ROZDZIAŁ XIII

Kiedy piszę „pierwsze spotkanie z Linde-Lou”, to niedokładnie to mam na myśli. W dosłownym rozumieniu bowiem nigdy go nie spotkałam. Ale obraz tego chłopca wrył się w moją pamięć do tego stopnia, że kiedy zaczęłam tom trzydziesty szósty pod tytułem „Magiczny księżyc” nie miałam najmniejszych trudności, żeby sobie wyobrazić Linde-Lou i opisać jego tragiczny los.

Linde-Lou to postać wyjątkowo mi bliska, może właśnie dlatego, że spotkałam go podczas choroby, kiedy mój mózg nie pracował jak należy.

Pojęcia nie mam, dlaczego przyszedł, żeby mi powiedzieć te słowa, ale wygląda na to, że za każdym razem, kiedy traciłam inwencję i zapał do pracy, otrzymywałam coś w rodzaju upomnienia i wsparcia zarazem. Albo we śnie, albo tak jak w lesie w Huds Moar, albo ktoś mnie w tym celu odwiedzał, jak Linde-Lou.

Zanim przejdę do kolejnych wyjaśnień, muszę najpierw, niestety, opowiedzieć trochę o sobie. Niestety, bo nie cierpię egocentryków. Nie rozumiem ludzi opisujących własne przeżycia. Nie byłabym w stanie napisać autobiografii. Odczuwałabym to jako coś bardzo pretensjonalnego, a także bezwstydnego wobec czytelników. Bo po pierwsze, co ich obchodzi moje życie, a po drugie, nie jestem jeszcze do tego stopnia sklerotyczką, żeby wspominać dzieciństwo.

Tutaj jednak potrzeba kilka słów wyjaśnienia.

Przez całe swoje życie wędrowałam po jakiejś krainie cienia pomiędzy naszym światem a światem równoległym. Czasem skłonna jestem przypuszczać, że mam w mózgu wydzielone centrum przeznaczone dla spraw okultystycznych i wszelkiej makabry, ośrodek mistyki, tajemniczości i grozy. Do tych spraw od dzieciństwa ciągnie mnie jak ćmę do światła. Stąd płynie moja pisarska inspiracja.

Może właśnie dlatego „Saga o Ludziach Lodu” została przekazana właśnie mnie? Tak, bo nie ośmieliłabym się z czystym sumieniem twierdzić, że całe to przedsięwzięcie samodzielnie starannie przemyślałam. W pewnym sensie mnie wykorzystano, byłam niczym pędzel zamalowujący pustą ścianę. I nie jest to żadna fałszywa skromność, tak naprawdę było.

Ale miałam mówić o tej krainie cienia…

Pierwszy upiór, którego zapamiętałam, ukazał mi się, kiedy miałam osiem lat. Zapadał wieczór, a ja jechałam na rowerze wiejską drogą. Działo się to przed wojną, w czasach zanim pojawiły się tysiące samochodów, w tym cudownym, nie istniejącym już świecie pustych dróg, kwitnących łąk i małych wiejskich zagród, świecie, który został zniszczony przez współczesną technikę i nigdy już nie powróci.

Nagle zobaczyłam, że na przydrożnym drzewie kołysze się wisielec. Pognałam do domu, jakby chodziło o moje życie, i opowiedziałam matce o tym, co widziałam. Mama sprowadziła sąsiada, który uśmiechnął się współczująco i rzekł: „Ma pani córkę, która widzi więcej niż inni ludzie. To, co zobaczyła przy drodze, to parobek, który się tam powiesił w ubiegłym stuleciu. Co roku w rocznicę swojej śmierci ukazuje się takim, co mogą go widzieć. Drzewa też już dawno nie ma”.

Mój następny duch ukazał się w trzy lata później. Pewnego jesiennego wieczora szłam przez cmentarz koło katedry w Strangnas. To, czego się najbardziej boimy, często też najbardziej nas pociąga. Cmentarza bałam się wtedy śmiertelnie, ale nieustannie chodziłam tamtędy na skróty. Kiedy znalazłam się w cieniu potężnej katedry, coś zaszeleściło w liściach przy najbliższym grobie. Spojrzałam w tamtą stronę i zdążyłam zobaczyć cień osuwający się z wolna za nagrobny kamień. Aha, to pewnie koleżanki chcą mnie nastraszyć, pomyślałam i jak szalona uciekłam.

Ani żywej duszy dookoła. To był bardzo stary grobowiec, napis na tablicy został prawie zupełnie zatarty. Do domu wróciłam wyjątkowo szybko.

Potem też często widywałam różne dziwne rzeczy. Na przykład stary wóz dudniący na drodze. Słychać było stukot końskich kopyt, ale ani konia, ani woźnicy wóz nie miał. To widzenie zresztą miał też i mój brat pół roku wcześniej. On jednak nie odważył się o tym opowiedzieć, dopóki ja nie zwierzyłam się ze swego przeżycia.

Pewnego razu popełniłam prawdziwe głupstwo. W czasach mojej nierozumnej młodości usłyszałam gdzieś, że jeśli się weźmie kamień z grobu i włoży go pod poduszkę, to przyśni się człowiekowi ten, który spoczywa w grobie. Zwiedzaliśmy kiedyś cmentarzysko z epoki wikińskiej i mnie, idiotce, przyszedł do głowy pomysł, by zabrać jeden kamień. Snów żadnych, jak zwykle, nie miałam, ale za to w domu gościł prawdziwy wiking! Przez sześć dni z rzędu. A to ukazywał się jako cień na ścieżce prowadzącej do naszego domu, a to, niewidzialny, poklepał kogoś ż domowników po ramieniu. Rozlegały się ciężkie kroki na schodach, któreś drzwi otwierały się same. Ktoś chodził w sypialni na górze, chociaż nikogo tam nie było, słyszeliśmy oddech i pochrząkiwania. Byliśmy udręczeni, ktoś tropił nas na schodach, obserwował z ciemnych kątów.

W końcu Asbjorn znalazł ślady bosych stóp w naszej piwnicy, w błocie po jesiennych deszczach. Wtedy przypomnieliśmy sobie o kamieniu i wyrzuciliśmy go daleko do głębokiej wody fjordu. Od tej pory panował spokój.

Inne wydarzenie, w innym domu: Stukanie w okienną szybę na drugim piętrze. Psy go nie słyszały.

Było też coś jeszcze… Stara kobieta, która powracała ponieważ ukryła swoje pieniądze w niewiadomym miejscu. Zobaczyłam ją w oknie dawno opuszczonego domu w pewien zimowy dzień. W nocy spadł świeży śnieg, ale ona nie zostawiała śladów. Kiedyś w Sztokholmie szedł za mną na ulicy jakiś na szaro ubrany człowiek, który nieoczekiwanie rozpłynął się w powietrzu i zniknął. Inne upiory, które widywałam, były mniej wyraziste i niewiele miałabym o nich do opowiedzenia. Najbardziej wstrząsające było moje przeżycie na Barbadosie, kiedy poznałam jedną z największych nie rozwiązanych zagadek, znaną pod nazwą „Trumny z Barbados”. Wyjaśniłam to już przedtem, w tomie zatytułowanym „Droga w ciemnościach”.

Jeden z ostatnich duchów ukazał mi się na Hawajach. Pojęcia nie mam, kto to był i dlaczego się pojawił. Był przedostatni dzień naszych wakacji, szliśmy z mężem przez hotelowy westybul, odwróciłam głowę, żeby na ściennym zegarze zobaczyć, która godzina.

I wtedy ukazał się intensywny, czarny jak sadza cień tak blisko mnie, że mógłby mnie objąć, gdyby chciał. Na szczęście nie chciał. Był to barczysty mężczyzna, odrobinę tylko wyższy ode mnie, w płaskim kapeluszu z szerokim rondem. Wyglądał jak katolicki ksiądz. Zdumiona odwróciłam się od niego, ale kiedy w następnej sekundzie znowu spojrzałam za siebie, nie było nikogo. Nikogo i nic, a nikt nie zdążyłby odejść tak szybko po wyfroterowanej posadzce.

Coś mi się zdaje, że nasz samolot spadnie jutro do morza, przeszło mi przez myśl.

Ale nic takiego się nie stało i nigdy się nie dowiedziałam, co to widzenie mogło oznaczać.

A teraz inny obszar świata równoległego. Szczerze mówiąc nigdy nie wierzyłam w takie istoty, jak krasnoludki, panny wodne i inne huldry. Nie wierzyłam dopóty, dopóki sama nie zobaczyłam krasnoludka, zresztą nie tak dawno temu.

Działo się to w pewnym starym domostwie w Valdres. Byłam członkiem komitetu organizacyjnego wystawy. Kiedy mieliśmy wejść do prastarej izby, nie wiadomo dlaczego poszłam naprzód i pierwsza stanęłam w drzwiach. Wtedy zobaczyłam dziwną istotę, mniej więcej pół metra wzrostu, która zeskoczyła z pieca na skrzynię do drewna, a stamtąd na podłogę. Dla mnie widok był tak naturalny, że nie wspomniałam o nim innym członkom komitetu, właśnie wchodzącym do środka. Owa nieduża istota była niemal kwadratowa, krępej budowy, ubrana na szaro i podobna do cienia raczej niż do żywego stworzenia. Była rodzaju męskiego, nie mam co do tego wątpliwości, nie wzbudziła we mnie lęku ani niepokoju, wyczuwałam ciepło i życzliwość. Krasnoludek szybciutko przebiegł przez izbę i zniknął za jedną z pań.

Wtedy stwierdziłam, że nikt poza mną go nie spostrzegł, a gdy wspomniałam, że tu przed chwilą był, potraktowano to jako żart.

Czy człowiek się boi, kiedy widzi ducha lub upiora?

W każdym razie nie natychmiast. To się wydaje całkiem naturalne i na ogół się nad tym nie zastanawiamy. Ale gdy widzenia zaczynają się często powtarzać, stają się denerwujące. Znowu mi się to draństwo ukazuje, myśli sobie człowiek i zaczyna się trochę bać. Ale też jest to powód do dumy.

Teraz muszę opowiedzieć o moim pomocniku.

Wspominali o nich ludzie we wszystkich epokach. Nasi najdawniejsi przodkowie nazywali ich duchami opiekuńczymi. Zwyczaj, który nadal praktykujemy odprowadzanie naszych gości do drzwi – to nie tylko uprzejmość. Czynimy tak również dlatego, by dopilnować, czy duch opiekuńczy naszego gościa wychodzi wraz z nim. Później pojawił się Anioł Stróż, niektórzy mówią też o opatrzności, przewodniku, opiekunie, dobrej wróżce i tak dalej. Określeń jest wiele, ale nie ulega wątpliwości, że większość ludzi ma kogoś, kto im towarzyszy przez całe życie, kto strzeże od złego i pomaga. Mnie dana była radość widywania mojego pomocnika wielokrotnie.

Zaczęło się to już w dzieciństwie. Ten okres mojego życia nie należał do najlepszych, mając dziesięć i dwanaście lat zostałam trzy razy zgwałcona, co zostawiło w mej duszy głębokie i bolesne ślady. Dużo przebywałam sama, przestraszona, nie rozumiejąca, dlaczego mnie to spotyka. I właśnie podczas jednej z takich samotnych wędrówek po lesie po raz pierwszy spotkałam swego pomocnika i opiekuna. Nie pojmowałam jednak wtedy, kto to jest. Pod drzewem, do którego się zbliżałam, stał wysoki mężczyzna i patrzył na mnie z przyjaznym, pełnym wyrozumiałości uśmiechem. Wszystko jakby się uciszyło i we mnie też zagościł spokój. Widziałam jedynie te oczy, które dosłownie promieniowały dobrocią i miłością o niewiarygodnej sile. Mężczyzna miał długie, jasne loki i oczy intensywnie niebieskie. Ubrania nie pamiętam, ale nosił na sobie coś jasnego. Po chwili zniknął, rozpłynął się w powietrzu i została tylko ta promienna dobroć. W końcu to też ustało, ale ja czułam się bezgranicznie bezpieczna i szczęśliwa.

I wiedziałam wtedy, że już kiedyś te oczy na mnie patrzyły. Widywałam je we śnie, wiele razy w latach dzieciństwa.

Później pojawiał się we dnie. Raz po raz. Kiedyś na przykład siedziałam w kuchni, czułam się porzucona, zapomniana przez wszystkich. I wtedy on się ukazał, tym razem bardziej eteryczny, prawie przezroczysty, tak że widziałam poprzez jego postać wszystkie szafy i półki na ścianach. Nagle mój nastrój uległ zmianie, znowu przepełniło mnie uczucie, że nie jestem sama na świecie. Że mam kogoś, kto pragnie mego dobra.

Nie zawsze widywałam go tak wyraźnie, najczęściej tylko te oczy, promieniejące dobrocią i miłością.

Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy dwie osoby zajmujące się aurą i badaniem jej znaczenia nagle podskoczyły na swoich miejscach i wpatrywały się nie we mnie, lecz w kogoś, kto stał za moimi plecami. Opowiadali mi potem oboje, że dostrzegli wysoką, świetlistą postać rysującą się wyraźnie na tle ściany. I oboje wyjaśnili mi, że to mój pomocnik. Wtedy po raz pierwszy słyszałam to określenie, ale natychmiast się domyśliłam, o kogo chodzi.

Przez wiele lat stanowił dla mnie rzeczywiście nieocenioną pomoc. Mogłam nawet z nim rozmawiać, choć nie doczekałam się, rzecz jasna, odpowiedzi, ale zawsze otrzymywałam to, o co prosiłam.

Naprawdę, otrzymywałam absolutnie wszystko! Może nawet czasami zbyt wiele. Bo, na przykład, zawsze otrzymywałam zbyt wiele kilogramów, co mnie wcale tak nie cieszyło, przeciwnie, powodowało, że przez co najmniej dwadzieścia lat prowadziłam bezowocną walkę o szczupłą sylwetkę. Ale można mieć większe zmartwienia. Dopóki Asbjorn się nie uskarża, to…

Każdy jednak, kto z powagą oznajmia, że „wystarczy jedynie trochę mniej jeść i trochę więcej się ruszać”, niech wie, że mówi głupstwa. Bardzo łatwo jest dawać rady innym, kiedy się samemu nie ma problemów z nadwagą. Czy sobie ktoś taki wyobraża, co to znaczy żyć przez cały tydzień samą wodą, gimnastykować się i biegać, a nie stracić ani grama? I jak w takim razie jeść trochę mniej, a trochę więcej się ruszać?

Odchodzę od tematu, ale chciałam tylko powiedzieć, że moja sympatia jest po stronie wszystkich, którzy borykają się z problemem nadwagi. Nigdy nie móc spokojnie zjeść normalnego obiadu, nigdy nie pozwolić sobie na nic smakowitego, to takie frustrujące, że czasem człowiek zaczyna płakać nad swoim losem. Normalny obiad – kilogram w biodrach. I tego kilograma tak strasznie trudno się pozbyć! Wszyscy, którzy sobie szydzą z grubasów, powinni wiedzieć, jakie to okropne.

Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że żyjemy w świecie, który nie przepuści żadnej okazji, żeby dokuczyć. Czy na przykład media muszą nieustannie o tym pisać w szyderczym tonie? Na przykład: pani o wydatnych kształtach, osoba przy kości, pulchna, okrągła, lubi sobie podjeść. Można takie przykłady mnożyć, ale jakie to bolesne dla kogoś, kto wcale nie kocha jedzenia i ma z tym same kłopoty! Coś przecież jeść trzeba, bo w przeciwnym razie człowiek umrze!

Po co ja, na Boga, piszę takie rzeczy? Co to ma wspólnego z moją książką?

Owszem, ma, zwłaszcza ze współczuciem i zrozumieniem dla bliźnich, którego tak wiele noszą w sobie Ludzie Lodu.

Zamierzaliśmy jednak mówić o moim opiekunie i pomocniku…

Wszystko mi się w życiu ułożyło dobrze. Mojej rodzinie los oszczędził zmartwień i kłopotów, a ja wierzę niezłomnie, że to on maczał w tym palce.

Raz jednak nadużyłam jego cierpliwości. Prosiłam go mianowicie o wygraną na loterii. I natychmiast wygrałam. Potem więc tydzień po tygodniu ponawiałam swoją prośbę. Wygrywałam przez czterdzieści trzy tygodnie z rzędu, co prawda niewielkie sumy, od czterdziestu koron do sześciu tysięcy. W końcu jednak mój opiekun się chyba zdenerwował tym nieustannym naprzykrzaniem się, bo któregoś dnia wygrałam dużą sumę i na tym się skończyło. Już nigdy w życiu niczego więcej nie wygrałam.

Myślę, że miałam taki znakomity kontakt z moim opiekunem i pomocnikiem właśnie dlatego, że bardzo wcześnie odkryłam jego istnienie i mogłam świadczyć o istnieniu tego rodzaju istot. Stałam się jakby ich rzeczniczką.

Kim on jest? Nie umiem na to odpowiedzieć. Może to duch, który już zakończył swoją wędrówkę i teraz pomaga ludziom przejść przez życie? Moja córka również widziała swego pomocnika, dwukrotnie, zawsze miał na sobie jakieś staroświeckie ubranie, wyglądał jak mnich.

To niebywale miłe uczucie, wiedzieć, że ktoś nad nami czuwa…

Raz zdarzyło się, że spotkałam mego nieznajomego przyjaciela w nader wyjątkowych okolicznościach.

Było to w roku 1949, miałam dwadzieścia pięć lat. Znajdowałam się w prywatnej klinice, gdzie urodziłam swoje drugie dziecko. Niestety moje zdrowie szwankowało, miałam zły skład krwi, a w dodatku dziecko przyszło na świat w krwotoku, straciłam prawie dwa litry. Wezwano lekarza, ale czegoś takiego jak transfuzja krwi nie można było wtedy przeprowadzić.

Czułam ogarniającą mnie słodką słabość. Słyszałam, że lekarz rozmawia z położną, a w koszyku obok płacze moja nowo narodzona córeczka.

Po chwili lekarz uniósł jedną moją powiekę. Wyglądał na bardzo zmartwionego, a ja coraz bardziej oddalałam się od rzeczywistego świata i pogrążałam w obezwładniającej słabości. Ostatnie, co zarejestrowałam, to słowa lekarza, który trzymał mnie za rękę, próbując wyczuć puls: „Nie, w niej już nie ma życia. Nic więcej nie można tu zrobić”.

Ostatnim zmysłem, jaki traci konający, jest słuch. Pamiętajcie o tym, wy wszyscy, którzy będziecie kiedykolwiek czuwać przy łożu śmierci!

Byłam kompletnie zobojętniała na wszystko.

Po chwili jakbym się uniosła nad łóżkiem, znalazłam się pod samym sufitem i z góry spoglądałam na posłanie, na którym wciąż widziałam swoje ciało, białe jak pościel. Lekarz pochylał się nade mną, położna stała po drugiej stronie łóżka i nerwowo poruszała rękami. Widziałam, że jest wstrząśnięta. Malutka dziewczynka krzyczała wniebogłosy.

Wszędzie krew.

Jakaś siła wciągnęła mnie w ciemność, zdawało mi się, że to tunel. Długi, ale przebyłam go bardzo szybko i wkrótce w oddali ukazało się światełko. Powiększało się, byłam coraz bliżej niego, wokół trwała cudowna cisza i niewysłowiony spokój. Wszystko było takie piękne, takie nieziemskie, kruczoczarne cienie przepływały nade mną na przemian z błękitnymi, różowymi, liliowymi we wszystkich niuansach. I słyszałam tony. Nie muzykę, lecz właśnie tony, dużo piękniejsze niż jakikolwiek muzyk na świecie byłby w stanie stworzyć.

Wielu ludzi opowiada teraz o takich przeżyciach, ale moja historia różni się od innych. Ludzie mówią o swoich zmarłych krewnych, którzy wychodzą im na spotkanie po tamtej stronie. Na mnie natomiast czekał mój opiekun i pomocnik, ten o spojrzeniu promieniującym miłością. Byłam zupełnie spokojna i bardzo szczęśliwa, że się tam znalazłam. W geście powitania uniósł ręce i szliśmy ku sobie, a ja wiedziałam, że dotarłam do domu. To było moje najwspanialsze przeżycie.

Nagle znowu znalazłam się w tunelu, coś pchało mnie z powrotem i po chwili leżałam na szpitalnym łóżku. Pierwsze, co usłyszałam, to głos lekarza: „O mój Boże, ona żyje!”

Ja sama byłam strasznie rozczarowana. Przed chwilą znajdowałam się „w domu”, a teraz ponownie zostałam rzucona na ziemię, zmuszona do życia. Nie chciałam tego, nie chciałam za żadne skarby!

Ale do mojej świadomości dotarły rozpaczliwe krzyki dziecka i zaczęłam myśleć przytomniej: Mam przecież wspaniałego męża, który jest mi tak drogi, mam też malutkiego synka i nowo narodzoną córeczkę. I całe życie przed sobą. Muszę je najpierw przeżyć najlepiej jak potrafię.

Wróciłam.

Później jeszcze raz znalazłam się na granicy śmierci, ale trwało to bardzo krótko i nie będę o tym opowiadać. Może wspomnę tylko jeden szczegół: Moja jedyna myśl w krytycznym momencie była dość dziwna. O mój Boże, przestraszyłam się. Ja przecież nie mogę teraz umierać, mam jeszcze w głowie plany osiemnastu tomów „Sagi o Ludziach Lodu”. Co się z nimi stanie, jeśli umrę?

To rzeczywiście dosyć nieoczekiwana myśl. Nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy, że kiedy ludzie umierają, to razem z nimi umierają też ich myśli i nie zrealizowane plany. Artyści umierający młodo zabierają ze sobą tyle nie wykonanych dzieł, które mogły wyznaczać nowe epoki (nie mówię tu o moich produktach). A inżynierowie, wynalazcy, politycy? Często ich myśli są ważniejsze niż oni sami.

Chociaż chyba już kiedyś się nad tym zastanawiałam. Może w chwili, kiedy umierała moja matka, człowiek wspaniały i pod każdym względem wyjątkowy? Albo kiedy mój zaledwie dwudziestoletni brat odebrał sobie życie? Pamiętam, że w obu wypadkach myślałam, że postaram się zachować i przekazać dalej wszystko, co było w nich najlepszego. Wątpię, czy mi się to udało, ale próbowałam, a sama idea nadal wydaje mi się słuszna. Nie należy gubić tego co w ludziach szlachetne, nawet jeśli oni sami nas opuszczają.

W każdym razie cieszę się, że dane mi było powrócić do świata. Życie jest przecież tak niewiarygodnie bogate, tylu nam dostarcza wzruszeń i wrażeń. A młodym jest się dopóty, dopóki istnieje coś, na co się czeka.

Kiedy się pracuje nad czymś takim jak „Saga o Ludziach Lodu”, czyli nad książką, w której aż się roi od istot i spraw nadprzyrodzonych, wtedy chcąc nie chcąc nawiązuje się kontakty z mnóstwem niezwykłych osób. Takimi bardzo dla mnie ważnymi ludźmi byli bez wątpienia szwedzcy znawcy kwestii paranormalnych, Cecilia i jej brat, doktor Leif Lundberg.

Oboje oni od samego początku uważali, że to niemożliwe, bym tę opowieść stworzyła sama. Że ktoś za mną przez cały czas stał i przekazywał mi swoje pragnienia.

Dokładnie to samo myślałam już od dawna i dlatego chętnie nawiązałam z nimi kontakt. Cecilia pisała do mnie, że zbyt dużo jest w „Sadze o Ludziach Lodu” spraw z punktu widzenia parapsychologii tak poprawnych, by to wszystko mogło się zrodzić wyłącznie w mojej fantazji.

Spotkałyśmy się zatem, Cecilia i ja, w Sztokholmie.

Muszę przyznać, że wybierałam się na to spotkanie w sceptycznym nastroju. Istnieje w obrębie parapsychologii wiele dziedzin, które ja odrzucam. Na przykład spirytyzm.

Oczywiście rozumiem, że ci, którzy interesują się zjawiskami paranormalnymi, chcą eksperymentować, by poznać także tę stronę życia, która tak trudno poddaje się badaniom.

Seanse spirytystyczne można traktować z całą powagą lub tylko jako zabawę towarzyską. Ale nie ze wszystkim można żartować. Jeśli człowiek posunie się za daleko albo będzie szukał ze zbytnim fanatyzmem, łatwo może utracić równowagę psychiczną.

Istnieją liczne przedsięwzięcia, od których lepiej trzymać się z daleka. Jak na przykład nagrywanie głosu ducha na taśmę magnetofonową. Uczestniczyłam kiedyś w takim seansie i muszę powiedzieć, że było to pod każdym względem okropne doświadczenie. Słyszy się zazwyczaj lamentujący głos, jakby pogrążonej w rozpaczy starej kobiety, potwierdzają to raporty z całego świata, i uważa się, że to głos złego ducha. My w doświadczeniu, o którym mówię, uzyskaliśmy to samo, wobec czego natychmiast przerwaliśmy eksperyment. To jedno z tych groźnych zjawisk, należących do spirytyzmu.

Niebezpieczne są także stoliki do wywoływania duchów. W tym eksperymencie szklanka lub kieliszek wędruje po blacie stołu od litery do litery, wskazuje odpowiedź. Wielu ludzi w to wierzy i wielu się boi, ale w żadnym doświadczeniu nie jest równie łatwo o mistyfikację jak właśnie w tym. Bardzo często na pytanie, kto porusza szklanką, otrzymuje się odpowiedź: „Szatan”. Wtedy młodzi ludzie o słabych nerwach na ogół uciekają w popłochu, lecz ich psychika może zostać zwichnięta na wiele lat. Słyszałam nawet o pewnej dziewczynie, która w wyniku takiego niemądrego eksperymentu odebrała sobie życie.

Tymczasem w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto sami uczestnicy wywołują odpowiedzi. No, a jeśli chodzi o ten jeden przypadek na sto… Owszem, słyszałam o pewnym młodym człowieku, który wpuścił do swego domu coś strasznego. Nie, umarłych najlepiej pozostawić w spokoju!

I właśnie dlatego szłam na spotkanie z Cecilią bez specjalnego entuzjazmu. Nie wiedziałam przecież, czym dokładnie się zajmuje, a w tej dziedzinie bardzo łatwo o szarlatanów.

Doznałam jednak przyjemnego zaskoczenia. Cecilia okazała się otwartą, sympatyczną i bardzo żywiołową kobietą, która zna swój fach. Czasem onieśmielona i nadwrażliwa, to znowu promiennie radosna. Przestraszyła mnie parę razy śmiertelnie w znakomitym sztokholmskim hotelu podczas lunchu, który jadłyśmy w towarzystwie moich szwedzkich wydawców. Kiedy uznała, że nastrój przy stole jest zbyt drętwy, wydała z siebie okrzyk prawdziwej wiedźmy: „Ho-hooo”, aż echo odbiło się od ścian wytwornej sali. Moi dyrektorzy przyjęli to jednak z humorem, od początku bardzo polubili Cecilię.

Język Cecilii bywa też dość zaskakujący. Kiedy na przykład powiada o czymś „wulgarny”, ma na myśli, że to właśnie jest wspaniałe, „wallonowie” to ludzie wysoko postawieni, a „nostalgiczny” znaczy u niej impulsywny. Doprawdy, niekiedy bardzo trudno ją zrozumieć.

Ale to spotkanie przed trzema laty stało się początkiem bardzo pięknej przyjaźni. Cecilia przybyła do Valdres z wizytą. Od pewnego czasu mamy nieduży domek w górach, ale straszy w nim tak okropnie, że nikt z rodziny nie chce tam mieszkać. Obcy natomiast nic w ogóle nie zauważają. Zawieźliśmy tam Cecilię, słowem nie wspominając o duchach.

Jeszcze w znacznej odległości od domku zaczęła się kulić, jakby jej było zimno, i powtarzała: „No, tutaj to aż się roi”. Wypytywała, czy kiedyś nie zostało tu popełnione jakieś straszne morderstwo albo czy może nasz dom nie stoi na miejscu straceń lub też na dawnym placu ofiarnym, gdzie w ofierze składano ludzi. Nie byliśmy w stanie jej na to odpowiedzieć, prosiliśmy jednak, by zechciała oczyścić miejsce ze złych mocy. Oświadczyła, że, niestety, nie może tego uczynić, bowiem są tu też istoty podziemne i to one zamieszkiwały naszą działkę jako pierwsze.

Miejsce nazywa się, jak widać słusznie, Wzgórze Czarownicy, od zawsze działy się tu dziwne rzeczy, na przykład w zimowe wieczory świeciło się światło w oknach, choć żaden człowiek go nie zapalał. Wielu świadków widziało, jak kiedyś młoda huldra, inaczej zwana panną leśną, czyli istota ze świata pozaziemskiego, szła obok mojego ojca do domku na wzgórzu. Potem zniknęła, na oczach wszystkich.

Wracając z leśnego domku, zatelefonowaliśmy do mojej córki, która poznała Cecilię w Sztokholmie.

„Powiedz mi, ile osób jest teraz u was w domu – zapytała Cecilia. „W tej chwili tylko ja i mój syn” – odparła moja córka. „Ale ja słyszę cztery głosy” – stwierdziła Cecilia. „I dwa z nich posługują się jakimś pradawnym językiem, którego nie rozumiem”.

Nasza córka mieszkała wówczas na skraju starego cmentarzyska z trzeciego wieku naszej ery. Cecilia, rzecz jasna, nic o tym nie wiedziała. Zapewniała przy tym, że lokatorzy są najzupełniej nieszkodliwi.

Cecilia miała też dar uwalniania człowieka od jego słabości, jeśli tylko chciała posłużyć się swoimi paranormalnymi talentami. Niczego nie daje się przed nią ukryć. Czasami jest to nader nieprzyjemne, najczęściej jednak bardzo przydatne, bo Cecilia w każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście.

Mogłabym bardzo wiele opowiadać o zdolnościach Cecilii, ale poprzestanę na informacji, że czasami bywa zapraszana do szpitali psychiatrycznych, by pomóc pacjentom, którzy zamykają się w sobie i nikt nie umie nawiązać z nimi kontaktu. Niektórzy chorzy mają zresztą większe zaufanie do niej niż do lekarzy, chętniej się przed nią otwierają. A później można ich przekazać lekarzowi.

Ja sama także, w pewnych okresach życia, odkrywałam w sobie zdolność „widzenia”. Wprawdzie nigdy na życzenie ani na rozkaz, ale zdarzało się, że potrafiłam pomagać innym. W pełni spontanicznie – co czasem było denerwujące, bo owa zdolność pojawiała się sama z siebie i nawet jeśli bardzo chciałam, nie byłam w stanie wywołać jej „na życzenie” – mogłam przewidywać, co się niedługo stanie. Zwłaszcza często mi się to zdarzało w młodości. Roztrwoniłam tę zdolność, niestety. Zostały mi po niej tylko słabe reminiscencje.

Często rozmawiałyśmy o Ludziach Lodu. Cecilia była przekonana, że przy pisaniu powieści otrzymywałam od kogoś pomoc. Ja sama nie byłam tego taka pewna. Co prawda wciąż towarzyszył mi lęk, że nie zdążę przenieść wszystkiego na papier, ale chyba każdy pisarz doświadcza takiego niepokoju. Różnica polega tylko na tym, że w moim przypadku trwało to bardzo długo. Osiem i pół roku. W ciągu tego okresu napisałam czterdzieści siedem tomów „Sagi o Ludziach Lodu” plus, w pierwszych latach, siedem powieści w odcinkach dla pism tygodniowych. Pięćdziesiąt cztery książki po blisko dwieście pięćdziesiąt stron każda. Nieustannie w tym samym straszliwym tempie, a nigdy, ani na chwilę, nie zabrakło mi pomysłów, wprost przeciwnie, ledwo nadążałam z realizacją idei, które dosłownie spływały mi z pióra.

Mimo to nie bardzo wierzyłam, by Cecilia miała rację.

Dopiero jednak kiedy spotkałam brata Cecilii, zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy, które – jak się okazało – miały wiele wspólnego z Ludźmi Lodu.

Загрузка...