ROZDZIAŁ VII

– Czy uważasz, że będzie padać? – spytał Gabriel przyglądając się chmurom, które jakby nie mogły się zdecydować, zaciągnąć niebo czy nie.

– Nie będzie – odparła Karine. – W radio przepowiadali piękną pogodę.

– To znaczy, że spadnie deszcz – westchnął Gabriel.

Był dzień świętego Jana i wszyscy członkowie rodu Ludzi Lodu zebrali w okolicy Lipowej Alei. Brakowało tylko Mari z Trondelag i jej czworga pozostałych przy życiu dzieci. Rozgoryczenie tej kobiety, że przyszła na świat w takiej rodzinie i że musiała zapłacić za to tak wysoką cenę, stawało się z czasem coraz większe. Chyba już nigdy nie dojdzie do siebie po utracie Christel.

Wszyscy krewni bardzo dobrze rozumieli jej uczucia, toteż nikt nie zmuszał ani jej, ani dzieci do spotkania w sobótkowy wieczór. Chociaż chłopcy pewnie chętnie by przyjechali. To spotkanie nie było ani w połowie tak ważne jak poprzednie. Tym razem chodziło jedynie o podziękowanie za dobrze wykonaną pracę.

Tak myśleli Ludzie Lodu…

Poza tym zjawili się wszyscy. Zostawili w domach swoich małżonków pod pozorem, że to zgromadzenie rodzinne w Lipowej Alei dla rozstrzygnięcia jakichś ważnych, ale dla osób postronnych mało interesujących spraw. Nudziliby się tylko.

I, mówiąc szczerze, była to prawda. Jedyne, nad czym się zastanawiali, to fakt, dlaczego to spotkanie musi się odbyć właśnie w noc świętojańską.

Gabriel bardzo by chciał mieć przy sobie Peika. On i pies dorastali razem i wciąż stanowili nierozłączną parę. Chłopiec rozumiał jednak, że czekają ich ważne chwile, pies mógłby przeszkadzać.

Dotknął leciutko alrauny na piersi, co w ostatnich czasach robił często. Był przekonany, że amulet mu pomaga, że jest jego przyjacielem. Ojciec nic nie wiedział o istnieniu alrauny, Gabriel, w wielkiej tajemnicy, pokazał ją tylko matce, ale nie był pewien, czy Karine uznaje talizman, czy nie. Z twarzy matki nie dało się nic wyczytać.

Od czasu do czasu zastanawiał się też nad tym, czy alrauna byłaby w stanie przeprowadzić go koło smoka, którego widział przy wejściu do doliny demonów. Koło tego połyskliwego, niebieskoczarnego potwora, oddzielającego ich od „tamtego świata”.

Równie często jednak zadawał też sobie pytanie, czy naprawdę chciałby ponownie przekroczyć granicę obu światów. W każdym razie na jakiś czas miał tego dosyć. I w ogóle nie pragnął żadnych nowych przygód.

Wczoraj zobaczył przypadkiem ramię Marca, kiedy czarny książę pracował w ogrodzie razem z Tiili i z Mali. Miejsce, którego dotknęła macka Lynxa, wciąż wyglądało tak, jakby zniknął stamtąd fragment ciała. Gabriel doznał wstrząsu, chyba nie powinien wspominać tamtych niedobrych dni. Zastanawiał się ponadto, czy Marco już do końca życia będzie nosił ten ślad.

Ich pełna przerażających niebezpieczeństw wyprawa odbiła się też na psychice Gabriela. I w dobrym, i w złym sensie. O złych konsekwencjach nie chciał teraz myśleć, natomiast niewątpliwie do najlepszych należała jego nowa zdolność rozumienia i osobliwa bliskość, jaką odczuwał wobec zwierząt. Odkrył w sobie całkiem nową więź z przyrodą i to sprawiało mu wiele radości.

Ludzie Lodu… Ktoś powiedział, że znać swój ród, wiedzieć, skąd się pochodzi, to wielki przywilej. A Gabriel znał przecież wszystkie pokolenia swoich przodków! I naprawdę uważał, że to wspaniałe.

– Czy myślisz, że wszyscy przyjdą? – zapytał lekko zdenerwowany matkę, kiedy w ten ciepły letni wieczór wspinali się w górę po zboczu. I nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Jak dobrze będzie ich znowu zobaczyć, Halkatlę i Runego. Fecora, Tabrisa i Tamlina, i w ogóle całą resztę. Bo właściwie to jesteśmy teraz kumplami, wiesz, bardzo się zaprzyjaźniliśmy podczas tamtej wyprawy.

– Tak, rozumiem – odparła Karine, trochę jednak powściągliwa w zachwytach nad tak licznym kręgiem nowych przyjaciół swego syna, choć przecież wiedziała, że w tych trudnych dniach w Dolinie Ludzi Lodu okazywali mu życzliwość i spieszyli z pomocą.

Karine rozmawiała też z Tovą i trochę ją zastanawiało to, że kuzynka z pewną niechęcią mówi o ostatnich wydarzeniach. Karine nie mogła się w tym wszystkim rozeznać.

A może coś okaleczyło jej syna? Bała się tylko tego jednego.

W drodze na wzgórza towarzyszyło im wielu krewnych. Jedni szli skupieni i milczący, inni rozprawiali głośno, pełni oczekiwania.

Marco się nie pojawił. Tiili szła z Mali i Andre, wyglądała na bezradną pozbawiona opieki swego najlepszego przyjaciela.

Chmury musiały się w końcu zdecydować, bo zebrały się wszystkie nisko nad horyzontem, a całe niebo pozostawiły czyste i jasne. Księżyc wypełnił się do połowy, świecił blado, rzucając na ziemię tajemnicze cienie. Tu i ówdzie ludzie palili świętojańskie ognie, w powietrzu unosił się przyjemny zapach drewna, żywicy i lata. Było ciepło i bezwietrznie, ale wszyscy mieli ze sobą grube swetry. Noc na świeżym powietrzu zawsze daje się we znaki, żeby nie wiem jak była ciepła.

Kiedy znaleźli się mniej więcej w połowie zbocza, w atmosferze nastąpiła jakaś zmiana. Gabriel i Karine przystanęli i rozglądali się wokół.

Powietrze najwyraźniej jeszcze pocieplało, było teraz jak naelektryzowane, jakby jakieś niewidzialne błyskawice przelatywały nad horyzontem, a niekiedy przecinały całe niebo. Ludzie jednak nic nie widzieli, wyczuwali tylko.

Matka i syn wymienili spojrzenia. Zauważyli, że wielu krewnych również obserwuje to niezwykłe zjawisko.

W końcu znowu zaczęli piąć się pod górę, ale im wyżej wchodzili, tym większej nabierali pewności, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Gabriel wziął Karine za rękę. Ona, niestety, nie rozumiała, że chłopiec czuje się teraz silniejszy z nich dwojga. Po ostatnich przeżyciach jakby okrzepł, uważał, że powinien się opiekować matką, zapewnić jej bezpieczeństwo. Karine najzupełniej fałszywie pojęła jego gest.

Mimo wszystko to ciągle ten sam mój mały chłopiec, myślała wzruszona.

Nie mogłaby jednak zaprzeczyć, że dziwnie gęsta atmosfera tej nocy napawa ją lękiem.

Nasłuchiwali, lekko spłoszeni. Doszedł ich jakiś dźwięk…

Przybliżał się i narastał… przybierał na sile.

Osobliwe, głuche dźwięki wibrowały pod ziemią, jakby żelazne koła toczyły się w brukowanym kamieniami tunelu. Takie określenie Gabriel uważał za najwłaściwsze, ale bardziej się domyślali hałasów, niż je naprawdę słyszeli. Mimo wszystko te dźwięki nie miały nic wspólnego z maszynami ani nowoczesną techniką. Były raczej wyrazem jakiegoś podniecenia w naturze oczekującej czegoś, co miało nadejść. I nagle spostrzegli fenomen, który z pewnością Saga z Ludzi Lodu by rozpoznała: głuchy grzmot przetoczył się po nieboskłonie, jakieś olbrzymie oko otwierało się i zamykało, nie, to nie oko, to coś przypominało raczej sęk w pniu ogromnego drzewa, było ślepe, a mimo to wpatrywało się w ziemię.

Zrobiło się ciemniej, jeszcze nie za bardzo, ale już na tyle, by wszyscy zauważyli, że mrok okrywa ziemię.

Coś przemknęło w wielkim pędzie obok idących. Przezroczyste tęczowe kule toczyły się pomiędzy drzewami, zostawiając za sobą snopy iskier.

Wszyscy wiedzieli, co to takiego, wszyscy bowiem znali historię Sagi i jej pełną niebezpieczeństw wędrówkę przez fińskie lasy.

Nataniel i Ellen przystanęli niedaleko Gabriela i jego matki. Tova i Ian również.

– Tego właśnie się obawiałam – syknęła Tova przez zęby. – Cholerna demonstracja siły!

– Ciii! – ostrzegł Nataniel. – Las ma uszy. I tysiące oczu.

Z mroku wyłoniły się pociechy Jonathana: Finn, Ole i Gro, wszyscy troje przestraszeni widokiem krzeszących skry kul. Tova, która zawsze lubiła te dzieciaki, bo powiedziały jej kiedyś, że jest fajna i wcale nie brzydka, tylko trochę ekstrawagancka, uspokajała je:

– To nic takiego, nie bójcie się. To tylko pobrzękiwanie szabelką. Pamiętajcie, że nasz główny wróg został unicestwiony! Nic już teraz nie może nam zrobić krzywdy.

I tylko Nataniel słyszał gorycz w jej głosie.

– Zastanawiam się, czy zwyczajni ludzie w okolicy też widzą te zjawiska – powiedziała Ellen.

– Chyba nie – odparł Nataniel. – Myślę, że to jest przeznaczone tylko dla naszych oczu i uszu.

Nagle uciszyło się i zebrani odetchnęli z ulgą. Ciemności się rozproszyły i znowu widzieli zimny księżyc.

– Bogu dzięki – westchnęła Karine. – Przyznam, że to przedstawienie działało mi na nerwy. Nie chcę, żeby Gabriel przeżywał takie okropności.

Uśmiechnęli się na te słowa.

– Gabriel da sobie radę – odezwał się Ian. – Kiedy byliśmy w górach, widywał dużo gorsze rzeczy.

Zbliżali się do polanki i chłopiec podświadomie zwalniał kroku.

Byli oto na miejscu! Przyszli wszyscy, na polanie aż się roiło od istot, które Gabriel bez trudu rozpoznawał. Zapomniał o manierach, biegał w kółko i wykrzykiwał pozdrowienia. „Hej, Orin, witaj, Vassarze! I Trond, Tarjei, dzień dobry, Villemo! Witajcie wszyscy! Ojej, zebrało się więcej znajomych niż wtedy w dolinie. Przybyli wszyscy z Góry Demonów!” Gabriel pozdrowił z szacunkiem Alexandra Paladina i dobrego Henninga Linda, z jeszcze większym respektem (i nie bez lęku) kłaniał się siedmiu niebezpiecznym kobiecym demonom. Widział Tengela Dobrego i Silje, a wraz z nią wszystkie jej demony, Sol w promiennym nastroju, i Benedikte, i…

Czarnych aniołów jeszcze nie było.

Natomiast przyszedł Kolgrim! On i jego babka, Sol, chodzili przytuleni, rozmawiali i żartowali, on sprawiał wrażenie bardzo szczęśliwego i nie wyglądał już wcale tak strasznie jak ostatnio.

Zjawiły się Hanna i Vega, a także Grimar, męski pomocnik obu groźnych czarownic. One obie, młode i przejęte, wyglądały zupełnie inaczej, niż Gabriel pamiętał. Były śliczne i zostały z największą serdecznością przyjęte przez świeżo odnalezionych i odzyskanych krewnych, co, jak Gabriel zdołał zauważyć, bardzo sobie ceniły.

Zabrakło Tobby, Solvego i Pancernika, Erlinga Skogsruda. Nie stawili się na spotkanie obciążeni dziedzictwem, żyjący w najdawniejszych czasach w Dolinie Ludzi Lodu. Wybrani zdołali ich wyeliminować. Zniknął więc na zawsze Ghil Okrutny i Olaves Krestiernssonn, Guro, Igegjerd i Paulus. Przestali istnieć podobnie jak straszni szamani z Taran-gai: Zimowy Smutek, Kat, Kat-ghil, Strach i Oko Zła.

Nikt za nimi nie tęsknił.

Akurat teraz Gabriel zobaczył „kobietę znad jeziora”, samotną Vegę, jak obejmowała swego ojca, Gudleiva. Była to wzruszająca scena, chłopiec poczuł skurcz w gardle, i chyba nie on jeden.

Na polanie robiło się tłoczno. Demony jak zwykle ulokowały się wysoko ponad ziemią, tym razem na skale, pod którą Vinga szukała niegdyś schronienia. Wśród nich również panowało widoczne podniecenie. Gabriel nie bardzo rozumiał, dlaczego. Kręciło mu się w głowie od spotkań z tyloma znajomymi, starał się ich witać, o nikim nie zapomnieć. Tiili budziła ogromne zainteresowanie wśród najstarszych Ludzi Lodu, wszyscy chcieli z nią rozmawiać, pozdrawiali ją, ona zaś promieniała wzruszona ich życzliwością. Gabriel zauważył jednak, że dziewczyna nie przestaje się rozglądać za Markiem. Ale Marca nie było i Gabriel zastanawiał się, czym też kuzyn może się zajmować w tak ważnej chwili.

Rodzice Hanny byli uszczęśliwieni przemianą córki ze znienawidzonej wiedźmy w sympatyczną młodą kobietę. Gabriel wtrącił się do ich rozmowy i przedstawił się, zanim dotarło do niego, że oni, oczywiście, wiedzą, z kim mają do czynienia. Wtedy zaczerwienił się i mamrocząc coś pod nosem, wycofał pospiesznie.

Radośnie pomachał grupie demonów wysoko na skalnej półce, one odpowiedziały mu równie sympatycznie i coś do niego wołały. Później odbył krótką rozmowę sam na sam z Vendelem Gripem na temat dalekich podróży, często niebezpiecznych, i wreszcie informacyjną rozmowę z Targenorem.

Chłopiec miał ze sobą całkiem nowy notatnik. Po raz ostatni miał spisywać wydarzenia. Wiedział, że sprawy zmierzają ku końcowi. Jeszcze tylko dzisiejsze spotkanie i obowiązki powierzone Gabrielowi będą wypełnione. Uczucie ulgi na myśl o tym mieszało się ze smutkiem.

– Hej, Gabriel! – Tova dała mu kuksańca w bok. – Jak widzę, sprawiedliwie obdzielasz wszystkich swoimi łaskami.

Chłopiec zarumienił się. Dotarło nareszcie do niego, że może nie jest takie ważne, by to akurat on pamiętał przywitać się ze wszystkimi. Jest przecież tylko podrostkiem.

– Hej, pani Morahan – zachichotał. Tova i Ian niedawno wzięli ślub i odbyło się wesele z udziałem całego rodu. – Zdaje się, że małżeństwo ci służy. Wyglądasz wspaniale, wiesz o tym?

Ach, ty pochlebco! – pisnęła Tova z udawanym gniewem i zrobiła do niego małpią minę. Najwyraźniej jednak komplement sprawił jej przyjemność, wyjęła bowiem małe lusterko i spojrzała w nie ukradkiem.

I… Na spotkanie przyszła też Christel, spacerowała teraz z Benedikte! Jaka szkoda, że jednak nie ma Mari i dzieci! Może zresztą byłoby to dla nich zbyt trudne? Już chyba lepiej, że jest tak, jak jest.

Shira i Mar rozmawiali z grupą Taran-gaiczyków. Gabriel stwierdził, że Mar bardzo się zmienił na korzyść, jeśli chodzi o wygląd. Naprawdę robi bardzo sympatyczne wrażenie.

– Właśnie wybiła północ – oznajmiła Tova szeptem prosto do ucha Gabrielowi, a on podskoczył, jakby się przestraszył, bo samo słowo „północ” na ogół budzi w człowieku ponure skojarzenia. Chłopiec roześmiał się nerwowo, ale przypominało to raczej gdakanie, więc się okropnie zawstydził.

Nagle chwycił kuzynkę za ramię i grobowym głosem oznajmił:

– Tova, ja tracę wzrok!

– Nie, nie – odparła jakby zniecierpliwiona. – Po prostu znowu robi się ciemno, ale tym razem w inny sposób. Ciemność jest bardziej intensywna i złowieszcza. Wszyscy to zauważyli.

Dziwny mglisty mrok ogarnął polanę. Gabriel zobaczył Christę i Linde-Lou, właśnie się odnaleźli i teraz przestraszeni obserwowali zachodzące zmiany.

Ciemności gęstniały z każdą chwilą. Gabriel drżącym głosem szepnął: „Mamo”, i Karine natychmiast się przy nim znalazła.

– Spokojnie – pocieszała go. – To z pewnością ma jakieś uzasadnienie.

Jakby coś wokół nich rosło. Coś, co wydobywało się z ziemi. Gabriel odwrócił się i zobaczył, że kamienna półka, na której siedziały demony, przemieniła się w trybunę, za którą piętrzyła się lśniąca czarna skała. On sam zaś, gdyby tylko chciał, mógł teraz usiąść w wygodnym fotelu. Wszyscy mogli.

– Robi się gorąco – mruknęła Tova. – Myślę, że równie dobrze możemy usiąść.

Gabriel podziwiał jej niezachwiany spokój i pewność siebie. Widział jednak, że otaczający ich krewni poszli za przykładem Tovy.

Mrok gęstniał coraz bardziej.

Chłopiec nie bardzo wiedział, co o tym myśleć, ani nie pojmował, co ma się stać.

Wkrótce jednak miał się dowiedzieć.

Oto bowiem powoli powracało światło i Gabriel rozglądał się wokół zdziwiony.

Tak to chyba musi wyglądać w Czarnych Salach, pomyślał.

Było to, rzecz jasna, złudzenie, tyle potrafił zrozumieć, ale znajdowali się teraz w czymś na kształt areny, jak Koloseum lub coś podobnego. Dominował kolor czarny i złoty, panowało przyjemne ciepło i zdawało się, że świat zewnętrzny został za bramą albo może w ogóle przestał istnieć.

Tu jednak, w tym zamkniętym kręgu otoczonym wysokimi skalnymi ścianami, znajdowało się jedno wyjście, które najwyraźniej prowadziło do lasu. Złota brama, przez którą właśnie wszedł Lucyfer. Tym razem przybrał ludzkie rozmiary. Jak Marcel, i jak zawsze, kiedy chodził po ziemi i spotykał zwyczajnych ludzi. Tym razem nie przyszedł sam.

Nareszcie mogli zobaczyć tę, która dotychczas ich nie odwiedzała – Sagę z Ludzi Lodu. Zgromadzenie oniemiało. Nikt nie miał wątpliwości, dlaczego właśnie ją Lucyfer wybrał i pokochał. Saga bowiem odznaczała się czymś wyjątkowym. Naturalnie, że była piękna, o tym wszyscy zawsze wiedzieli, ale z jej twarzy promieniowało coś takiego, co bardzo innych wzruszało i sprawiało, że od pierwszego wejrzenia odczuwało się dla niej ogromną sympatię.

Wielu z obecnych chciało się z nią przywitać. Matka Sagi Anna Maria, Henning, Viljar… wszyscy, którzy ją poznali w ciągu tych kilku miesięcy, jakie spędziła w Lipowej Alei.

Teraz jednak nie było na to czasu. Saga czuła życzliwość, z jaką została przyjęta, i uśmiechała się uszczęśliwiona.

Za dostojną parą szło dwóch młodych mężczyzn. Wszyscy poznawali Marca, ale ten drugi…?

Musiała upłynąć dłuższa chwila, nim zorientowali się, kto to.

– Ulvar? – zapytał Henning zaskoczony. – To musi być Ulvar. Ale… jaki odmieniony!

Stał bowiem przed nimi bardzo przystojny młody człowiek. Nie tak podobny do czarnych aniołów jak Marco, ale pokrewieństwo z Ludźmi Lodu było z daleka widoczne. Natomiast cała brzydota, która pochodziła od Tengela Złego, zniknęła. Wraz ze śmiercią Tan-ghila skończyła się jego władza nad chłopcem, i nad duszą, i nad ciałem.

Ulvar był trochę niższy od Marca, ale nie taki karłowaty jak za życia. Wszyscy witali go serdecznie.

Za synami Lucyfera kroczyły w orszaku czarne anioły.

Gabriel przygotowywał pióro, by spisać zakończenie pełnej cierpienia i koszmarów sagi o Ludziach Lodu.

Lucyfer uniósł rękę, a nocne niebo odpowiedziało na to płomienną błyskawicą.

– Moi przyjaciele i najbliżsi! Drodzy, oddani pomocnicy! Dzisiejszy dzień oznacza początek. Początek nowej ery!

Gabriel opuścił rękę trzymającą pióro. Początek? Co by to miało oznaczać, skoro rozprawili się z Tengelem Złym, a kronika jego strasznych postępków została spisana do końca?

– Ale jeszcze nie wszyscy są z nami – ciągnął Lucyfer. – Brakuje piętnastu bezpańskich demonów, strąconych do pustej przestrzeni. Tamlinie z rodu Demonów Nocy! Ty znasz drogę, sprowadź je do domu! Dość już cierpiały!

Tamlin, silny, mieniący się zielonkawym blaskiem, skłonił głowę. Wszedł na wysoki kamień, wyciągnął ręce ponad głową i na oczach wszystkich zniknął, jakby się wtopił w skałę.

Lucyfer uśmiechał się.

– Tak, to wy, potomkowie Ludzi Lodu, otworzyliście nową drogę, łączącą oba światy. Heike i Vinga, to wasze dzieło!

Heike rozglądał się onieśmielony. On sam nigdy sobie nie wybaczył tego, że wyprowadził szary ludek z ukrycia, ale teraz Lucyfer sprawiał wrażenie zadowolonego z jego czynu. Vinga uścisnęła dłoń Heikego, chcąc dodać mu odwagi.

Czekając, aż Tamlin sprowadzi nieobecne demony, Ludzie Lodu zauważyli, że wszystkie czarne anioły zajęły swoje miejsca i że jest w tym jakiś określony porządek.

Czyżby panowała u nich hierarchia?

Okropne słowo, oznaczające system, w którym różnice rang są kolosalne. Ludzie Lodu nie byliby w stanie zaakceptować czegoś takiego.

Gabriel na przykład wstydził się swojej dumy z tego, że znalazł się wśród najgodniejszych.

Ach, drogi Gabrielu, duma to bardzo ludzkie uczucie! A jeśli jeszcze człowiek potrafi się z jego powodu zawstydzić, to na ogół nie stanowi ono zagrożenia dla zdrowego rozsądku.

Skrępowane i niepewne, lecz uszczęśliwione ukazały się nareszcie przywiedzione przez Tamlina bezpańskie demony i rozsiadły się na skale. Witano je serdecznie, zgromadzenie było w komplecie.

Głos zabrał Lucyfer…

Przemówienie trwało długo. Gabriel pisał jak szalony, żeby nadążyć, a jego zmartwienie, jak później zdoła odcyfrować swoje bazgroły, miało głębokie uzasadnienie.

Najpierw notowanie pochłaniało go bez reszty, później jednak zaczął też zwracać uwagę na to, co pisze.

– Dwa razy została wobec mnie popełniona wielka niesprawiedliwość – mówił „Marcel” łagodnym, smutnym głosem, siedząc w otoczeniu czarnych aniołów z Sagą u swego boku. – Pierwszy raz miało to miejsce w Ogrodzie Edenu, gdzie ukarano mnie, bo nie chciałem oddawać czci człowiekowi. Poprzysiągłem wówczas, że wrócę. Ale później otrzymałem jeszcze jeden cios. Mianowicie na soborze w Nicei ludzie, kapłani Kościoła, zdecydowali, że ja jestem tą samą istotą, co ich dawne złe bóstwo, Szatan. Tym samym mój powrót do Edenu stał się praktycznie niemożliwy.

Lucyfer pogrążył się na chwilę w zadumie, co pomogło Gabrielowi uzupełnić notatki. Wkrótce potężny podjął przerwany wątek:

– Zostałem skazany na życie w otchłani. Udało mi się jednak zbudować tam moje królestwo, Czarne Sale, które są o wiele większe, niż przypuszczacie, i tak piękne, że mogą się równać z tak zwanymi Białymi Salami, tylko że, jeśli tak można powiedzieć, mają przeciwny znak. Ja bowiem zostałem skazany na czarny kolor. Posiadam jednak niemałe możliwości i umiałem również ten kolor uczynić pięknym.

Słuchacze kiwali głowami. Naprawdę mu się to udało.

– Tylko raz na sto lat pozwalano mi spędzić kilka dni na ziemi. Więc nie było mnie tutaj w czasie, kiedy Tan-ghil odwiedził Źródło Zła, ja nigdy bym do tego nie dopuścił. A ci, którzy posiadali wówczas władzę, nie uczynili nic. Wtedy jednak stwierdziliśmy też, ja i moja rada, że Tan-ghil dał początek rodowi, który pod wieloma względami różnił się od reszty ludzkości.

– Jeszcze raz Tengel Zły sam na siebie ukręcił bicz – mruknęła Tova. – Bowiem ród, któremu dał początek, stał się głównym narzędziem w walce przeciwko niemu. Brawo, Ludzie Lodu!

Lucyfer mówił dalej:

– Ja i moja rada postanowiliśmy, że będziemy się koncentrować na tym właśnie rodzie. Moje wizyty na ziemi, odbywane raz na sto lat, miały być takie krótkie dlatego, bym nie zdążył narobić szkód – powiedział z gorzkim uśmiechem. – Od czasu do czasu jednak udało mi się wpłynąć na Ludzi Lodu, skierować ich myśli w stronę dobra, zamiast zła, a wszystko miało na celu najpierw mój interes, a przez to również interes świata.

Gabriel pracowicie wypisujący swoje hieroglify zauważył kątem oka, że Tova skuliła się, jakby jej było zimno.

Tylko mi nie odbieraj moich bohaterów, Tovo, błagał w myśli. Ja ich naprawdę kocham i wierzę w nich, dlaczego musisz być taka podejrzliwa?

Znowu przyszło mu do głowy zdanie, które gdzieś wyczytał, ale jak zwykle nie pamiętał ani gdzie, ani kto je powiedział: „Gdyby wszystkie społeczności religijne na świecie żyły w pokoju, to bardzo szybko ustałyby wszelkie wojny”.

Dlaczego musi tak być? Że ci, którzy mają upowszechniać miłość i zrozumienie wśród ludzi, bywają źródłem największej agresji.

To dziwne, ale wiadomo, że nikt nie jest bardziej fanatyczny i nie żywi większej nienawiści niż ci, którzy demonstrują największą religijność. Czy pozyska się dusze bliźnich, zwalczając tych, którzy nie wierzą w to samo, co my? Już prędzej utraci się własną.

Och, głupi jestem, nie znam się przecież na takich sprawach, skarcił się Gabriel i słuchał, co mówi Lucyfer.

– Otóż to ja próbowałem przekonać Ludzi Lodu, że powinni się odwrócić od zła, przejść na stronę dobra. Rzecz jasna podobna myśl powstawała już w sercach i umysłach waszych największych osobowości, ja tylko pobudzałem do działania, dodawałem sił. Pierwszym nie był wcale Tengel Dobry, jak, zdaje się, myślicie. Pierwsza była Dida. Już pewnie nie pamiętasz, ty piękna i dzielna kobieto, bo miałaś piętnaście lat, kiedy po raz kolejny odwiedziłem ziemię. Zatroszczyłem się też wtedy, by dzieci, które miałaś w przyszłości urodzić, przyniosły na świat przede wszystkim pragnienie dobra. Niestety, Tan-ghil zdołał zniszczyć twoją radość życia, Dido, i zabrał ci twoje dzieci. Ale wszyscy troje staliście się jego wrogami…

– To prawda – szepnęła Dida wzruszona.

Gabriel uświadomił sobie, że Dida pragnie być oddaną wyznawczynią upadłego anioła światłości.

Lucyfer uśmiechnął się i ujął jej dłoń. Między tymi dwojgiem zdawało się istnieć doskonałe porozumienie. Jak to dobrze dla Didy, myślał Gabriel. Jej życie było takie tragiczne!

Anioł światłości zwrócił się teraz do mężczyzny, który siedział bardzo blisko:

– Dla Sigleika żywię największy podziw. On nie otrzymał ode mnie pomocy, bowiem urodził się, kiedy mnie na ziemi nie było. Ale sam z siebie przeszedł na stronę Didy i jej dzieci, albowiem podziwiał tę kobietę.

Ze wszystkich stron płynęły ku Sigleikowi życzliwe uśmiechy. Dida wzięła go za rękę i tak już siedzieli przy sobie, ze splecionymi dłońmi.

W tej chwili Lucyfer przypominał ludowego bajarza w otoczeniu przejętych słuchaczy. Było coś swojskiego, bardzo ciepłego w nastroju.

W ogóle, stwierdził Gabriel, w ogóle dokonała się generalna zmiana atmosfery, ustąpiło napięcie, w jakim żyli Ludzie Lodu, dopóki istniał Tengel Zły. Jakby dobroć i życzliwość, którą zawsze się odznaczali, nareszcie mogła znaleźć ujście i nareszcie naprawdę doszła do głosu.

Na przykład dzisiejsze spotkanie, czyż nie jest radosne? Może nastrój burzy trochę krytyczna postawa Tovy i kilkorga innych, ale…

Znowu dał się słyszeć głos Lucyfera:

– Później przez wieki, za każdym razem, kiedy odwiedzałem ziemię, starałem się kierować na ścieżki dobra obciążonych z Ludzi Lodu. Nie wszystkich udało mi się spotkać, inni byli zbyt głęboko dotknięci dziedzictwem zła, między innymi mój rodzony syn, Ulvar, którego teraz, ku wielkiej radości Sagi i mojej, odzyskaliśmy. A zawdzięczamy to wielkiej duchowej sile Nataniela. Pamiętacie pewnie, co moje czarne anioły powiedziały małemu Henningowi w noc, gdy bliźnięta przyszły na świat? „Jeden z nich stanie się w przyszłości tym, który zbawi Ludzi Lodu i całą ludzkość. Drugi ma inne zadanie”. Tak, Ulvar miał być twoim przodkiem, Natanielu. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jak wielkie jest w nim dziedzictwo Tengela Złego. Dopiero później uświadomiłem sobie, jak w rzeczywistości niebezpiecznym wrogiem był Tan-ghil. Ale wybiegam za bardzo w przyszłość…

Uśmiechnął się do siedzącej przy nim kobiety.

– Pamiętacie, co się stało, kiedy pojawiłem się na ziemi sto lat temu. Spotkałem Sagę z Ludzi Lodu i uczyniłem ją swoją powierniczką oraz najbliższą istotą. I nigdy tego nie żałowałem.

Po czym znowu na jego pięknym obliczu pojawił się wyraz surowości i zatroskania, wydawał się też jakby większy.

– Ale teraz wszystko się dopełniło, tym razem już do otchłani nie wrócę.

Gabriel dostrzegł sponad swego notatnika, że dłonie Tovy zacisnęły się kurczowo.

Lucyfer wstał i zebrani zobaczyli, że naprawdę jest wyższy niż zazwyczaj, choć nie aż tak wysoki jak wówczas, gdy się ukazywał w pełnym majestacie, gdy miał skrzydła i trzymał miecz. Teraz wyglądał jak bardzo wysoki człowiek.

– Mój syn, Marco, przygotował mój powrót do ludzkości. Mój drugi syn, Ulvar, zastąpi go teraz w tym dziele. Świat mnie potrzebuje. Ci, którzy mieli nad nim czuwać, zaniedbali swoje obowiązki z czystej gnuśności, bowiem nie istniała dla nich żadna konkurencja. Marco wykonał wspaniałą robotę. Trzeba wam wiedzieć, że powstanie imperium obejmujące cały świat. Nie tak jak teraz, że istnieje wspólnota chrześcijańska na jednym krańcu świata, wspólnota islamska na drugim, gdzie indziej hinduizm, jeszcze gdzie indziej ateizm i tak dalej, i tak dalej… Mój syn zdołał sprawić, że wielcy przywódcy gotowi są na nadejście nowej ery: Mojej ery! Gotowi są mnie przyjąć, kiedy przybędę, a za nimi pójdą wszyscy ich podwładni.

Umilkł na chwilę, jakby się zastanawiał. Gabriel był pewien, że ów mówca przed nim widzi teraz oczyma duszy swoją przyszłość. Chłopiec dostrzegał również, że wielu spośród słuchaczy ma bardzo zakłopotane miny, a niektórzy są wręcz wzburzeni.

I bardzo dobrze rozumiał ich uczucia. Choć bowiem podziwiał wielkość i pewność siebie Lucyfera, to i w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. Nie umiał przyjąć słów odtrąconego anioła, przerastała go ta wizja, nie potrafił sobie wyobrazić przyszłości. Czuł się z tego powodu źle, jakby okazał nielojalność.

– Ludzie Lodu! – Lucyfer podniósł głos. – Wykonaliście wasze zadanie najlepiej jak tylko można. Potrafiliście wyeliminować złego Tan-ghila, który był moim jedynym, lecz bardzo niebezpiecznym rywalem. Teraz chciałbym za to podziękować wam wszystkim po kolei, a jeśli macie jakieś pragnienia, to z największą radością je spełnię! Natanielu, podejdź do mnie!

Nataniel wstał i zbliżył się do dziadka swojej babki, bo taki był stopień pokrewieństwa między nim a Lucyferem.

Nieśmiertelny ujął dłonie swego potomka.

– Natanielu, wykonałeś to, do czego zostałeś zrodzony i wychowany. Muszę przyznać, że bardzo długo martwiliśmy się o ciebie. Taki byłeś nieodporny i słaby, to znaczy brałeś na siebie zmartwienia i kłopoty innych, jeśli coś takiego można nazywać słabością. W tym wypadku jednak konsekwencje mogły być nieobliczalne, bo to, czego przede wszystkim potrzebowałeś, to twardość charakteru i siła, zdolna oprzeć się tak złej istocie jak Tan-ghil. Tak sądziliśmy na początku. Z czasem jednak przekonywaliśmy się coraz bardziej, że chyba się mylimy, i już podczas spotkania w Górze Demonów uznaliśmy, że nie musisz wypijać napoju dającego odporność i siłę psychiczną. Później okazało się, że intuicja nas nie zawiodła. Twoja słabość stała się twoją siłą. Czystość serca, miłosierdzie i litość nawet dla najnikczemniejszego… Tylko to i nic innego mogło złamać Władcę Zła. Powiedz tedy, Natanielu, czego pragniesz w zamian.

– Spokoju i pokoju na ziemi – odparł tamten stanowczo. – Nie pragnę niczego innego, jak żyć razem z Ellen na świecie, w którym panuje pokój. Moja dotychczasowa egzystencja była jedną wielką niepewnością i lękiem, że nie wypełnię stojącego przede mną zadania. Teraz nie chcę już niczego więcej, chcę żyć jak zwyczajny człowiek!

Lucyfer uśmiechnął się krzywo:

– Chciałbym poznać zwyczajnego człowieka, którego od czasu do czasu nie dręczy niepewność i lęk. Ellen! Teraz ty chodź do mnie!

Podeszła natychmiast i stanęła obok Nataniela. Knut Skogsrud z dumą spoglądał na córkę.

Lucyfer zwrócił się do zebranych:

– Bez miłości Ellen Nataniel byłby dużo słabszy, pewnie dobrze to rozumiecie. Ci dwoje dają sobie nawzajem siłę, tak samo jak niegdyś Tengel Dobry i Silje. Okazało się, że Nataniel i Ellen są nierozłączni mimo wszelkich problemów, jakie się przed nimi piętrzyły. I właśnie ta cecha, wierność, jest tak charakterystyczna dla was, Ludzie Lodu. Mieliśmy tego w dziejach niezliczone przykłady. Ellen i Nataniel znajdują się, oczywiście, wśród tych, którzy mogą żyć w Czarnych Salach, kiedy ich czas na ziemi dobiegnie końca. Ja bowiem zamierzam utrzymać moją siedzibę i będzie ona otwarta dla was, gdybyście chcieli tam zamieszkać po śmierci. Dla wszystkich obecnych tu dzisiejszej nocy.

– I dla dzieci Mari – wtrąciła Tova, zanim zdążyła się zastanowić, co czyni.

– I dla dzieci Mari – obiecał Lucyfer.

Gabriel rozważał tę propozycję. Pamiętał piękne domostwa, oglądane z tarasu Góry Demonów, w których pragnął się kiedyś znaleźć, nie wiedział natomiast, jak wyglądają Czarne Sale.

Ale on miał oczywiście jeszcze wiele czasu na podjęcie decyzji.

Ellen wyjawiła życzenie:

– Podzielam, naturalnie, pragnienie Nataniela, by żyć w spokoju po tych wszystkich strasznych wydarzeniach. Ale chciałam was, panie, prosić jeszcze o jedno. Proszę, byście okazali łaskę Fecorowi, Demonowi Wichru. To on i Tamlin uratowali mnie w Otchłani, a przecież Fecor wcale nie musiał tego robić, zresztą bardzo z tego powodu ucierpiał, więc…

– Twoja prośba już została spełniona – uśmiechnął się Lucyfer. – Fecorze, od dziś należysz do moich najbliższych pomocników i niech cię spotka co najlepsze.

Jaki on miły, pomyślał Gabriel naiwnie, gdy Lucyfer polecił swoim czarnym aniołom uzdrowić połamane skrzydła i ciało Fecora.

Ellen podeszła do miejsca, gdzie siedziała Tova, i Gabriel słyszał, jak cicho mówiła:

– Wiesz, pamiętam, że kiedyś czułam się źle, wręcz bałam się w obecności Fecora. Miał w sobie coś, czego nie umiałam zaakceptować, choć przecież uratował mi życie. I nie chciał odpowiedzieć na pytanie, komu służą demony. Wtedy właśnie ogarnęło mnie przeczucie czegoś złowieszczego i brzemiennego w skutki. Jak to się człowiek może pomylić – zakończyła z uśmiechem.

– Intuicja rzadko nas zawodzi – odrzekła Tova szeptem. Odwróciła się potem i dalsze słowa nie dotarły już do uszu Gabriela.

Przed oblicze Lucyfera została wezwana Shira i usłyszała mnóstwo zasłużonych pochwał. Również ona i Mar otrzymali zaproszenie do Czarnych Sal, ponadto Lucyfer pragnął ich mieć przy sobie, kiedy już zdobędzie panowanie nad światem.

Później wzywano po kolei innych obecnych, by w zamian za wierną służbę mogli otrzymać spełnienie swoich życzeń. Gabriel notował jak w gorączce i baczniejszą uwagę mógł zwrócić tylko na niewielu, na tych, którzy się w jakiś sposób wyróżniali.

Jak na przykład Krestiern, przyrodni brat Didy. Jemu dziękowano szczególnie serdecznie za to, co zrobił dla małej siostry, i za to, że odważył się wystąpić przeciwko Ghilowi Okrutnemu. Krestiern, którego wszyscy bardzo lubili, oświadczył, iż chętnie zamieszka w Czarnych Salach, i bardzo dziękował za tyle życzliwości.

Na widok Sol Lucyfer powiedział żartem:

– Nie wiem, czy ciebie mogę wpuścić do mojej siedziby. Z pewnością natychmiast zawrócisz w głowie większości aniołów!

– I nie spocznę, dopóki tak się nie stanie – zagroziła Sol.

– Najgorsze, że, jak widzę, naprawdę tak myślisz – rzekł Lucyfer ze złośliwym uśmieszkiem, a w jego świcie zapanowała wesołość. Sol robiła do aniołów słodkie minki, uśmiechała się i trzepotała rzęsami.

Ale władca potrafił też być bardzo poważny. Zwracając się do zgromadzenia powiedział:

– Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, kim dla rodu była Sol. Kto umiał lepiej dodawać odwagi i otuchy? Kto w najtrudniejszych momentach zachowywał humor i dobry nastrój? Kto zachwycał się wami bardziej niż ona i kto czuwał nieustannie, by nie stała się wam jakaś krzywda? Jej własne życie ułożyło się tragicznie, zadbam więc teraz, by mogła cieszyć się spokojem…

– No, no… – powiedziała Sol, jakby go chciała ostrzec.

– Cóż, powiedzmy, by jej życie upływało wesoło i było pozbawione nudy – poprawił się Lucyfer ze śmiechem. – I żeby było aktywne.

– Dziękuję, panie, to brzmi dużo lepiej – Sol skłoniła głowę. – To jest moje jedyne pragnienie.

Gabriel od dawna wiedział, że Lilith i Lucyfer są sobie bliscy. Znali się jeszcze z Ogrodu Edenu i teraz rozmawiali chwilę półgłosem, wkrótce dołączył do nich Rune.

Tymczasem Gabriel starał się przy pomocy Tovy wyjaśnić kilka problemów, które nękały go od dawna:

– Jest coś, czego nie rozumiem…

– Naprawdę? Myślałam, że wiesz wszystko! Więc co takiego, mój przyjacielu?

– Możesz przestać się wyzłośliwiać? Skoro tak, to nic ci nie powiem.

– Już jestem pokorna – uśmiechnęła się Tova. – I zamieniam się w słuch.

– Jeśli Marco przygotowywał przyjście swego ojca na ziemię, to dlaczego nie zwrócił się do prasy?

– Może upadły anioł nie wie nic o współczesnych mediach? – uśmiechnęła się Tova. – Nie, ale poważnie mówiąc, to sama pytałam o to Marea, a on wyjaśnił, że obaj z ojcem postanowili działać bardzo ostrożnie. Należy najpierw wziąć we władanie jeden naród, a potem powoli kolejne. Tak, zdaje się, wyglądają ich plany, ale nie do końca zrozumiałam, jak jest naprawdę.

– Tobie się to najwyraźniej nie podoba?

Przyjrzała się uważnie pełnym oczekiwania demonom, potem coraz wynioślejszemu Lucyferowi.

– Nie wiem, Gabrielu. Naprawdę nie wiem – bąknęła.

Gabriel miał więcej wątpliwości.

– Jeszcze jedna tajemnica, Tovo: Nigdy nie pojąłem tej sprawy ze słabością Tan-ghila. Miał przecież wielkie kłopoty już tego dnia, kiedy musiał przebyć ostatnią grotę w drodze do Źródła Zła. To znaczy, że podświadomie nawet on był dla kogoś dobry. Ale dla kogo?

– Nie, nie, on miał skórę twardszą niż nosorożec. To chwila czułości jego matki wtedy w jurcie odbiła się fatalnie na jego siłach. Właśnie dlatego ją wtedy zamordował. I dlatego był bliski śmierci w ostatniej grocie.

Gabriel zastanawiał się przez chwilę.

– Nie sądzę, by to czułość matki spowodowała słabość w jego charakterze. Myślę raczej, że on sam się wtedy pod jej wpływem wzruszył, mimo woli w jego sercu zrodziło się coś w rodzaju czułości dla matki. Nie, nie to chciałem powiedzieć, on się przestraszył, że do tego może dojść, że matka może mieć na niego taki wpływ. Dlatego wpadł we wściekłość i zamordował ją.

– Tak – potwierdziła Tova. – Myślę, że masz rację, Gabrielu. To spójne rozumowanie. I właśnie dlatego Nataniel zyskał nad nim przewagę.

Gabriel mimo woli wyprostował plecy. Jakie to miłe uczucie dojść do właściwych wniosków, rozwiązać zagadkę.

– Mnie jednak nie daje spokoju co innego – powiedziała Tova. – Bo Tan-ghil, sam nawet o tym nie wiedząc, jednak komuś pomógł.

– Komu? Nie rozumiem cię.

Tova rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Lucyfera.

– To przecież on, upadły anioł, otrzymał pomoc od rodu, któremu Tan-ghil dał początek. Uzyskał pomoc poprzez Marca, swego syna i potomka tego rodu. Bez nas nigdy by ten tam na podwyższeniu nie zaszedł tak daleko!

– Myślisz, że właśnie ta pomoc stała się przyczyną słabości i upadku Tan-ghila?

– Być może. Ja nie wiem, Gabrielu, nikt nie wie. Ale to możliwe!

Doszły do nich słowa, które Lucyfer kierował do Halkatli i Runego:

– Niezależnie od tego, co postanowicie, drodzy przyjaciele, już zawsze będziecie mogli być razem. Ja wam to obiecuję, wasz nowy władca!

Niebo nad nimi roziskrzyło się nagle i rozpłomieniło. Wściekle, ostrzegawczo.

Lucyfer uniósł głowę z szyderczym uśmieszkiem.

– O, jak widać zostały w nich jeszcze jakieś resztki życia – stwierdził cierpko.

Wezwano Christę i Linde-Lou. Razem. Gabriel dostrzegł, że Nataniel przygląda im się w zadumie.

Jeden z czarnych aniołów opuścił w milczeniu swoje miejsce i poszedł w stronę lasu…

Pewna młoda para z okolicy wyszła w ten piękny letni wieczór na spacer. Wybrali się na wzgórza, żeby im nikt nie przeszkadzał.

Nagle dziewczyna zatrzymała się.

– Ciii! Słyszę jakieś głosy.

Chłopak zaczął nasłuchiwać.

– Tak, słyszę i ja, na wzgórzu. Chodź, podejdziemy bliżej!

Po nie więcej niż dziesięciu metrach przystanęli znowu.

– Jakoś tu dziwnie – szepnęła dziewczyna. – Ja… Wzrok mi się mąci, nie widzę dobrze, a przecież nie ma mgły.

– Nie ma, ale odnoszę wrażenie, jakby ciemna chmura zawisła tam nad polaną. I… zdaje mi się, że dostrzegam jakichś ludzi.

– Wielu ludzi – potwierdziła dziewczyna. – Co najmniej piętnaście, a może nawet dwadzieścia osób.

– Masz rację.

Młodzi widzieli jedynie żyjących członków Ludzi Lodu, bo w rzeczywistości zgromadzenie na polance liczyło ponad dwieście pięćdziesiąt istot. Oni jednak nie mogli się tego nawet domyślać.

– Pewnie palili świętojańskie ognisko – powiedział chłopak. – Stąd ten czarny dym. Chociaż to wcale nie wygląda jak dym.

Nagle oboje drgnęli. Ktoś stał przed nimi na ścieżce. Ktoś czy coś, czego dokładnie nie widzieli. Jakiś potężny cień, który nie pozwalał im dalej iść. Nikt im tego nie mówił, ale oboje czuli to samo, obojga nie opuszczała uparta myśl: „Nie idź dalej! Zawróć!”

Podporządkowali się. Zawrócili natychmiast i zaczęli zbiegać ze wzgórza w takim pędzie, jakby im sam zły deptał po piętach.

Tak zresztą myśleli, że to jakaś siła nieczysta zastąpiła im drogę. Znali przecież baśnie i przesądy związane z nocą świętojańską. Wiedzieli, że wtedy włóczy się po świecie wiele strasznych istot. Może to nawet był sam najgorszy?

Skoro tak, to musi być niebywale wysoki i urodziwy.

Do końca nocy nikt już Ludziom Lodu spokoju nie zakłócał.

Загрузка...