ROZDZIAŁ III

Lodowaty wiatr wył w skalnych szczelinach ponad grupą, która siedziała i czekała na znak życia od Nataniela. Tiili, żyjąca w wiecznym cieple, marzła teraz okropnie, mimo że otulono ją wszystkimi ubraniami, jakie tylko zebrani mogli jej ofiarować.

Dzień powoli mijał.

– Zbiera się na śnieg – rzuciła Tova cierpko.

– Może wysoko w górach, ale nie tu – odparł Marco.

Siedzieli blisko siebie, wszystkie podobne do ludzi stworzenia, demony natomiast ulokowały się na skalnym występie. Na tyle jednak blisko, by słyszeć rozmowy.

Demony nie marzły.

Duchy przodków także nie.

Zimno było jedynie sześciorgu żywym ludziom: Ellen, Tovie, Tiili, Gabrielowi, Ianowi i Marcowi.

– Trudno, teraz pójdę zobaczyć, co się tam dzieje – powiedziała Ellen po raz już chyba dwudziesty.

– Nie! – powstrzymał ją Marco. – To się na nic nie zda.

– A jeśli on potrzebuje pomocy?

– W jaki sposób moglibyśmy pomóc komuś, kto został zamknięty we wnętrzu góry?

Ellen była rozdrażniona i niecierpliwa.

– Czy nie moglibyście wykorzystać telepatii? Nie możecie się posłużyć waszą zdolnością do przekazywania myśli na odległość?

– Nie powinniśmy mu przeszkadzać. A jeśli nasz sygnał przeszkodzi mu w jakimś ważnym rytuale albo coś w tym rodzaju? To by mogło być ryzykowne i brzemienne w skutki zachowanie.

Ellen z rezygnacją opadła na ziemię.

Tiili ukradkiem spoglądała na Marca, który patrzył gdzieś w stronę doliny. Czy to on szeptał mi do ucha te przyjazne, uspokajające słowa, kiedy musiał sprawić mi ból? Powiedział, że bardzo mnie lubi… Jaka wtedy byłam szczęśliwa! Ale teraz nawet na mnie nie spojrzy.

Myliła się bardzo, bowiem Marco nieustannie miał świadomość jej bliskości. Ale nie wiedział, jak ona się czuje, chciał jej dać czas, by ochłonęła, zaakceptowała nową rzeczywistość. Spokój, jaki zachowywała, wydał mu się nienaturalny; podejrzewał, że nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co się stało. Znajdowała się w próżni, nie przygotowana do przyjmowania tylu nowych wrażeń. Bała się otworzyć na nowe przeżycia, bo mogłyby się okazać zbyt dla niej silne.

– Gabrielu, wydaje mi się, że już dawno nic nie zapisywałeś – powiedział Ian na wpół twierdząco, na wpół pytająco.

Chłopiec drgnął, po czym odszukał swój notes i długopis.

– Nie, ja… Wydarzyło się tak wiele… Którego dziś mamy?

– Jeśli dobrze liczę, to powinno być siedemnastego maja.

Tova roześmiała się, krótko i z goryczą.

– Panie Boże, a tośmy sobie urządzili obchody narodowego święta!

– Może najodpowiedniejsze ze wszystkich – wtrącił Marco. – Uwolnić Norwegię od takiego niebezpieczeństwa, jakie stanowił Tengel Zły…

– O, sprawy nie zostały jeszcze doprowadzone do końca – rzekł Ian. – Wciąż nic nie wiemy.

– Tak czy inaczej przyjemnie jest nie musieć maszerować w świątecznym pochodzie – powiedziała Tova. – Nie przepadam za tymi dzieciakami popiskującymi „hurra” na komendę pań nauczycielek. Ani za staruszkami, których sadzają w parku na ławkach, opatulonych w koce, żeby mogli sobie obejrzeć pochód szkolnej dziatwy, chociaż oni woleliby zasiąść nad kuflem piwa, skoro już raz wyszli ze swoich przytułków.

– Przecież ja w tym roku miałem wygłosić przemówienie w imieniu naszej szkoły – szepnął pobladły Gabriel. – Kompletnie o tym zapomniałem!

– Nie przejmuj się – uspokajała go Tova. – Wszyscy i tak by siedzieli jak na rozżarzonych węglach i czekali, aż skończysz, żeby pójść na lody. A poza tym pomyśl, jakie to dzisiaj mogło być święto. Piękne, nowo zakupione ubranka dzieci musiały być pochowane pod starymi płaszczami od deszczu, może nawet buzie dzieci smagał wiatr ze śniegiem, mokry śnieg wciskał się za kołnierze i oblepiał nadgarstki. Wielu nowe buty poocierały nogi, ten i ów ledwo mógł wytrzymać, tak mu się chciało siusiu, a wszyscy myśleli o jednym: kiedy nareszcie znajdziemy się na rynku?

– Nie masz nic dobrego do powiedzenia na temat siedemnastego maja, Tovo? – roześmiał się Marco.

– Oczywiście, że mam! Ale złośliwości są dużo zabawniejsze!

– Jasne. Zawsze tak było.

– Gdzie się podział Rune? – zapytała Halkatla.

– Kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, przechodził razem z Lucyferem przez lodowiec – odpowiedział Ian.

Halkatla westchnęła.

– Bardzo bym chciała go jeszcze zobaczyć!

– My też! – zawołał Gabriel. – My też!

– Tyle mu zawdzięczam – rzekła Halkatla w rozmarzeniu.

Wszyscy milczeli.

Ellen spoglądała na niebo.

– Dzień ma się ku końcowi – rzekła w końcu. – Niedługo zapadnie zmrok.

– Pang! I oto mrok zapadł – oświadczył Gabriel.

Marco uśmiechnął się. Lubił, kiedy zachowywali poczucie humoru i rozmawiali ze sobą swobodnie. Strasznie trudno było tak siedzieć i czekać, nie mając pojęcia, co się stało ani co się za chwilę stać może.

Z radością w sercu myślał o tym przyjaznym nastroju i cieple łączącym grupę oczekujących. Wszyscy się nawzajem wspierali, okazywali sobie troskliwość i życzliwość. Ian siedział na zboczu obejmując Tovę, a ona przytulała się do niego tak mocno, że nic nie byłoby w stanie ich rozdzielić. Marco nie mógł nie słyszeć ich cichej rozmowy.

– No i co? zapytał Ian. – Nie żałujesz?

– Czego, mianowicie?

– Że postanowiliśmy nadal być razem. Wydarzyło się przecież tak wiele, że mogłabyś mieć zastrzeżenia.

Tova oparła głowę o jego brodę.

– Nie bądź głupi! Ja niczego nie żałuję. Może ty, skoro tak mówisz.

– To najlepsze, co mnie w życiu spotkało – zapewniał Ian. – To znaczy, że spotkałem ciebie. I to, że zostaniemy rodzicami. Tak się martwiłem, że musisz pokonać te wszystkie trudności. Nic ci nie jest?

– Zupełnie nic – odparła uszczęśliwiona. – Dziękuję ci, Ian, że jesteś ze mną.

Marco słuchał tego z radością. Wciąż się martwił o tak źle przez los potraktowaną Tovę. Zgadzam się z tobą, Tovo, myślał z czułością. Niech będą dzięki za Iana! To najlepsze, co mogło nam się przytrafić!

Trond wygłaszał przemówienie do swoich oddziałów, które uczestniczyły w walce. Demony słuchały jego pompatycznych określeń z ironicznymi uśmiechami, Marco jednak zauważył, że ukrywają pod tym dumę. Demony nie bywają chyba specjalnie rozpieszczane pochwałami.

Gabriel próbował nauczyć całą grupę oczekujących pieśni „Ojciec Jakub”, ale bez powodzenia. Brali w tym udział wszyscy żyjący i wszyscy przodkowie Ludzi Lodu, Estrid i Jahas fałszowali tak, że aż uszy bolały, ale trzeba powiedzieć, że znalazło się również wiele bardzo pięknych głosów. Demony jednak spoglądały na Gabriela zdumione i nie bardzo rozumiały, co mogłyby robić jako członkowie nowo stworzonego chóru. Kiedy nareszcie pojęły, że chłopiec oczekuje, iż będą z siebie wydawać te dziwne dźwięki, pootwierały usta ze zdziwienia, a potem nad doliną rozległ się podobny do gdakania śmiech i pieśń zamarła wśród okrzyków i chichotów.

Pod tą zewnętrzną swobodą, pod uczuciem więzi i wspólnoty, czaił się jednak lęk i niepewność co do losów Nataniela. Było oczywiste, że najtrudniej jest Ellen, ale i ona starała się nie tracić poczucia humoru.

Nie pomogą przecież Natanielowi tym, że będą się martwić.

Czekali przez cały dzień.

Chłodny wiosenny wieczór kładł się błękitnymi cieniami nad Doliną Ludzi Lodu. Zmierzch w maju jest na północy bardzo długi, ale tak naprawdę to była już raczej noc niż dzień.

Jedzenia mieli niewiele, ale tę odrobinę, która im została, rozdzielili sprawiedliwie pomiędzy sześcioro zależnych od przyjmowania pokarmu.

Tova myślała o Natanielu. Kiedy on jadł po raz ostatni? Człowiek w sytuacji krytycznej powinien myśleć jasno, a umysł jest bardzo uzależniony od jedzenia, może najbardziej ze wszystkich organów. Kiedy jest się głodnym, trudno zebrać myśli. Człowiek jest rozdrażniony i łatwo traci humor.

W sytuacji Nataniela to bardzo niedobrze.

Dlaczego nic się nie dzieje? Jak długo będą musieli czekać?

Ukradkiem spojrzała na demony, które w błękitnym mroku wyglądały jak odpoczywające ptaki. Drapieżne ptaki, które znalazły schronienie przed nocą, lecz mimo to czujnie rozglądają się po okolicy, przygotowane na każde niebezpieczeństwo.

Zastanawiała się nad ich życiem.

Tova, a inni zresztą też, zadawała sobie często pytanie, komu one służą. Musi to być ktoś wyjątkowy, to nie ulega wątpliwości.

Teraz Tova wiedziała już, kto to taki. I ta świadomość sprawiała, że przenikały ją lodowate dreszcze. Otwierało to bowiem perspektywę tak wielką i tak straszną, że nie miała odwagi o niej myśleć.

Przypomniała sobie słowa, jakie kiedyś dawno temu Daniel napisał do Shiry: „Ale ja żyję na samym skraju tej ponurej baśni, w którą Ty zostałaś wciągnięta, nie pojmuję wszystkich wątków w tej olbrzymiej sieci, którą zostaliśmy omotani”.

Tova jeszcze raz zadrżała. Przed nią otworzyła się niewielka szczelina. Ona mogła zajrzeć w głąb owej baśni.

Nie chciała dowiadywać się niczego więcej.

Zwróciła uwagę, że Marco obserwuje ją w zadumie. Otrząsnęła się ze złych myśli i spróbowała przesłać Marcowi uśmiech, lecz wypadło to dosyć blado. W Dolinie Ludzi Lodu panowała cisza…

Marco spojrzał na Tiili i nagle uświadomił sobie, że biedaczka bliska jest załamania. Dygotała na całym ciele, twarz miała trupio bladą, ale nie dlatego, że zmarzła.

Natychmiast wstał i podszedł do niej tam, gdzie przycupnęła pomiędzy Ellen i Villemo, usiadł i mocno przytulił do siebie opatuloną dziewczynę. Trzymał ją tak długo, chciał bowiem, by poczuła się bezpieczna.

I właśnie teraz nadszedł kryzys.

Oddech Tiili stał się przerywany, jakby miała się zaraz zanieść szlochem.

– No, no – mruczał Marco, głaszcząc jej kruczoczarne włosy. – No, no, już dobrze. Jesteś wśród przyjaciół.

Tiili próbowała wyrazić swoje uczucia.

– Tak wiele… nieznajomych, wszystko… obce! Mamy nie ma, Targenor też nie żyje. Już nigdy więcej ich nie zobaczę. A wy mówicie tak dziwnie. Gdzie ja jestem? W Dolinie Ludzi Lodu, wiem, ale niczego tu nie poznaję! Żadnych domów, ani jednego człowieka. A kim jesteście wy? Macie takie dziwne ubrania, ja naprawdę niczego nie rozumiem.

Wszyscy wokół milczeli, słuchali, co mówi Tiili. Demony również. Postawiły uszy, by nie uronić ani słowa. W mroku nocy widać było tylko zarysy ich sylwetek.

– Dzieje się tak wiele, tyle jest tutaj niebezpiecznych istot! Ciągle nie mogę pojąć, gdzie się znalazłam.

Marco przemawiał tak łagodnie, jak tylko umiał.

– Żyjemy w dwudziestym stuleciu. Przez siedemset lat byłaś zamknięta w górze i dopiero teraz zaczyna się twoje życie, ale my wszyscy postaramy się, byś czuła się tu jak najlepiej.

– Przecież ja już nikogo nie znam – pisnęła żałośnie.

– Znasz nas. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi my, tutaj zebrani, a także wielu, wielu innych. Cały twój ród będzie cię wspierał, zarówno żywi, jak i umarli.

Tiili spojrzała na niego przestraszona.

– Umarli?

– Jeśli Natanielowi wszystko się uda, to będziesz mogła się zobaczyć z Didą i z Targenorem. Tak, wiem, to brzmi bardzo dziwnie, ale Ludzie Lodu nie są pospolitym rodem. Nasz zły przodek, Tan-ghil, zasiał w nas dziwne ziarno, ziarno mistyki i czarów, zdolność do widzenia tego, co niewidzialne…

Tiili rozglądała się niespokojnie.

– Co mama powie o tym, co robiłam dzisiaj?

Marco przerwał jej pospiesznie:

– To było konieczne, przecież wiesz! Ja nie chciałem tego podobnie jak ty, ale…

Oczywiście, wyraził się bardzo niezręcznie. Tiili odwróciła głowę i patrzyła na niego zrozpaczona.

– Przecież wiesz, co mam na myśli – rzekł cicho, słowa były przeznaczone wyłącznie dla niej. – Wiesz, że nie chciałem naruszać twojej niewinności, ale skoro już i tak nie było innego wyjścia, to ja… chciałem bardzo… bardzo być z tobą.

Tiili siedziała przez chwilę sztywno, odpychająca, jakby miała do siebie pretensje o to, co się stało, kiedy jednak Marco pogłaskał ją czule po policzku, spojrzała na niego kątem oka i po chwili nieśmiały uśmiech pojawił się na jej wargach.

– Ty i ja – szepnął jej do ucha. – Ty i ja mamy teraz swoją tajemnicę.

To akurat nie była prawda, bardzo wielu przecież zdawało sobie sprawę z tego, co zaszło w czerwonym korytarzu, ale słowa te były dla niej pociechą. Jak dziecko oparła głowę na ramieniu Marca i odetchnęła z ulgą.

– Pomóż mi – szeptała cichutko. – Tak się boję… na tym obcym świecie.

– Jeśli tylko uda nam się zachować ten świat, to już zawsze będziesz mogła na mnie polegać – odparł Marco równie cicho. – Będę przy tobie w każdej sytuacji, gdy tylko będziesz mnie potrzebować.

– Będę cię potrzebować zawsze – szepnęła tak cicho, że raczej to odgadł, niż usłyszał.

To naprawdę czarowna chwila, pomyślał Marco. Życie dotychczas nie rozpieszczało go takimi sytuacjami jak ta. Ich pierwsze spotkanie upłynęło pod znakiem pośpiechu i dla obojga było szokiem. Ale, skoro teraz Tiili przytulała się do niego, szukała jego opieki, to znaczy, że mu wybaczyła. I może nawet oznaczało to jeszcze więcej. Być może wybrała go sobie.

Przez wszystkie minione lata tysiące dziewcząt zakochiwało się w Marcu, ale na ogół nie trwało to długo. Marco nigdy nie odważył się wejść w jakiś trwalszy związek, a poza tym nigdy mu na żadnej tak do końca nie zależało. Ale tęsknił naprawdę. Ta część jego osoby, którą miał po ludziach, odczuwała prawdziwą ludzką tęsknotę za miłością do jednej jedynej kobiety.

Niestety, nigdy takiej nie znalazł. Nawet nie miał odwagi szukać. Wiedział, że jest nieśmiertelny, a przecież zwyczajna dziewczyna zestarzałaby się i umarła.

A jak to jest z Tiili?

Tego nie wiedział. Wiedział tylko, że już teraz żywi dla niej pełne ciepła oddanie.

To, niestety, sprawiało, że bardzo się niepokoił o przyszłość.

Tova wyrwała go z zamyślenia. Twarz miała niezwykle skupioną.

– Marco! Słuchaj!

On też się skoncentrował.

– Tak. Słyszę sygnały. To Nataniel!

Ellen zerwała się na równe nogi i podeszła do nich. Cała grupa uważnie śledziła, co się dzieje.

– Nataniel – szepnęła Ellen. – Żyje! Dzięki ci, dobry Boże! Co to za sygnały?

– On potrzebuje pomocy – odparł Marco.

– Och! – jęknęła Ellen. – Musimy do niego biec! Jak najszybciej!

– Nie, nie! To nie o taką pomoc chodzi! Bądźcie teraz cicho, wszyscy. My z Tovą postaramy się nawiązać z nim kontakt.

Zaległa śmiertelna cisza. Marco marszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał, zebrani nie wiedzieli, że chodzi o pomoc, jaką psy piekielne okazały Natanielowi. Po dłuższej chwili Tova i Marco odetchnęli.

– Skończone – powiedział Marco. – Nataniel życzy sobie nawiązać kontakt z Runem.

– Z Runem? – zawołała Halkatla. – Ja też bym chciała.

– Spokojnie! – uśmiechnął się Marco. – Spróbuję się porozumieć z Runem, może uda mi się go odnaleźć. A poza tym Nataniel pozdrawia wszystkich, zwłaszcza ciebie, Ellen.

– Dziękuję! Och, dziękuję!

Pozwolili Marcowi pogrążyć się z telepatycznych poszukiwaniach w dziwnym, niedostrzegalnym dla innych świecie.

W jakiś czas potem Tova znowu podskoczyła na swoim miejscu.

– Jeszcze jeden sygnał od Nataniela.

– Przyjmij go. Ja nie mam teraz czasu.

Tova przymknęła oczy. Wyglądała na tak skupioną, że Villemo miała kłopoty z zachowaniem powagi.

Po chwili Tova odetchnęła.

– Zbliża się rozstrzygająca chwila – powiedziała cicho, żeby nie przeszkadzać Marcowi. – Mam przekazać, żeby Shira była gotowa.

– O rany! – jęknął Gabriel i głośno przełknął ślinę.

Tova próbowała nawiązać kontakt z Shirą i udało jej się to nadzwyczaj szybko. Gorzej, że Marco nie mógł odnaleźć Runego.

W końcu jednak odezwał się skrzypliwy głos człowieka-alrauny i Marco poprosił Runego, by nawiązał kontakt z Natanielem.

Teraz wszyscy stwierdzili, że od dłuższego czasu wstrzymują oddech. Kiedy napięcie ustąpiło, z wielu ust wydobyło się westchnienie ulgi.

– Ja jednak pójdę i zobaczę, co się dzieje z Natanielem – rzekła Ellen stanowczo.

Tym razem Marco jej nie zatrzymywał. Przeciwnie, wstał i natychmiast wszyscy inni zerwali się na równe nogi.

– Tak, możemy się przenieść nieco bliżej – powiedział. – Bo teraz będą się dziać ważne rzeczy.

Jakby w całą gromadę wstąpiły nowe siły. Ruszyli wszyscy w stronę najwyższego punktu skalnego nawisu i mieli teraz przed sobą rozległą halę. Majowa noc zaczynała powoli ustępować, światło było jeszcze bez wątpienia nocne, ale już dość jasne.

Z tego miejsca widzieli wyraźnie, że w górach panuje śnieżyca. Ciężkie chmury otulały szczyty, a zadymka niczym szarobiałe firanki przesłaniała zbocza. Gdyby ich teraz ktoś zobaczył, pomyślałby, że to mała gromadka wędrowców, zdążająca w górę, choć przecież była ich blisko setka.

Tyle jest rzeczy, których zwyczajny człowiek nie potrafi zobaczyć. I tak jest może najlepiej.

Marco musiał mieć swobodę ruchów, więc to Ian niósł teraz Tiili. Niósł ją na plecach, siedziała wysoko i zdumionym wzrokiem przyglądała się idącym wokół nich istotom. Wciąż rozglądała się za Markiem, a kiedy napotykała jego wzrok, jej ładną buzię rozjaśniał radosny uśmiech. Stawała się wtedy niebywale pociągająca.

– Ty przecież nic nie ważysz, moje dziecko – uśmiechnął się Ian.

Ona uśmiechnęła się również, po czym spoważniała i zamyśliła się.

– Właśnie tą drogą szłam wtedy z tym… okropnym…

– Nie myśl o tym!

– Nie mam zbyt wielu wspomnień – powiedziała z wolna.

– Spróbuj więc pamiętać tylko to, co ładne i miłe.

– Tak właśnie staram się robić.

I dodała bezgłośnie, sama do siebie: „Ale to najpiękniejsze wydarzyło się całkiem niedawno”. Głośno zaś zapytała Iana:

– Czy myślisz, że on wróci? Że jest tam na górze? Tam gdzie teraz idziemy?

– Nie powinnaś się bać, nie narazimy cię na żadne niebezpieczeństwo – odparł Ian z taką pewnością, na jaką tylko było go stać.

Całkiem spokojna jednak nie była.

Ellen przystanęła.

– Martwi mnie to wszystko!

– Mnie też – przyznał Marco. – Chodźcie, pospieszmy się!

– Czy wejdziemy do wnętrza góry?

– Nie. Ale być może uzyskamy nowe wiadomości.

Wiadomości jednak nie było, stało się natomiast co innego…

Wszyscy przystanęli gwałtownie. Skądś z góry przed nimi dochodził ryk, który przypominał krzyk przerażenia kogoś należącego do samej ziemi. Nie był to ani człowiek, ani zwierzę, ani w ogóle żywa istota, to było związane z żywiołami, tak im się przynajmniej wydawało. A pomiędzy dwoma sterczącymi szczytami zobaczyli jakby kupkę gnoju czy czegoś takiego, co się rozpadło i zmieniło w okropny odór.

Ziemia zadrżała pod stopami idących, po czym zaległa cisza.

Trwała długo.

– Coś się musiało stać – stwierdził Ian sucho.

Czekali.

Tova napotkała wzrok jednego z demonów. Pośpieszny, jakby wyczekujący błysk, który pojawił się w jego oczach na odgłos dochodzącego z góry huku, przeniknął dziewczynę lodowatym chłodem.

Czy nikt nie dostrzega niebezpieczeństwa? zapytała w duchu.

Ale ja nie mogę nic powiedzieć. Ja mogę być tylko urażona. I przestraszona.

– Idziemy dalej – rzucił Marco cichym głosem.

Szli w milczeniu, świadomi celu, przygotowani na trudności.

– Dnieje – rzekł Tamlin.

Owszem – potwierdziła Tova. – Co prawda zostało jeszcze sporo czasu do świtu, ale niewątpliwie noc ma się ku końcowi.

– Spójrzcie! – zawołał Gabriel, pochylając się nad strumieniem, nad którego brzegami przyroda uległa zatruciu. – Patrzcie na wodę!

Wszyscy podeszli bliżej. Nie potrzebowali wyjaśnień, by wiedzieć, o co tu chodzi. Widzieli, że woda w strumieniu nie ma już tej chorobliwej barwy. Nie była całkiem czysta, ale i tak znacznie lepsza niż dawniej.

– Widziałeś coś podobnego? – szepnęła Tova. – Czy możemy uznać, że to dobry znak?

– Myślę, że tak – powiedział Marco spokojnie, ale w jego głosie słychać było radość.

Pokonali ostatnie strome zbocze. Znajdowali się u podnóża śnieżnej zaspy, która im wyżej, tym zdawała się bardziej zbita.

Zatrzymali się wszyscy, zdumieni i poruszeni. Światło brzasku pozwalało im zobaczyć dość wyraźnie małego ptaka, który siedział na kamieniu pośrodku strumienia i pił wodę. Wszystko wokół miało chorobliwe barwy, otoczenie było zatrute, ale woda krystalicznie czysta!

Tova i Ian spoglądali po sobie. Na ich twarzach pojawiły się szerokie uśmiechy.

Ellen jednak opadła powoli na kolana, dotknęła ręką zimnej, cierpiącej ziemi, którą ciemna woda Tan-ghila tak potwornie skaziła.

– Spójrzcie – rzekła cicho. – Spójrzcie!

Wielu pochyliło się, ale musieli również uklęknąć, żeby zobaczyć to co Ellen.

– Trawa – rozjaśnił się Ian. – Wschodząca trawa!

Odetchnęli z ulgą. Marco wyraził to, co wszyscy myśleli.

– To może oznaczać tylko jedno: Natanielowi i Shirze się udało!

W tej samej chwili wysoko w górach rozległ się ostry krzyk.

Długo w milczeniu spoglądali po sobie.

– Tak krzyczy tylko Tan-ghil – mruknęła Tova.

– Chodźcie! Idziemy tam! – zawołał Marco.

– W jaki sposób się tam dostaniemy?

Szukali wzrokiem jakiegoś przejścia wśród szczytów.

– Koło tamtych kamieni – powiedziała Villemo.

– Tak. Tam będzie najlepiej.

Krzyk śmiertelnego przerażenia, który sprawił, że zatrzymali się w pół kroku, długo unosił się nad doliną. Wibrował w uszach, rozprzestrzeniał się jak kręgi na wodzie, szerzej i szerzej. Nigdy nie słyszeli jeszcze takiego szaleńczego i wściekłego wrzasku; przenikał żywe stworzenia do szpiku kości długo, jeszcze wtedy, gdy trwał już tylko w ich pamięci.

Pobiegli w górę. Demony, prowadzone przez Tajfuna, poleciały przodem, a reszta pędem za nimi, potrącając się i upominając nawzajem.

Nie jest łatwo wspinać się w tych warunkach. Ludzie szli z wysiłkiem, szukali lepszych przejść, czekali na tych, którzy nie nadążali, pomagali sobie.

A czas mijał.

Nataniel, Nataniel, szeptało wielu w duchu, ogarniętych niecierpliwością i jednocześnie bezradnych.

Demony wróciły.

– Tam jest tylko rozległy lodowiec – raportował Tajfun Marcowi. – Widzieliśmy też niewielką kotlinkę porośniętą zieloną trawą i mnóstwem kwiatów tuż obok masywnej górskiej ściany, ale nikogo tam nie było.

– Co by to mogło oznaczać? – zaniepokoił się Marco. – Trawa i kwiaty mogłyby wskazywać, że została tam rozlana woda Shiry. Ale…

Machnął ręką, na znak, że niczego nie rozumie.

– My też nie pojmujemy, co to znaczy – rzekł Tajfun. – Zwłaszcza że poza tym wszystko tonie w śnieżycy i wokół nic tylko biel.

– I nic nie widać?

– Nic.

Spoglądali jedno na drugie. Odwaga zaczynała ich opuszczać. Jak i gdzie mają teraz szukać, kiedy nie ma ani miejsc, ani ludzi, których należało znaleźć?

Ellen zaczęła cicho płakać. Gorzkie łzy rozczarowania.

Żadne z nich jednak nie mogło nie zauważyć, że na ziemię spływa jakby jakaś wielka, trudna do pojęcia ulga. Gabriel powiedział potem, że było to tak, jakby jakiś olbrzym odetchnął pod ich stopami po jakimś wielkim wysiłku.

Tan-ghil, zakała i postrach ziemi, przestał istnieć.

Загрузка...