literaturze popularnej, która w odróżnieniu od literatury ambitnej określana jest też mianem rozrywkowej. Zadaniem tej pierwszej jest dostarczenie czytelnikom chwili wytchnienia. Trzeba znać oczekiwania czytelników, oni chcą się po prostu odprężyć, ale też nie życzą sobie potem wyrzutów sumienia z powodu wyboru lektury.
A ja bardzo dobrze wiem, jak się pisze angażującą czytelnika książkę, wiem po prostu, jak się pisze bestseller.
W żadnym razie jednak nie zgadzam się na określenie, że jest to komercyjna spekulacja! Nic takiego nie ma miejsca, kiedy się pisze dokładnie taką książkę, jaką człowiek sam chciałby przeczytać. Kiedy pisarz do tego stopnia identyfikuje się ze swoimi bohaterami, że wydają się oni żywymi ludźmi. Kiedy płacze przez tydzień po śmierci bohatera (tak jak ja płakałam, gdy umarła Sol, a potem Tengel i Silje). Kiedy cieszy się, gdy im się wszystko układa, cierpi razem z nimi, a ich zmartwienia uważa za swoje.
W odniesieniu do „Sagi o Ludziach Lodu” moje uczucia były wyjątkowo silne. Byłam chora, kiedy chorowała Villemo, i bezgranicznie samotna, kiedy samotność dręczyła Mikaela z Ludzi Lodu. Cierpiałam wraz z małym Mattiasem w kopalni w Kongsberg, budziłam się po nocach przerażona, bo czułam się zamknięta w ciemnościach albo uwięziona w ciasnej sztolni. Kiedy pisałam o Mikaelu, zdawało mi się, jakbym utraciła kontakt z innymi ludźmi, wołałam przerażona w pustej przestrzeni, która była niczym przestrzeń kosmiczna. Kiedy Villemo i Dominik albo Benedikte i Sander odnaleźli się nareszcie nawzajem, chodziłam radosna i uszczęśliwiona, wyglądałam pewnie dość niemądrze.
Historia Heikego pisała mi się wyjątkowo dobrze, jakby bez wysiłku, dziesięć tomów powstało, zanim zdążyłam to sobie do końca uświadomić. Przeżywałam jednak bardzo głęboko jego doznania, jakby to było moje własne życie.
Zupełnie wyjątkowym doświadczeniem było pisanie o wędrówce Shiry przez groty. Często przenikał mnie lodowaty dreszcz, to znowu było mi gorąco, czasami wzruszenie zapierało mi dech w piersiach. Co najdziwniejsze, ten tom pisałam zaledwie jedenaście dni, podczas gdy średnio praca nad jednym tomem „Sagi o Ludziach Lodu” trwała od pięciu do ośmiu tygodni. Chociaż to pewnie nie takie dziwne, ponieważ nigdy nie znajdowałam się w takim transie, jak właśnie podczas pisania o doznaniach Shiry w tomie, „Ogród śmierci”. Potem spałam przez trzy doby.
Teraz wiem, że tego rodzaju doświadczenia nie są rzadkością i że przeżywa je wielu pisarzy. Niektórzy nazywają to natchnieniem, ale to zbyt słabe, niepełne i nie do końca prawdziwe określenie. Przynajmniej w odniesieniu do Ludzi Lodu. Ja musiałam pisać, jakby nade mną wisiał bicz, nie mogłam przestać, nie mogłam zaniechać pracy.
Rzecz jasna nie ze wszystkich tomów jestem dumna. Niektóre są słabsze, niektóre po prostu marne i te pisało mi się najgorzej. Zawierają jednak historie, które też musiały być opowiedziane, musiałam je przedstawić, choć sama nie miałam na to wielkiej ochoty. Nie chcę tu mówić, o które tomy chodzi, czytelnicy sami wiedzą najlepiej. Praca nad innymi była samą przyjemnością i te są najlepsze. To fakt znany wszystkim pisarzom.
Nie należę do ludzi, którzy pamiętają wiele z tego, co im się w nocy śni. Niektórzy potrafią rano opowiedzieć z detalami wszystko, co im się śniło, co zresztą dla słuchaczy jest na ogół dosyć nudne. Jeśli, oczywiście, ktoś nie tłumaczy snów, a ja, niestety, tego nie potrafię.
Nie miewam też proroczych snów, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu. Moja córka posiada taką zdolność, ale wcale nie uważa, że to zabawne. Czasami bywa praktyczne, jak na przykład wówczas, gdy wyśniło jej się, gdzie ojciec zostawił swoje klucze, których szukała cała rodzina. Leżały dokładnie tam, gdzie córka widziała je we śnie. Zdarza się jednak, że zdolność do proroczych snów odbiera człowiekowi radość życia, kiedy się na przykład śni, że ktoś umarł i ten człowiek naprawdę wkrótce umiera.
Takiej zdolności nie pragnę. Gdybym miała śnić prorocze sny, to niechby się to odnosiło do przyjemnych rzeczy. A jak nie, to niech zostanie jak jest.
A w ogóle, to, jak powiedziałam, rano nic nie pamiętam. Jest więc najzupełniej obojętne, co mi się śni i czy są to sny prorocze, czy też nie.
W ostatnich latach jednak, kiedy zaczęłam pisać o Ludziach Lodu, coś się zmieniło…
Stało się coś absolutnie niepojętego.
Rano miewałam często przeczucie obecności wielkiego, mrocznego i całkowicie dominującego nade mną cienia, ale nie byłabym w stanie niczego bliżej określić.
Od czasu do czasu zdarzało się też, że śniło mi się, iż coś jakby koło mnie przebiegało czy też pełzało w pobliżu. To coś mnie obserwowało, jakby popędzało, i czułam na sobie uważne oczy. Właśnie oczy! Czasami pojawiały się wyraźnie, w innych wspomnieniach widzę je przesłonięte mgłą. Oczy w mroku, wilcze oczy, rozjarzone, wyczekujące.
Zdarzało się też, że słyszałam nagle, najzupełniej dla mnie nieoczekiwanie, własny jęk bezradności, że nic z tego nie pojmuję, przepraszałam i prosiłam o wyrozumiałość.
Wciąż jednak nie zapamiętywałam niczego konkretnego, jedynie niejasne wrażenia.
Aż do dnia, gdy przeżyłam coś, co mnie zadziwiło…
Kiedy się jedzie ze Svinesund przy granicy norwesko-szwedzkiej na południe, w stronę Geteborga, mija się porośnięte lasami wysokie zbocza o historycznych nazwach.
Poprosiłam Asbjorna, by się zatrzymał w pobliżu miejsca o nazwie Huds Moar, i znaleźliśmy się na skraju sosnowego, majestatycznego boru. Usiadłam, żeby porozmyślać, Asbjorn tymczasem chciał pospacerować z psem.
Znałam bardzo dobrze podania o królu Rane i o Hud. Rane panował nad Ranrike, czyli królestwem nazwanym od jego imienia w czasach, kiedy lokalni władcy niewielkich państewek zwalczali się nawzajem, a każdy chciał zagarnąć jak najwięcej z posiadłości sąsiada. Tak było w całej Skandynawii w okresie wczesnego średniowiecza. Ranrike to stara nazwa okręgu Bohuslan, obejmującego obecnie tereny w południowo-zachodniej Szwecji, więc król Rane nie był z pewnością byle kim. Miał też podobno być znanym kobieciarzem i spotykał się często z królową Konungahaella, położonego niedaleko obecnego Kongalv, na północ od Geteborga, a owe spotkania odbywały się w miejscu, gdzie obecnie znajduje się zajazd Kung Rane (Król Rane).
To zaś nie podobało się królowej z Hud, Rane bowiem jakiś czas przedtem zabiegał o jej względy. Królowa wpadła w złość i podłożyła ogień pod jego siedzibę z następującymi słowy: „Od tej pory nie będziesz nosić miana Gród Ranego, zamieniam ci je na Czarny Gród”.
Kiedy król Rane wrócił do domu i zobaczył, jakie spotkało go nieszczęście, rzucił się w pogoń za winowajczynią, dopadł złą królową i ściął jej mieczem głowę. Cały orszak królowej także dał głowy.
Ach, mój Boże, kiedyś to bywały uczucia!
Do tej pory miejsce nazywa się Svarteborg (Czarny Gród), a na wzgórzu, gdzie kiedyś posadowiony był obronny gród, zbudowano kościół. W tych bowiem czasach kościoły lokowano w najpiękniejszych miejscach w okolicy. To samo odnosi się też do grodów, pogańskich świątyń, a później klasztorów. Więc może to dlatego tak często ludzie gadają, iż straszy po kościołach i plebaniach, że niemal zawsze wznoszono je na ruinach starych budowli. Różne ponure typy z czasów pogańskich mogą się nadal włóczyć po okolicy. Najczęściej bowiem w miejscach kultu znajdowały się też miejsca składania ofiar. A w nich musi się aż roić od niespokojnych duchów.
Kiedy tak starałam się wczuć w dzieje królowej z Hud, siedząc na miejscu, które niegdyś było jej własnością, nagle poczułam ciarki na plecach. Byłam pewna, że w lesie za mną ktoś stoi. Asbjorn i pies znajdowali się w dole pode mną, słyszałam ich głosy, a odkąd tu przyjechaliśmy, na drodze nie pojawił się żaden samochód. Poza tym dopiero co spoglądałam za siebie i nie zauważyłam tam nikogo. Żadne zwierzę też nie mogło podejść tak blisko, żebym go nie zobaczyła pośród dosyć rzadko rosnących smukłych północnych sosen.
Nie, ja przeczuwałam obecność czegoś innego.
Nie miałam odwagi się odwrócić. Po prostu – nie miałam odwagi!
Las trwał w ciszy. Nie słyszałam nawet moich towarzyszy podróży.
Siedziałam jak skamieniała. Chyba nawet nie byłam w stanie oddychać.
Czy stanęła za mną królowa Hud, czy też ktoś z jej orszaku? Koło kościoła w Tanumshede znajduje się jedenaście kamieni, które podobno wzniesiono na pamiątkę tych, których król Rane ściął tamtego dnia ponad tysiąc lat temu.
A może to król Rane osobiście przybył z zaświatów? Z okrwawionym mieczem w dłoni.
To dziwne, ale nie odczuwałam w tym nastroju niczego pradawnego. Ktoś przy mnie był, tak blisko, że czułam lodowaty chłód na plecach z wrażenia, ale to nikt z tamtych.
Wydawało mi się natomiast, że ów nieznajomy jest strasznie wysoki. I że to wszystko ma coś wspólnego z Ludźmi Lodu.
Tak, to o to chodziło! Nie miałam już więcej wątpliwości!
No, ale postać nie wydawała się bardzo rzeczywista.
– Hallo! – zawołał do mnie z dołu Asbjorn. Był tak blisko mnie, że aż podskoczyłam. Wspinali się obaj, zachwyceni, spoceni, pies z jęzorem zwisającym jak czerwony krawat, Asbjorn natomiast oddychający z ulgą, że nareszcie weszli na górę.
– Wciąż tu siedzisz?
Westchnęłam, wdzięczna, że wrócili. Dręczący nastrój rozwiał się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Bardzo ostrożnie spojrzałam do tyłu, żeby się przekonać, że nikogo tam nie ma.
A może po prostu straciłam już zdolność „widzenia”?
Ten epizod przytrafił mi się tuż po zakończeniu opowieści o Heikem. Jak już wspomniałam, Heikemu poświęciłam dziesięć tomów. Kiedy umarł, zabity trującym oddechem Tengela Złego, czułam się wewnętrznie wypalona. Ciężko było się pożegnać z Heikem i sądziłam, że na tym opowieść się zakończy. Bo jak miałam to kontynuować?
W domu po powrocie z Huds Moar poszłam wprost do mojej maszyny do pisania. Tytuł następnego, dwudziestego dziewiątego tomu „Sagi o Ludziach Lodu” pojawił się sam z siebie: „Miłość Lucyfera”.
Znowu byłam w odpowiednim nastroju. Podniecenie i twórcza inspiracja przychodziły z zewnątrz, a ja po prostu znajdowałam się w ich władaniu. I było to silniejsze, niż mogłabym kiedykolwiek przypuszczać.
Jeszcze raz musiałam się zastanawiać: Co się właściwie dzieje? Już nie panowałam nad swoim umysłem, pracował jakby niezależnie ode mnie.
Czułam się po prostu… Jak to nazwać? Ubezwłasnowolniona?
W listopadzie 1985 roku, gdy dawno już miałam za sobą historię Heikego, na pewnej wystawie malarstwa spotkałam mężczyznę, mniej więcej trzydziestopięcioletniego. Poczułam, że oblewa mnie zimny pot. Mój Boże, to przecież Heike, pomyślałam. Okazało się niedługo, że to kolega po fachu, także pisarz, a wspólni znajomi od dawna powtarzali nam, że absolutnie powinniśmy się poznać, jesteśmy bowiem pokrewnymi duszami. Tego dnia zaczęła się nasza wyjątkowa przyjaźń, jedna z tych pięknych przyjaźni ludzi z różnych pokoleń, całkowicie pozbawiona zabarwienia erotycznego i temu podobnych napięć. Mój pomocnik, o którym chciałabym w innym miejscu opowiedzieć nieco więcej, dał mi bardzo wiele. Zyskałam w nim przyjaciela, jakiego nigdy przedtem nie miałam.
Dla mnie było to tak, jakbym spotkała żyjącego Heikego. Miał nawet sterczące jak u trolla uszy. I pozostał Heikem, pominąwszy, że stał się również pierwowzorem Marca. Żeby nie wspominać już o tym, iż znakomity ilustrator „Sagi o Ludziach Lodu”, Svein Solem, niczego nie przeczuwając, sportretował go jako Tamlina na okładce „Demona Nocy”…
Telefony i listy od słuchaczy płynęły nieprzerwanym strumieniem. Spośród blisko dziesięciu tysięcy listów i telefonów tylko dwóch czytelników miało negatywne uwagi. Całkiem nieoczekiwanie po ukazaniu się „Demona Nocy”, czyli tomu trzydziestego trzeciego, odezwała się jakaś sekta religijna z Zachodniego Wybrzeża. Nie pisze się o demonach, upomniano mnie.
Uwielbiam otrzymywać listy, ale tak trudno jest znaleźć czas, by na nie odpisywać. Naprawdę bardzo się staram, z początku wydawało mi się, że to sprawa honoru odpowiedzieć każdemu czytelnikowi. To mój obowiązek, skoro ci sympatyczni ludzie zadali sobie trud, żeby usiąść i do mnie napisać.
Ale skończyło się to dla mnie źle, zwłaszcza że jednocześnie usiłowałam nadal tworzyć moje powieści odcinkowe i miałam ambicje, żeby wydawać przynajmniej dwie rocznie. W końcu dostałam prawdziwego ataku nerwowego na tle przedłużającego się stresu, przez trzy godziny nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, i wywołałam niezły skandal w poczekalni u doktora. Nie zdawałam sobie sprawy, że raz po raz zadaję Asbjornowi to samo pytanie: „Ale dlaczego my tu przyszliśmy?” On zaś najzupełniej spokojnie odpowiadał za każdym razem: „Właśnie dlatego, że ty nie wiesz, dlaczego tu przyszliśmy”.
Straszne!
W gabinecie doktora ocknęłam się nareszcie i wróciłam do przytomności, a lekarz przykazał mi ograniczyć pisanie powieści i zapomnieć o wielkich ambicjach, jeśli chodzi o korespondencję z czytelnikami. Tak więc ostatnio pisałam tylko po sześć tomów „Sagi o Ludziach Lodu” rocznie i dałam sobie spokój z odpowiadaniem na listy. Mam nadzieję, że czytelnicy okażą wyrozumiałość.
Opisany wypadek miał miejsce w roku 1986, ale to krótkie spięcie w moim mózgu miało nieoczekiwane następstwa.
Tego, co teraz piszę, nie mówiłam nigdy nikomu, nawet mężowi. Ponieważ wtedy bardzo mnie to przeraziło, byłam poważnie zaniepokojona stanem mojego umysłu. Później jednak skojarzyłam to z innymi wydarzeniami i teraz nareszcie mogę spokojnie opowiedzieć.
W kilka dni po tamtych okropnych trzech godzinach z zastopowanym mózgiem otworzyłam usta, by zapytać Asbjorna: „Kto to był ten młody blondyn, który nas odwiedził?”
Nagle coś mnie tknęło. Ta wizyta…? Czy to nie był sen?
Zakręciło mi się w głowie, pojawiały się jakieś myśli i natychmiast ulatywały. Młody blondyn? Przecież był tutaj jakiś młody blondyn! A może nie? Nie, z pewnością nikogo nie było, w każdym razie to nie tutaj, raczej w domu mojego dzieciństwa w Szwecji. Ale to się stało dopiero co! Zaledwie kilka dni temu! A poza tym nie mogło być w Szwecji, dom mojego dzieciństwa już nie istnieje.
Zaczęłam się bać. Czyżbym traciła kontrolę nad swoim rozsądkiem? Nie miałam odwagi nic powiedzieć, o nic zapytać. Nagle bowiem uświadomiłam sobie, że Asbjorna nie było przy tym spotkaniu. Wiedziałam też, że takie spotkanie nigdy nie miało miejsca w rzeczywistości. Jedynie w mojej wyobraźni.
Nie, nie w wyobraźni. A zatem sen? Mimo wszystko?
Byłam pewna, że to nie sen. Wspomnienie wypływało skądinąd.
Kiedy zrozumiałam, że coś musiało się stać, podczas gdy trwałam w stanie półprzytomności, przestraszyłam się nie na żarty. W rzeczywistości bowiem nie spotkałam żadnego młodego blondyna. Był to wytwór mojego mózgu. Ale jakby nie pochodził ode mnie, nie mój organizm to sprawił, ktoś inny zaszczepił mi taki obraz, myśl, wspomnienie…
Próbowałam odtworzyć całe spotkanie z tym chłopcem, powoli, bardzo powoli udało mi się poukładać wszystkie klocki. Rekonstrukcja wydarzenia zabrała mi wiele godzin.
Ktoś zapukał do drzwi. Poszłam otworzyć i zobaczyłam młodego chłopca o bardzo jasnych blond włosach. Jeden lok na skroni był zupełnie biały, co od razu zwracało uwagę, zaczęłam się więc zastanawiać, czy to może jakiś artysta albo coś w tym rodzaju. Kiedy jednak napotkałam spojrzenie jego ufnych oczu, zobaczyłam połatane ubranie, uświadomiłam sobie, że nie mógł to być nikt nowoczesny, kto farbuje włosy, żeby wyglądać interesująco.
Trochę przypominał mojego pomocnika, ale sprowadzało się to właściwie tylko do tego, że obaj mieli włosy blond i niebieskie oczy, z których wyzierała sama dobroć. Poza tym żadnego podobieństwa. Chłopiec był od tamtego dużo młodszy, nie posiadał stanowczości mego pomocnika ani jego szlachetnych rysów. Ten chłopiec to proste stworzenie, na swój sposób urodziwe, ale mnie wzruszył najbardziej dziwny smutek w jego twarzy.
– Proszę wejść – powiedziałam odrobinę zakłopotana, bowiem gość się nie odzywał.
Potem było tak, jakby rzeczywistość uległa zmianie, zdawało mi się, że jestem w domu, w którym spędziłam dzieciństwo, a nie w Valdres, jeszcze później w ogóle wszystko zniknęło, pozostał tylko jego głos, jego twarz, jego obecność, którą bardziej odczuwałam niż widziałam.
– Nie, nie – powiedział głos, a ja w tym momencie popełniłam błąd i uwierzyłam, że mi się wszystko śni. Bo to w snach się zdarza, że słyszymy głos i wiemy, że ktoś przy nas jest, ale go nie widzimy. Tak było i teraz. – Nie, nie, ja chciałem tylko powiedzieć, że wszystko idzie bardzo dobrze. Tylko że jeszcze sporo brakuje.
– Czego brakuje? Nie rozumiem – powiedziałam zdezorientowana.
Potrafiłam odtworzyć spotkanie do tego momentu, potem mój mózg odmawiał posłuszeństwa i nie chciał dalej pracować.
Żebym się nie wiem jak starała, nie mogłam sobie przypomnieć, ani co było dalej, ani jak się to spotkanie skończyło.
I, jak wspomniałam, nie miałam odwagi nikomu o tym powiedzieć. Bo albo uznają, w najlepszym wypadku, że to sen, albo też zaczną wątpić w moje zapewnienia, że wtedy nie do końca straciłam przytomność.
Z czasem zrozumiałam, co się wówczas stało.
To było moje pierwsze spotkanie z Linde-Lou.