Odkładałam właśnie zakupy, gdy usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
Zobaczyłam Beccę Whitley, nadal w mocnym makijażu, choć zdążyła się już przebrać w dżinsy i koszulkę.
– Zajęta? – zapytała.
– Wejdź – poczułam ulgę, że pojawił się ktoś, kto skieruje moje myśli na inne tory.
Becca odwiedziła mnie wcześniej tylko raz, więc nie czuła się tu zbyt swobodnie.
– Twój chłopak przyjeżdża na weekend? – zapytała, stojąc pośrodku mojego maleńkiego salonu.
– Dopiero jutro. Napijesz się czegoś?
– Soku albo wody. Obojętnie.
Nalałam jej soku z różowych grejpfrutów i usiadłyśmy w salonie.
– Policja znów się pojawiła? – zapytałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Od paru dni nie. Prosili cię o listę mężczyzn, którzy ją odwiedzali?
– Tak.
– Co im powiedziałaś?
– Że nie było ich już w mieszkaniu, gdy się tam pojawiałam.
– Nieładnie, nieładnie.
– A ty co im powiedziałaś?
– Dałam im listę.
Wzruszyłam ramionami. Nie wymagałam, żeby wszyscy robili to co ja.
– Słyszałam, że szeryf zamontowała automatyczne drzwi, które cały dzień się otwierają i zamykają, tyle mają tam ludzi.
– Słyszałaś? Ktoś dużo gadał.
– Anna-Lise Puck.
Anna-Lise ćwiczyła razem z Beccą i pracowała w biurze szeryfa.
– Powinna o tym rozmawiać?
– Nie – odpowiedziała Becca. – Ale tak bardzo lubi wszystko wiedzieć, że później nie może się powstrzymać od gadania.
Pokręciłam głową. Anna-Lise może wkrótce stracić pracę.
– Niech lepiej uważa – powiedziałam Becce.
– Sądzi, że jest bezpieczna.
– Jak to?
– No cóż, była blisko z pierwszym szeryfem Schusterem. Sądzi, że druga szeryf Schuster jej dzięki temu nie zwolni.
Wymieniłyśmy spojrzenia, Becca uśmiechnęła się szeroko. Jasne.
– Zgadnij, kto wychodził od szeryf, kiedy wczoraj wstąpiłam po Annę-Lise w drodze na lunch? – zapytała Becca.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Jerrell Knopp – powiedziała znaczącym tonem. – Ojczym we własnej osobie.
Biedna Lacey. Byłam ciekawa, czy o tym wie.
– I – kontynuowała Becca, ważąc każde słowo – nasz szanowny sąsiad Carlton.
Byłam w szoku. Sądziłam, że Carlton był zbyt wybredny, by zadawać się z Deedrą. Czułam, że usta układają mi się w szyderczy uśmiech. Nie starałam się go ukryć.
– W sumie to przesłuchiwano wszystkich mężczyzn z naszych zajęć karate, łącznie z szacownym sensei.
– Raphael? Bobo?
Raphael to najbardziej żonaty facet na świecie, a Bobo był kuzynem Deedry.
– Tak, nawet nowi chłopcy. I paru gości, którzy już od dawna nie przychodzili na zajęcia.
– Ale po co?
Nawet Deedra nie była w stanie zorganizować rendez-vous z każdym z trenujących karate. Becca wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia.
Było jasne, że był jakiś powód, że podczas dochodzenia odkryto coś, co spowodowało to zainteresowanie.
– A przesłuchają też ludzi z kursu taekwondo? – zapytałam. Becce spodobała się moja reakcja.
– Dokładnie o to samo zapytałam Annę-Lise. Tak, wszyscy mężczyźni trenujący sztuki walki muszą się stawić w biurze szeryfa. Bez względu na to, czy znali się z naszą zmarłą sąsiadką.
– To całkiem sporo ludzi – zawahałam się. – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek odkryją, kto ją zabił.
– Lily, chcę, żeby policja to odkryła. Wiesz, że zrobił to jeden z gości, z którymi spała.
– Być może.
– Zabezpieczyli sporo pościeli.
– Miała w szufladzie pełno prezerwatyw. Oczywiście nie miałam pewności, że ich używała, ale sądziłam, że jeśli strach przed chorobą nie nakazywał jej być ostrożną, sprawił to lęk przed ciążą.
Becca gapiła się na mnie, a gdy myślała nad tym, jej oczy wyglądały jak błyszczące błękitne kulki ze szkła.
– Czyli najprawdopodobniej na prześcieradłach nie będzie plam z nasienia. Nie będzie więc możliwości porównania materiału genetycznego i zrobienia testów DNA. – Założyła nogę na nogę i zaczęła kołysać stopą. – W jej ciele też nie będzie DNA. Ej, a czy robiła to z kobietami?
Z zainteresowaniem popatrzyłam na nią, starając się nie okazywać szoku. Dużo się o sobie dziś uczyłam.
– Nawet jeśli, to nic mi na ten temat nie wiadomo.
– Och, nie bądź taką cnotką, Lily – powiedziała Becca, widząc, że nie jestem zadowolona z przebiegu rozmowy. – Wiesz, wiele kobiet, które przeszły przez to co ty, po tym wszystkim ma skłonność do kobiet. Być może Deedra wypróbowała już cały męski asortyment i chciała czegoś innego.
– Nawet jeśli, to nikomu nic do tego – powiedziałam stanowczo.
– Nie ma z tobą zabawy. – Becca zmieniła położenie nóg, podniosła gazetę i odłożyła ją z powrotem. – A jak się miewa Joe C?
– Nie zadzwoniłam jeszcze do szpitala, ale wiem, że ciągle żyje.
– Miał szczęście, że byłaś w pobliżu. – Na jej wąskiej twarzy malował się kompletny spokój.
– W końcu ktoś zadzwoniłby po straż i strażacy uwolniliby go.
– No cóż, i tak mam zamiar ci podziękować, przecież Joe C. jest moim pradziadkiem.
– Często go odwiedzałaś?
– Nie byłam, w Shakespeare od dzieciństwa. Ale kiedy wuj Pardon zmarł i przeprowadziłam się tutaj, odwiedzałam Joego C. mniej więcej raz na dwa tygodnie. Ten stary drań nadal lubi wysokie obcasy i krótkie spódniczki, wiesz?
– Tak, wiem.
– Trochę to żałosne. Ale stary łajdak ma nadal mnóstwo wigoru, to mu muszę przyznać. Ciągle jest w stanie naskoczyć na ciebie w mgnieniu oka, jeśli dasz mu do tego powód. I opieprzyć cię od góry do dołu.
– Konkretnie ciebie?
– Nie, nie mnie. Mówiłam ogólnie.
Czy miałam zapytać kogo? Postanowiłam tego nie robić z czystej przekory.
– Rozumiem, że dostałabyś spadek, razem z resztą prawnuków? – zapytałam zamiast tego, nie do końca rozumiejąc, dlaczego używam informacji, które przekazał mi Bobo.
– Tak, tak słyszałam – Becca uśmiechała się szeroko. – Ale staruszek jeszcze nie umarł! – wydawała się zadowolona z pokrewieństwa z takim twardzielem. Ale zaraz zrobiła się poważna. – Tak naprawdę, Lily, to chciałam powiedzieć, że możesz spodziewać się kolejnej wizyty pani szeryf.
– Dlaczego?
– Anna-Lise mówi, że kobiety trenujące karate są w następnej kolejności. Ze względu na to, jak zginęła Deedra.
– Jak zginęła? – Została…
Donośne pukanie przeszkodziło w naszej interesującej rozmowie.
– Za późno – powiedziała Becca, niemal beztrosko.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Becca wstała i wyszła tylnymi drzwiami. Musiałam otworzyć, a miałam coraz gorsze przeczucie.
– Szeryf Schuster – przywitałam ją i nie byłam w stanie ukryć niechęci. Ten dzień już mnie wykończył.
– Panno Bard – powiedziała krótko. Marta weszła, a w ślad za nią podążył Emanuel.
– Proszę usiąść. – Mój głos był chłodny i nieszczery. Oczywiście usiedli.
– Wyniki sekcji Deedry Dean – powiedziała Marta Schuster – są bardzo interesujące.
Podniosłam rękę, dłoń miałam skierowaną ku górze. No co?
– Mimo że po śmierci robiono z nią różne rzeczy – nie mogłam zapomnieć błysku szkła pomiędzy udami Deedry – zmarła w wyniku jednego silnego ciosu w splot słoneczny. – Szeryf poklepała się po własnym splocie słonecznym, żeby to lepiej zilustrować.
Prawdopodobnie wyglądałam na tak osłupiałą, jak się czułam. W końcu nie byłam w stanie z siebie nic wydusić poza: „No i?”.
– To był potężny cios, który zatrzymał jej serce. Nie umarła z powodu upadku czy uduszenia.
Pokręciłam głową. Nadal nie wiedziałam, co o tym myśleć. Nie wiem, jakiej reakcji spodziewała się Marta Schuster, ale nie zobaczyła jej i to ją rozzłościło.
– Oczywiście to mógł być wypadek – powiedział nagle Clifton Emanuel i obie na niego spojrzałyśmy. – Może ten cios nie miał jej zabić. Może ktoś ją uderzył, nie wiedząc, jak mocno to robi.
Nadal gapiłam się jak kretynka. Próbowałam zrozumieć znaczenie tej wypowiedzi, którą wygłosił tak, jakby dawał mi „wielką wskazówkę”.
– Cios pięścią – powiedziałam obojętnie. Czekali, z identycznym wyrazem wyczekiwania, niemal triumfu, wypisanym na twarzy. Stało się.
– Jak cios karate – powiedziałam. – Czyli… sądzicie… że co?
– Patolog powiedział, że osoba, która potrafiłaby uderzyć w ten sposób, musi być silna i wytrenowana.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Nie było sposobu, by uchronić się przed podejrzeniami. Nie dało się zanegować tego, o czym teraz myśleli. Przyszło mi do głowy tyle rzeczy naraz, że nie umiałem ich ogarnąć. Przypomniałam sobie ludzi z mojej grupy, przestudiowałam ich twarze. Każdy z uczniów, którzy uczęszczali na zajęcia dłużej niż przez parę miesięcy (jak można sobie łatwo wyobrazić, grupa miała wyraźne tendencje do kurczenia się), znał Deedrę. Raphael Roundtree uczył matematyki w liceum, do którego chodziła, Carlton Cockroft rozliczał jej podatki, Bobo był jej kuzynem, Marshall widywał Deedrę, jak przychodziła na aerobik w Body Time. Choć ciężko było w to uwierzyć, każdy z nich mógł z nią też sypiać.
A to byli przecież tylko mężczyźni. Janet znała Deedrę od lat, Becca wynajmowała jej mieszkanie… a ja dla niej pracowałam.
Pomyślałam, że moja firma tego nie wytrzyma. Przetrwałam inne skandale i wstrząsy w Shakespeare i miałam klientów, choć nie tak wielu jak wcześniej. Ale gdyby padło na mnie poważne podejrzenie, mogłam pożegnać się ze źródłem utrzymania. Musiałabym się przeprowadzić. Znowu.
Nikt nie chce się bać własnej sprzątaczki.
Schuster i Emanuel ciągle czekali, aż odpowiem, ale nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Wstałam. Oni po chwili wahania również. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je. Czekałam, aż sobie pójdą.
Spojrzeli na siebie pytająco, Schuster wzruszyła ramionami.
– Do zobaczenia później – powiedziała spokojnie i zeszła po stopniach.
Emanuel podążył za nią.
– Nie sądzę – powiedziałam i zamknęłam za nimi drzwi.
Usiadłam, położyłam dłonie na kolanach i próbowałam zastanowić się, co zrobić. Mogłam zadzwonić w poniedziałek do prawnika… Ale do kogo? Na pewno jakiegoś znałam. No i Carlton mógł mi kogoś polecić. Ale nie chciałam tego robić, nie chciałam tracić czasu ani pieniędzy na obronę przed tak bezpodstawnymi zarzutami. Rodzony brat szeryf był bardziej podejrzany niż ja. Doszłam do wniosku, że to właśnie dlatego szeryf skupiała się na teorii ciosu karate. Jak można było opisać cios? Był, jaki był. Jeśli dało się poznać, że serce zatrzymało się w wyniku ciosu karate, równie dobrze można było powiedzieć: „Osoba, która uderzyła, była praworęczna, trenowała karate goju-ryu od około trzech lat, a jej sensei urodził się w Azji”.
Jeśli autopsja wykazała, że Deedra została uderzona, kiedy stała, byłaby to z pewnością ważna informacja. Prawdopodobnie w Shakespeare nie było zbyt wielu mężczyzn, a jeszcze mniej kobiet, którzy potrafiliby wyprowadzić taki cios czy w ogóle zdawać sobie sprawę, że może on okazać się śmiertelny.
Ale jeśli Deedrę zaatakowano, gdy siedziała lub leżała oparta o twardą powierzchnię, tak, wtedy było o wiele więcej osób, które byłyby w stanie tak ją uderzyć.
W tym akurat momencie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mógł wyglądać taki ciąg wydarzeń, ale było to możliwe. Wśród wielu rzeczy, o których szeryf nie wspomniała, było molestowanie Deedry. Czy stało się to przed jej śmiercią czy po niej?
Gdy o tym pomyślałam, uznałam, że wiele zależy od odpowiedzi na to pytanie.
I dlaczego zostawiono ją w lesie? To, że znaleziono ją przy drodze, którą często jeździłam, świadczyło na moją niekorzyść. Oczywiście przy Farm Hill Road były inne domy i firmy. Z jednej strony domu pani Rossiter, niecałe pół kilometra od niego, był warsztat samochodowy, z drugiej, w odległości półtora kilometra, stał sklep z antykami, rękodziełem i starociami. To mnie trochę uspokoiło – nie tylko mnie można było wskazać palcem.
Gdzie byłam w nocy, kiedy zamordowano Deedrę? To była niedziela. Tydzień temu, choć wydawało się, że upłynął przynajmniej miesiąc, Jack nie przyjechał na weekend. W sobotę oddałam się swoim zwykłym zajęciom – tym samym, które starałam się załatwić w tę sobotę: dwa drobne sprzątania, porządkowanie własnego domu, zrobienie zakupów. Często gotowałam obiady na cały tydzień i zamrażałam je. Tak, przypomniałam sobie: wieczorem w sobotę gotowałam, żeby mieć całą niedzielę wolną i móc poćwiczyć, zrobić pranie i dokończyć biografię, którą wypożyczyłam z biblioteki.
I właśnie to robiłam w niedzielę. Żadnych niespodziewanych telefonów, żadnego pokazywania się światu, poza godziną na siłowni po południu. Janet i Becca też tam były. Pamiętam, że rozmawiałam z nimi. Obejrzałam wieczorem film z wypożyczalni i doczytałam książkę do końca. Nikt nie zadzwonił. Mój typowy niedzielny wieczór.
Do czego się to wszystko sprowadzało? Znałam Deedrę, trenowałam karate. W pewnym stopniu znałam miejsce, w którym znaleziono jej zwłoki.
To wszystko.
To samo tyczyło się wielu innych osób. Nie, nie wpadnę w panikę przez szeryf Schuster. Jeszcze nie.
Automatycznie pochowałam zakupy, ale byłam zbyt zaniepokojona, żeby gotować obiady na następny tydzień. Był już prawie czas kolacji, cienie wysokich drzew rosnących w arboretum tworzyły na chodniku poszarpane wzory. Próbowałam wymyślić sobie jakiś powód, żeby wyjść z domu i nie musieć chodzić bez celu. Postanowiłam odwiedzić w szpitalu Joego C. I tak niezbyt dobrze słyszał przez telefon.
Było na tyle chłodno, żeby włożyć kurtkę. Ulica Track była cicha, gdy wyszłam z domu. Carlton zdążył skosić po raz pierwszy trawnik i świeży zapach uspokoił mnie trochę – naturalna aromaterapia. Ten zapach, gdy byłam mała, kojarzył mi się z domem, ojcem i bliskością lata. Moje problemy nieco się zmniejszyły; ciężar trochę zelżał.
Przypomniał mi się cytat z Biblii: „Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”. Chyba Ewangelia według świętego Mateusza. Pomyślałam o tym, gdy mijałam Zjednoczony Kościół w Shakespeare. Po tym jak zostałam zgwałcona i okropnie okaleczona na piersiach i brzuchu, gdy potworne zakażenie uszkodziło moje narządy rozrodcze, pastor rodziny przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu. Odesłałam go. Rodzice sądzili, może nadal sądzą, że nie szukałam pocieszenia w religii, ponieważ byłam wściekła na los. Ale nie tak myślałam. Nie pytałam „Dlaczego ja” – to było nadaremne. Dlaczego nie ja? Dlaczego miałabym być zwolniona z cierpienia tylko dzięki temu, że wierzę?
Zmieniłam swoje życie, bo byłam wściekła, że ludziom, którzy wyrządzili mi tak potworną krzywdę, może to ujść płazem. Moja nienawiść była tak silna, tak uporczywa, że wymagała ode mnie całej emocjonalnej energii. Odcięłam w sobie to, co chciało być z innymi ludźmi, co nakazywało mi płakać i bać się, być przerażoną faktem, że zabiłam człowieka. Wybrałam. Wybrałam życie, ale nie zawsze był to łatwy wybór. Byłam przekonana, że nie był to pobożny wybór.
Teraz, stojąc na skrzyżowaniu przecznicę przed niepozornym szpitalem w Shakespeare, kręciłam głową. Zawsze gdy myślałam o sytuacji, w jakiej się wtedy znalazłam, natrafiałam na ten sam mur. Byłam przykuta do łóżka w rozwalającej się szopie, czekając na powrót mężczyzny, który mnie porwał, i miałam w ręce pistolet z jednym nabojem. Mogłam się zastrzelić; Bóg by tego nie pochwalił. Mogłam zabić porywacza i zrobiłam to; zastrzelenie go też nie było dobre. Nigdy nie myślałam o trzeciej opcji. Ale od tamtego momentu parę razy przyszło mi do głowy, że lepiej zrobiłabym, gdybym się zabiła.
Wtedy, w tej szopie, warto było zobaczyć jego minę.
– Co innego mogłam zrobić? – powiedziałam na głos, omijając samochody na parkingu przed szpitalem.
Nadal nie znałam odpowiedzi. Ciekawa byłam, co powiedziałby Joel McCorkindale. Wiedziałam, że nigdy go o to nie zapytam.
Godziny odwiedzin prawie się skończyły, ale wolontariuszka w recepcji wydawała się zadowolona, gdy podawała mi numer pokoju Joego C. Stary szpital, zawsze zagrożony zamknięciem, został rozbudowany i wyremontowany, by lepiej sprostać wymaganiom współczesnej medycyny. W rezultacie powstał labirynt, w którym można się było zgubić, nawet mając w dłoni plan budynku. Mimo to udało mi się znaleźć właściwy pokój. Ludzie stali na korytarzu, rozmawiając szpitalnym półgłosem. Bobo, jego matka Beanie i Calla Prader. Jeśli dobrze kojarzyłam powiązania rodzinne, Calla była kuzynką w pierwszej linii ojca Bobo.
Nie byłam jeszcze gotowa na ponowne spotkanie z Bobo i prawie odwróciłam się na pięcie, żeby wyjść i zaczekać, aż sobie pójdą, ale Calla mnie dostrzegła, zanim zdążyłam mrugnąć okiem.
Nie mam wielkich oczekiwań wobec ludzi, ale założyłam, że podziękuje mi za ocalenie Joego C. z płomieni. Zamiast tego podniosła rękę, żeby uderzyć mnie w twarz.
Nie pozwalam na to.
Zanim jej dłoń dotknęła mojego policzka, złapałam ją za nadgarstek i unieruchomiłam rękę. Zamarłyśmy, jakbyśmy stanowiły martwą naturę. Wtedy chyba wściekłość opuściła Callę wraz z całą energią. Z twarzy spłynęły jej barwy złości i nawet jej oczy stały się blade i puste. Gdy upewniłam się, że zrezygnowała ze swoich zamiarów, puściłam jej nadgarstek, a ręka opadła i zawisła wzdłuż ciała, jakby zmiękły jej kości.
Spojrzałam ponad głową Calli na Beanie i zmarszczyłam brwi. Wydawało mi się oczywiste, że Calla dopiero teraz dowiedziała się, co jest w testamencie Joego C. i znów zastanawiało mnie, gdzie była, gdy zaczął się pożar.
– Strasznie mi przykro. – Beanie była tak upokorzona, że prawie nie mogła mówić. – Cała nasza rodzina powinna ci podziękować. – Te słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, jeśli wziąć pod uwagę rozmowę, podczas której mnie zwolniła. – Calla po prostu… nie jest sobą, prawda, kochanie?
Calla nie spuszczała ze mnie wzroku.
– Czy ty też wiedziałaś? – zapytała półgłosem. Nie potrafiłam zrozumieć tego pytania. Pokręciłam więc głową.
– Czy wiedziałaś, że nic mi nie zostawił? Czy też o tym wiedziałaś? Wygląda na to, że wszyscy w mieście o tym wiedzieli oprócz mnie.
Na ogół mówię tylko prawdę, choć nie zawsze przychodzi mi to łatwo. Ale wiedziałam, że to odpowiedni moment, żeby skłamać.
– Nie – powiedziałam równie cicho jak ona. – Niezły z niego drań, prawda?
Po całej tej burzy emocji to, że usłyszała, iż ktoś tak go nazywa, pomogło jej dojść do siebie.
Wtedy się uśmiechnęła. Nie był to przyjemny uśmiech. Tak nie uśmiechały się damy w średnim wieku pochodzące z wiejskich terenów Arkansas i chodzące do kościoła. Uśmiech Calli oznaczał zachwyt, złośliwość i odrobinę triumfu.
– Każdy stary drań – powiedziała wyraźnie – musi sobie radzić sam, czyż nie?
Odwzajemniłam jej uśmiech.
– Na to wygląda.
Calla Prader wymaszerowała ze szpitala wyprostowana, a wesoły, psotny uśmiech ciągle gościł na jej twarzy.
Beanie gapiła się na nią skonsternowana. Beanie – wysportowana, atrakcyjna kobieta po czterdziestce. Jej największą zaletą jest miłość, jaką darzy swoje dzieci.
– Dziękuję, że tak dobrze sobie z tym poradziłaś – powiedziała niepewnie.
Miała na sobie biało-beżową lnianą sukienkę, która cudownie wyglądała przy jej ciemnych włosach i opalonej skórze. Ten kosztowny wygląd ukrywał egoistyczne serce i małą inteligencję matki Bobo, częściowo przyćmione przez dobre maniery.
Czułam, że Bobo stoi przy mnie po lewej stronie, ale nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy.
– Dzięki, Lily – powtórzył jak echo.
Ale te słowa przypomniały jego matce, że stoi obok. Odwróciła się w jego stronę, z miną węża szykującego się do ataku.
– A ty, młody człowieku – zaczęła, szczęśliwa, że ma na kim skupić uwagę. – Ty wygadałeś Calli o testamencie.
– Nie wiedziałem, że za mną stoi – bronił się Bobo, brzmiąc przy tym, jakby miał czternaście lat. – A poza tym, skoro wiemy o testamencie, czy nie uczciwie jest powiedzieć jej o tym?
Odwołanie się do moralności podziałało na Beanie jak kubeł zimnej wody. Poza tym przypomniała sobie, że stoję obok i słucham tego rodzinnego prania brudów.
– Dziękuję za uratowanie wuja Joego C. – powiedziała Beanie bardziej oficjalnie. – Policja powiedziała mi, że widziałaś kogoś na podwórku, zanim wybuchł pożar.
– Tak.
– Ale nie rozpoznałaś, kto to był?
– Było ciemno.
– Pewnie jakiś młodociany przestępca. Ta dzisiejsza młodzież zrobi wszystko, wszystko, co tylko zobaczy w telewizji.
Wzruszyłam ramionami. Beanie zawsze ograniczała moje wypowiedzi do gestów i monosylab.
– Ale wydaje mi się dziwne, że to przez papierosy – powiedziała Beanie i wyglądało to jak rozmowa z prawdziwym człowiekiem, ze mną, a nie ze służącą.
Wiedziałam o tym od Bobo, ale miałam przeczucie, że ujawnianie tej wiedzy nie będzie zbyt mądre.
– Ogień podłożono za pomocą papierosów? – Takie pytanie było wystarczająco ogólne i niewiele mówiło.
– Joe C. twierdzi, że nie miał papierosów. Oczywiście straż sądzi, że sam zaprószył ogień, paląc w salonie. Ale Joe C. zaprzecza. Chciałabyś wejść i z nim porozmawiać?
– Tylko żeby sprawdzić, jak się miewa.
– Bobo, zaprowadzisz, proszę, Lily.
Być może miało to być pytanie, ale oczywiście zabrzmiało jak rozkaz.
– Lily – powiedział Bobo, przytrzymując szerokie drzwi do pokoju Joego C. Gdy go mijałam, na moment położył rękę na moim ramieniu, ale nie zatrzymałam się i patrzyłam przed siebie.
Joe C. wyglądał, jakby miał tysiąc lat. Wyparowała z niego cała żywotność i wyglądał na biednego staruszka. Do chwili gdy spojrzał na mnie i warknął:
– Mogłaś się szybciej ruszać, dziewczyno! Przypaliłem sobie kapcie!
Nie brałam tego wcześniej pod uwagę, ale teraz uświadomiłam sobie, że skoro Joe C. nie ma już domu, nie pracuję dla niego. Czułam, jak zaciskają mi się usta. Pochyliłam się nad nim.
– Może powinnam była iść dalej – powiedziałam bardzo łagodnie, ale usłyszał każde słowo. Widziałam to na jego twarzy.
Odwróciłam się. Chciał tego, o czym świadczyło drżenie jego szczęki. Nieważne, jak wredny był Joe C, był także bardzo stary i słaby i nie dałby mi o tym zapomnieć, grałby tą kartą tak długo, jakby mógł. Ale mogłam odejść i to właśnie zdecydowałam się zrobić.
Odeszłam od tego staruszka i jego prawnuka, zamykając przed nimi swoje serce.