Kiedy teraz piszę o tym wszystkim, nie mogę zapomnieć spotkania z Gabrielem i jego przyjaciółmi.
Trwa to w mojej pamięci niczym cudowny migotliwy sen, jak echo dźwięczących gdzieś w oddali, pochodzących z innego świata głosów.
Często sama łapię się na rozmyślaniach, czy Ludzie Lodu nie są przypadkiem istotami z jakiegoś nie znanego świata, równoległego z naszym, jak baśniowy lud, który ma zdolność przekraczania granicy rzeczywistości i tylko niektórzy z nas mogą go widzieć.
Ale to nie jest prawda, bowiem Ludzie Lodu bardzo konkretnie weszli w życie innych rodów i innych osób. Szczerze mówiąc, sama nie rozumiem, jak to z nimi jest.
Zamęczałam opowieściami o nich mojego niewiarygodnie cierpliwego męża, wciąż od nowa opowiadałam trojgu naszym dzieciom o niezwykłych istotach, które widziałam tamtej majowej nocy w Lillehammer i w Oppdal. Gabriel był wprawdzie zupełnie normalnym chłopcem, ale o innych nie dałoby się tego powiedzieć.
Im dłużej rozmyślam o przyjaciołach chłopca, tym bardziej tracę poczucie rzeczywistości. Jak więc mogę oczekiwać, że rodzina mnie zrozumie?
Nataniel, na przykład, z tym migotliwym blaskiem w oczach. Tova, straszna, jeśli chodzi o wygląd, ale zawsze pełna życia i zaprawionego goryczą humoru. Ten śmiertelnie chory Irlandczyk, Ian Morahan. To prawdziwy cud, że był w stanie utrzymać się na nogach. Halkatla, która mogłaby nosić na plecach wielki plakat z napisem: „Czarownica”. Ale najdziwniejszy ze wszystkich był Rune. Człowiek, który go raz zobaczył, już nigdy tego nie zapomni.
Gdybym jednak miała być szczera, to moją uwagę najbardziej przyciągał Marco. Nie mogłam przestać o nim myśleć. Wiedziałam, że muszę, muszę zobaczyć go jeszcze raz.
To, oczywiście, niemożliwe; jak to zorganizować, skoro nie wiem ani gdzie oni są, ani czy w ogóle żyją. Spotkanie z nimi było tak nierzeczywiste, odbyło się w tak fantastycznych okolicznościach, że chyba naprawdę oni wszyscy należą do sennego marzenia.
Może jednak mimo wszystko mogłabym zobaczyć Lipową Aleję?
Cóż? Pozostaje pytanie, jak to zrobić.
Nasz dom pełen był nastolatków, psów i kotów, żyjących w znakomitej komitywie, mieliśmy też jedenaście australijskich papużek, które tylko dlatego umykały kotom, że umiały fruwać, dwie morskie świnki, najsympatyczniejsze z całego towarzystwa, ogromne akwarium, lisa, który tolerował i psy, i ryby, lecz nieustannie polował na pozostałe zwierzęta, a także kozła, który nie pasował tu do nikogo.
Ponadto miewaliśmy częste wizyty lensmana, który zajmował nam co cenniejsze rzeczy na poczet nie zapłaconych podatków. Kiedyś zarekwirował nasz stary samochód, wyposażony w antenę radiową, zupełnie nam niepotrzebną, bo radia nigdy w samochodzie nie mieliśmy.
Bardzo chciałam pojechać do Lipowej Alei, ale naprawdę nie miałam czym. W tamtych latach byliśmy tak biedni, że ledwo stać nas było na to, by przyodziać jako tako dzieci na święto narodowe w dniu siedemnastego maja. Ja sama nie miałam ani jednej porządnej sukni, nie mówiąc już o jakimś okryciu. Nosiłam stary zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy mego męża. Modliłam się, żeby siedemnastego maja padało, to mój płaszcz nie budziłby w nikim zdziwienia.
Ale skąd! W Dolinie Ludzi Lodu padał wprawdzie śnieg, lecz u nas słońce prawie zawsze grzało niemiłosiernie i o mało się nie upiekłam w moim okropnym płaszczu. A ze względu na dzieci nie mogłam się tego dnia nie pokazać! Nie miałam prawa zostać w domu i ukryć się przed chłodnymi spojrzeniami innych rodziców i nauczycieli. Od tamtej pory bardzo źle znoszę obchody narodowego święta. Zresztą z czasem nic się nie poprawiło i co roku przeżywam to samo. Mniej więcej piętnastego maja dzwoni do mnie ktoś z komitetu organizacyjnego i powiada mniej więcej tak: „Telefonowaliśmy już do wszystkich możliwych ludzi, żeby zapytać, czy nie chcieliby wygłosić okolicznościowego przemówienia z okazji święta narodowego, ale wszyscy odmówili. Więc może pani by się podjęła…?” Czy człowiek nie może nabawić się kompleksów?
Ach, czego ja nie wymyślałam, jak tu się dostać do Lipowej Alei! Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym niezwykłym rodzie. A przynajmniej zobaczyć ich dom. Choćby z daleka. Dni jednak mijały i nie nadarzała się żadna okazja.
Oczywiście, dręczyły mnie ponure podejrzenia, że mi się to wszystko przyśniło. Albo że jest to reakcja na głębokie uśpienie, któremu poddano mnie w szpitalu.
I oto nagle, całkiem nieoczekiwanie, pojawiła się możliwość wyjazdu do Asker i Baerum, gdzie moim zdaniem powinna się znajdować Lipowa Aleja. Po prostu przyjaciółka zapytała mnie, czy nie mam jakiejś sprawy do załatwienia w Oslo, bo nie chce się sama wybierać w taką daleką podróż, jednego dnia tam i z powrotem. Zgodziłam się natychmiast, poprosiłam tylko, by wysadziła mnie w Baerum i wieczorem stamtąd zabrała. Dzieci na szczęście miały już wakacje i mogły podjąć syzyfowy trud utrzymywania naszych zwierząt w pewnej odległości jedne od drugich.
No i nareszcie znalazłam się u celu… gdzieś na terenie gminy Baerum. Przyjaciółka okazała się na tyle życzliwa, że pokonała wraz ze mną labirynt lokalnych dróg i ścieżek i wysadziła mnie w miejscu, które wyglądało na centrum, stąd też miała mnie odebrać.
Dalej musiałam już radzić sobie sama, sama rozpytywać o dalszą drogę. A to akurat jest dla mnie najgorsze. Zawsze mnie okropnie krępuje pytanie obcych ludzi, wolę iść wiele mil, byle tylko tego uniknąć. Tym razem jednak nie miałam pojęcia, gdzie się obrócić.
W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam sprzedawczynię w kiosku.
Lipowa Aleja? Nigdy nie słyszała. Jakaś wysadzana drzewami aleja przywodzi zawsze na myśl pałac lub zamek, w każdym razie pańską siedzibę, a tu niczego takiego nie ma.
To znaczy sen? Czy to możliwe, że wszystko powstało w mojej wyobraźni? Ale przecież Asbjorn, mój mąż, też widział tamtych w Oppdal!
Spróbowałam z innej strony. Parafia nazywała się kiedyś Grastensholm, teraz nosi inną nazwę.
A, tak, kościół Grastensholm pani z kiosku znała. Taki z czterema wieżyczkami, prawda?
Bez mrugnięcia okiem potwierdziłam, choć nie miałam pojęcia, jak kościół wygląda.
W takim razie powinnam przejść na tamtą stronę wzgórz, tamtędy!
Podziękowałam i z ciężkim westchnieniem podjęłam żmudną wędrówkę pod górę.
Dzień był ciepły, o czym przekonywałam się tym bardziej, im dłużej szłam. Ale czułam się dobrze, zapach nagrzanego lasu działał pobudzająco.
Nawet jeśli odnajdę Lipową Aleję, to przecież nie będę mogła tam wejść, w ogóle mi to do głowy nie przyszło. Tego rodzaju bezceremonialność nie leży w mojej naturze. Zresztą Gabriel tam nie mieszka. O ile wiem, nie mieszka tam żadne z tych, których spotkałam. Z tego, co mówił Gabriel, dom zajmuje starsze małżeństwo. Czy mężczyzna ma na imię Andre? Gromadka, która wybrała się do Trondelag, była tam prześladowana przez złą istotę imieniem Tengel. A jeśli oni wciąż nie wrócili do domu? Mogli przecież zginąć. Mam wejść do Lipowej Alei i zapytać: „Przepraszam, czy Gabriel jeszcze nie wrócił?” Jakie rany można w ten sposób rozjątrzyć?
Jak mówię, zawsze tchórzę wobec potrzeby konfrontacji z obcymi ludźmi. Biedny Asbjorn musi załatwiać za mnie różne nieprzyjemne telefony, a ja tymczasem chowam się pod kołdrę i zatykam uszy palcami.
Nagle znalazłam się na szczycie. Spocona i zdyszana. Co to Gabriel opowiadał o tych wzgórzach? O dziwnym miejscu wysoko ponad zniszczonym dworem Grastensholm.
A może weszłam wprost na to miejsce? Na myśl o mistycznych rytuałach, które tu odprawiano, ciarki przeszły mi po plecach. Osobiście przeżyłam wiele okultystycznych zjawisk, na przykład widywałam upiory, i zawsze fascynowały mnie tego rodzaju tajemnice. Często to, co nas przeraża, jednocześnie bardzo człowieka pociąga.
Ale tutaj, sama na odludziu, nie miałam najmniejszej ochoty odwiedzania „świętego” miejsca Ludzi Lodu.
Jednak chcąc nie chcąc, to właśnie robiłam. Szłam wprost na polankę.
Doznałam szoku, gdy uświadomiłam sobie, gdzie jestem. Krew uderzyła mi do głowy. Wzgórze urwało się nagle i stanęłam na krawędzi, mając przed sobą widok na osadę w dole. Kościół z czterema wieżyczkami w pół drogi pomiędzy mną a zabudowaniami, dalej jezioro, nad którym niegdyś musiało leżeć Elistrand, szeroka ulica, dawniej pewnie główna droga w parafii, rozległy park pode mną, to chyba tam był dwór Grastensholm…
W takim razie Lipowa Aleja powinna… Przeszukiwałam wzrokiem okolicę.
Pośród gęstej zabudowy, willi i ogrodów znalazłam wysadzaną drzewami aleję. Nie wyglądała zbyt imponująco, a budynki, do których wiodła, były śmiesznie małe, przytłoczone pyszniącym się zewsząd bogactwem.
Żadnego zamku w otoczeniu wiekowych lip, nic z tych rzeczy! Ale przecież wiedziałam, że aleja utraciła już wiele ze swojej dawnej wspaniałości.
Dopiero kiedy zaczęłam uważniej studiować znajdującą się pode mną osadę, uświadomiłam sobie, jak się sprawy mają naprawdę. Czułam pulsowanie w skroniach, zdjęta trwogą zapragnęłam zawrócić i uciec stąd jak najprędzej.
Mimo to wciągałam głęboko powietrze i nie ruszałam się z miejsca. Ostrożnie odwróciłam głowę i ukradkiem spoglądałam w stronę lasu za moimi plecami. Tam, bardzo blisko mnie, powinna się znajdować polana.
Żeby zejść do osady, musiałam zsunąć się po stromym zboczu albo wejść do lasu i odnaleźć ścieżkę, która z pewnością tam jest.
A może minęłam polankę, kiedy szłam tutaj? Chyba musiałam to zrobić?
Nie, szłam przecież krawędzią wzniesień! A może nie?
Serce tłukło się jak oszalałe…
Co, na Boga, mam do roboty w dawnej parafii Grastensholm? A poza tym robiło się późno, powinnam była wracać, i to jak najszybciej, tą samą drogą, którą przyszłam.
Mimo to wciąż nie ruszałam się z miejsca. Polana w lesie wabiła i kusiła, a jednocześnie serce waliło jak młotem ze strachu.
Nie wiem, jak to się stało, ale moje stopy poruszały się same, bez żadnych poleceń z mózgu. Szłam w stronę polanki, półprzytomna z przerażenia, mimo to owładnięta jakąś palącą potrzebą, żeby zobaczyć, dowiedzieć się…
Wyobrażałam sobie, że magiczna polana zdążyła tymczasem zarosnąć trawą i krzakami, że trudno będzie ją odszukać. Ale tak nie było. Widziałam ją z daleka i od razu wiedziałam, że to ta.
Wielokrotnie brałam głęboki oddech, by serce i płuca znowu zaczęły pracować spokojnie. Huczało mi w głowie, szumiało w uszach z podniecenia, które wciąż narastało. Uświadamiałam sobie przy tym, że od dawna pragnęłam tu przyjść, choć nie miałam odwagi się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Właśnie to zaczarowane miejsce chciałam zobaczyć. Tkwiło to w mojej podświadomości i ciągnęło mnie tutaj, kierowało moimi krokami. Tak musiało być, bo w przeciwnym razie dlaczego w końcu znalazłam się akurat tutaj?
I, oczywiście, od bardzo dawna miałam bardzo konkretne wyobrażenie tego miejsca. Znałam szum tego lasu. Spokój… Wszystkie wspomnienia…
To pod tamtą skałą schroniła się Vinga. Gabriel mi o tym opowiadał. A tam, pośrodku polanki, był… był…
Z duszą na ramieniu ruszyłam w tamtą stronę, niepewna, co zobaczę. Ale to tylko niewielki nawis skalny. Tyle się w tym miejscu wydarzyło, a nie został żaden ślad. Podeszłam do skały, żeby się przekonać, czy nie jest niebezpieczna. Ale przecież mamy dwudziesty wiek. Tyle czasu minęło od ostatnich wydarzeń. To musiała być historia tej… Jak to ona miała na imię? Vanja? Tak, to Vanja i Tamlin. Tamlin z rodu Demonów Nocy. Tutaj się spotkali i w tym miejscu razem opuścili ziemię.
Uśmiechnęłam się niepewnie sama do siebie. Czy naprawdę powinnam w to wszystko wierzyć?
Las stał w kompletnym milczeniu. Nie podobało mi się to. Cisza była zbyt wielka. Jakby za drzewami coś się czaiło. Gabriel opowiadał, że Vinga też to odczuwała. Miała wrażenie, że pośród drzew aż się roi od jakichś niesamowitych istot.
Teraz jednak szary ludek już nie istniał. Saga rozprawiła się z nim…
Nie, to nie są „szare” istoty, byłam tego pewna. To tylko las w nagrzanym, rozedrganym czerwcowym powietrzu. Jest dwudziesty czerwca, wkrótce noc świętojańska…
Przeniknął mnie dreszcz jak chłodny podmuch wiatru. Ale skąd wiatr? W taki spokojny dzień, kiedy wszystko trwa w bezruchu.
Mimo to szum w koronach drzew narastał i zdawał się przybliżać do polanki. Stałam jak porażona i wpatrywałam się w drzewa, ze zdumienia otworzyłam usta, kolana się pode mną uginały. Z mrocznego lasu dochodził do mnie szept, szept wiatru, rytmiczny, uparty:
„Idź… idź… sobie… stąd! Idź… idź… nic… tu… po… tobie…! Idź! Idź!”
To, oczywiście, tylko moja wyobraźnia. Zawsze byłam w tym dobra. Potrafiłam wywołać straszne obrazy, miewałam widzenia.
I słyszałam, rzecz jasna, o wirujących wiatrach w upalne dni, powstających z niczego diabelskich młynkach. Nie ma w tym nic dziwnego, to jest po prostu…
Szum wiatru nabierał siły grzmotu. Korony drzew gięły się niemal do ziemi. Rytmiczne szepty przerodziły się w głośny chór… Huczało mi w uszach. Chór mnichów wykrzykiwał ku mnie groźne przekleństwa…
Z jękiem wyrwałam się z zaczarowanego miejsca, biegłam jak szalona i wrzeszczałam na całe gardło, żeby zagłuszyć chór. Uciekałam tą samą drogą, którą przyszłam, zostawiałam za sobą tę potworną polanę, nad którą nieustannie wiał wiatr.
Las, pusty las, którego się zawsze tak bałam! Sama daleko od ludzi!
Nie zmniejszyłam tempa, nawet kiedy znalazłam się już na zboczu wzgórza i zbiegałam w dół. Echo moich kroków rozlegało się pośród drzew, nogi dosłownie niosły mnie same, potykałam się, jęczałam przerażona, pragnęłam jak najszybciej znaleźć się w pobliżu ludzkich siedzib. Miałam wrażenie, że za chwilę oszaleję…
Wkrótce zobaczyłam pierwsze budynki, lecz nie przestawałam biec. Siły zaczynały mnie opuszczać. Na szczęście zdołałam w końcu opanować szaleńczy krzyk.
Biegłam koło pogrążonych w ciszy domów, mijałam ogrody rozgrzane słońcem późnej wiosny.
Zatrzymałam się dopiero w miejscu, gdzie miałam się spotkać z moją przyjaciółką. Znalazłam ławkę i opadłam na nią bez sił. I tam uświadomiłam sobie, że w drodze powrotnej nie widziałam żadnego kiosku. Tego, w którym pytałam o Lipową Aleję.
Ale za nic bym nie poszła sprawdzać, czy w ogóle w osadzie jest jakiś kiosk, czy nie.
Nie chciałam nic o tym wiedzieć.