Tego wieczoru podczas zajęć karate nie mogłam się skupić, za co Marshall mnie ochrzanił. Cieszyłam się, że nie walczyliśmy, bo przegrałabym, a nie lubię przegrywać. Janet dokuczała mi, gdy wiązałam sznurowadła, oskarżając mnie o to, że jestem roztargniona, bo usycham z tęsknoty za Jackiem. Zdołałam prawie się do niej uśmiechnąć, choć miałam ochotę odburknąć. Pozwolenie sobie na to, żeby myślenie o facecie rozproszyło mnie w trakcie czegoś tak ważnego, było… Nagle się uspokoiłam.
Byłoby całkiem naturalne. Byłoby normalne.
Ale to nie wyobrażanie sobie, jak wygląda Jack, gdy bierze prysznic, mnie rozpraszało. Myślałam o Deedrze – o tym, jak wyglądała jej twarz, jak była ułożona za kierownicą swojego czerwonego samochodu. Nie wiedziałam, co mogę zrobić, żeby jej pomóc. Zrobiłam, co mogłam. Zawiązałam sznurowadła i usiadłam, wpatrując się poprzez pustą salę w Beccę, która śmiejąc się, pokazywała bratu, jak prawidłowo ułożyć ręce w pozycji sanchin-dachi. Gestem poprosiła mnie, żebym podeszła i pomogła, ale pokręciłam głową i chwyciłam torbę. Chciałam być sama.
Po powrocie do domu wzięłam się do dalszego przeglądania kaset Deedry, bo obiecałam Marlonowi, że jeśli znajdę taśmę, na której był, oddam mu ją. Pomysł, że zatrzymałby film, na którym uprawia seks z kobietą, która teraz już nie żyła, trochę mnie obrzydzał, ale to, co Marlon Schuster miał zamiar zrobić z filmem, nie było moją sprawą. Nie lubiłam go, choć może zbyt ostro wyrażałam swoją opinię na jego temat. Prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że go nie szanuję, co było dla mnie czymś normalnym. Nie znalazłam w nim niczego, co mogłam polubić, poza jego słabością dla Deedry. I to już było coś, poza tym – dałam mu słowo.
Prawie zasnęłam, gdy przeglądałam kasety. Oglądałam rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałam: talk-show, telenowele, „prawdziwe” programy o kierowcach karetek, policjantach, poszukiwanych przestępcach i zaginionych dzieciach. Po obejrzeniu kilku taśm potrafiłam już przewidzieć, jaki program będzie następny, przejrzałam schemat Deedry. Były jak zawartość szkatułki, którą ktoś ukrył, żeby zapamiętać chwile z przeszłości. Tylko że ta szkatułka dotyczyła ostatnich paru tygodni w świecie telewizji. Gdy przełożyłam kasety do kartonu, te najnowsze znalazły się na dnie.
Większość kaset nie była ponazywana – pewnie Deedra już je obejrzała. Pozostałe opisane były skrótami, które dopiero po pewnym czasie nabrały dla mnie sensu. Odkryłam, że „TJŻ” oznaczało Tylko jedno życie, „G” oznaczało Gliny, „NPPA” – Najbardziej poszukiwanych przestępców Ameryki, a „Op” – Oprah.
Po przejrzeniu około dziesięciu kaset znalazłam tę z Marlonem i Deedrą. Obejrzałam tylko parę sekund, żeby upewnić się, kogo oglądam. (Lepiej, żeby Marlon nie dostał kasety, na której Deedra uprawia seks z innym facetem). Odłożyłam kasetę, oznaczając ją dyskretną żółtą karteczką.
Skoro już się zabrałam do przeglądania kaset, chciałam dokończyć to zadanie, ale tylko dlatego, że się uparłam. Wychwyciłam jeszcze jeden filmik – Deedra i nasz listonosz, częściowo w stroju służbowym. Obrzydliwe. Wszystkie pozostałe kasety raczej zawierały nieszkodliwe programy telewizyjne. Kiedy dotarłam do dna pudła, pomyślałam, że mogłabym połączyć programy ze streszczeniami w starej gazecie, którą znalazłam w torbie Jacka. To były rzeczy, które Deedra nagrała w tygodniu, w którym zginęła.
Na końcu jednej z taśm był nawet stary film, który Deedra nagrała w sobotę rano.
W swoim zbiorze kaset miała przynajmniej dwie z nagraniami programów z soboty dwa tygodnie temu. Co weekend nagrywała te same. Gdzie w takim razie była druga kaseta z programami nagranymi w ostatnią sobotę? Zmarła dopiero w niedzielę, jak mówił Marlon, żyła, gdy wyszedł od niej w niedzielę rano. Nawet gdybym nie wierzyła Marlonowi, rozmawiała przecież z matką w kościele. Gdzie więc była kaseta z nagraniami z soboty wieczór?
Prawdopodobnie był to nieistotny szczegół, ale to nieistotne szczegóły składają się na sprzątanie. To one tworzą całość. Błyszczący zlew, porządnie złożony ręcznik, niezakurzony ekran telewizora – to są widoczne dowody, że o twój dom ktoś się troszczył.
Zaczęła mnie boleć głowa, co nie zdarza się często. Nic nie miało sensu. Mogłam się tylko cieszyć, że nie pracowałam w policji. Musiałabym całymi dniami wysłuchiwać mężczyzn, którzy opowiadali o swoich małych romansach z Deedrą, swoich chwilach słabości, niewierności. Z pewnością lepsze było już obejrzenie paru sekund domowego porno, skoro czułam się moralnie zobligowana, by w jakiś sposób posprzątać po Deedrze.
Z ulgą odebrałam telefon.
– Lily! – powiedziała uszczęśliwiona Carrie.
– Pani doktor Friedrich – odpowiedziałam. Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza.
– Kurczę. Nie mogę się z tym oswoić. Jak sądzisz, ile zajmie ludziom przyzwyczajenie się do tego, że należy się do mnie zwracać doktor Friedrich?
– Jakiś tydzień.
– O raju! – Była szczęśliwa i brzmiała, jakby miała osiemnaście lat. – O raju! Jak się miewasz? Coś ważnego wydarzyło się podczas naszej nieobecności?
– Niezbyt wiele. Jak było w Hot Springs?
– Och, pięknie – westchnęła. – Nie mogę uwierzyć, że musimy iść jutro do pracy.
Usłyszałam hałas w tle.
– Claude dziękuje ci, że byłaś świadkiem – przekazała Carrie.
– Cieszę się, że mogłam to zrobić. Jesteś u siebie w domu?
– Tak, musimy szybko przewieźć tu rzeczy Claudea. Godzinę temu poinformowałam rodziców! Postawili już na mnie krzyżyk, więc teraz oszaleli ze szczęścia.
– Co chcielibyście dostać z Claudeem w prezencie ślubnym?
– Lily, niczego nie potrzebujemy. Jesteśmy tacy starzy, już dawno temu się urządziliśmy. Nic nie jest nam potrzebne.
– Okej – powiedziałam. – Wiem. Co powiesz na to, żebym posprzątała mieszkanie Claudea, po tym jak wywiezie swoje rzeczy.
– Och, Lily, byłoby cudownie! Nie musielibyśmy się o to martwić.
– W takim razie załatwione. Carrie przekazała moją propozycję i Claude się sprzeciwił.
– Mówi, że to zbyt wiele, przecież zarabiasz w ten sposób na życie – zrelacjonowała Carrie.
– Powiedz mu, żeby się zamknął. To prezent – powiedziałam, a Carrie zachichotała i przekazała dalej.
– Do zobaczenia wkrótce. Och, Lily, jestem taka szczęśliwa!
– Cieszę się za was oboje – powiedziałam.
Prędzej czy później ktoś powie jej o pożarze i Carrie ochrzani mnie, że jej nie powiedziałam. Ale nie potrzebowała już teraz schodzić na ziemię ze swojego siódmego nieba i z opóźnieniem martwić się o mnie. Jutro wróci do pracy, podobnie jak Claude. Praca lekarki i komendanta policji wymaga skupienia i odpowiedzialności.
Następnego ranka zastanawiało mnie, dlaczego Lacey się nie odezwała. Przecież chciała, żebym dokończyła sprzątanie mieszkania. Kryzys małżeński musiał pokrzyżować jej plany, co wcale mnie nie zdziwiło. Wolny czas po sprzątaniu domu Joego C. został zarezerwowany, gdy zadzwoniła opiekunka pani Jepperson i poprosiła, żebym przyjechała.
Pani Jepperson miała dobry dzień, poinformowała mnie zbyt głośno Laquanda Titchnor, gdy wpuszczała mnie do domu. Laquanda, o której nie miałam dobrego zdania, była osobą, na którą musiała przystać córka pani Jepperson, gdy wszyscy lepsi opiekunowie mieli inne prace.
Największymi zaletami Laquandy były: pojawianie się w pracy na czas, zostawanie tak długo, jak było to konieczne, i umiejętność wykręcenia numeru alarmowego. No i to, że zamiast gapić się w milczeniu w telewizor przez cały dzień, jak robiło to wiele opiekunek (zarówno dzieci, jak i starszych osób), rozmawiała z panią Jepperson. Laquanda i Birdie Rossiter były pokrewnymi duszami, przynajmniej jeśli chodziło o komentowanie każdej minuty każdego dnia.
Dziś Laquanda miała problem. Jej córka zadzwoniła z liceum i powiedziała, że wymiotuje i ma gorączkę.
– Potrzebuję, żebyś popilnowała pani Jepperson, gdy pojadę po córkę i zawiozę ją do lekarza – powiedziała.
Nie była zbyt zadowolona z mojej obecności. Było dla nas obu jasne, że nie stanowiłyśmy towarzystwa wzajemnej adoracji.
– Proszę jechać – powiedziałam.
Laquanda czekała, aż powiem coś jeszcze. Gdy tego nie zrobiłam, pokazała numery, pod które należało dzwonić w nagłych wypadkach, wzięła torebkę i w mgnieniu oka wymknęła się kuchennymi drzwiami. Dom pozostał czysty od mojej ostatniej wizyty – zauważyłam, gdy rzuciłam okiem na kobietę śpiącą w dużej sypialni. Chcąc zabić czas, wyszorowałam pobieżnie łazienkę i kuchnię. Laquanda pomiędzy wygłaszaniem monologów zawsze robiła pranie i zmywała naczynia (nie miała wiele do roboty), a pani Jepperson była przykuta do łóżka, nie miała więc okazji bałaganić w domu. Jej rodzina odwiedzała ją codziennie – córka, syn, ich małżonkowie albo któreś z ośmiu wnucząt. Było też trzech lub czterech prawnuczków.
Spisałam listę potrzebnych rzeczy, przypięłam ją do lodówki (wnuczka pójdzie z nią później do sklepu) i przysiadłam na krawędzi krzesła Laquandy, stojącego przy łóżku. Ustawiła je pod kątem, żeby widzieć drzwi wejściowe, telewizor i panią Jepperson, móc ogarnąć wszystko jednym długim spojrzeniem.
Sądziłam, że pani Jepperson śpi, ale po chwili otworzyła oczy. Obwisłe, pomarszczone powieki sprawiały, że jej brązowe, zamglone oczy były wąskie; a przez to, że miała prawie niewidoczne brwi i rzęsy, wyglądała jak jakiś stary gad wygrzewający się na słońcu.
– Tak naprawdę nie jest taka zła – powiedziała pani Jepperson suchym, szeleszczącym głosem, który zwiększał jeszcze jej podobieństwo do gada. – Mówi, żeby podnieść się na duchu. Ma nudną pracę. – Staruszka uśmiechnęła się lekko, a w jej uśmiechu widać było ślady ogromnego uroku, które można było dostrzec przy kącikach ust.
Nie potrafiłam na to odpowiedzieć.
Pani Jepperson przyjrzała mi się uważniej.
– Jesteś sprzątaczką – powiedziała, jakby przyklejała mi na czole etykietkę.
– Tak.
– Nazywasz się…?
– Lily Bard.
– Wyszłaś za mąż? – Pani Jepperson chyba czuła się zobowiązana zabawiać mnie rozmową.
– Nie.
Sprawiała wrażenie, jakby to rozważała.
– Byłam zamężna przez czterdzieści pięć lat – powiedziała po przerwie.
– Kupę czasu.
– Tak. I nie mogłam go znieść przez ostatnie trzydzieści pięć lat.
Wydałam przytłumiony odgłos, który tak naprawdę był próbą zdławienia wybuchu śmiechu.
– Wszystko w porządku, młoda damo?
– Tak, proszę pani, wszystko gra.
– Moje dzieci i wnuki nie znoszą, gdy tak gadam – powiedziała pani Jepperson swoim spokojnym głosem. Jej wąskie brązowe oczy powędrowały w moją stronę, by przyjrzeć mi się dokładniej. – Ale to luksus wynikający z przeżycia swojego męża. Możesz o nim gadać, ile chcesz.
– Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam.
– Więc oto jestem i gadam – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Miał ciągoty do innych kobiet. Nie mówię, że do czegokolwiek doszło, ale gapił się na nie często. Lubił głupie kobiety.
– Czyli popełnił błąd.
Po chwili zastanowienia roześmiała się. Nawet jej śmiech był suchy i szeleszczący.
– O tak – powiedziała, ciągle rozbawiona. – Dobrze zarządzał tartakiem, zostawił mi tyle, że wystarczy mi do końca życia, i nie musiałam iść uczyć w szkole czy robić innych głupich rzeczy, do których nie zostałam stworzona. Oczywiście po jego śmierci musiałam prowadzić firmę. Ale dużo już wiedziałam, a nauczyłam się jeszcze więcej.
– Czyli skoro zajmowała się pani tartakiem, wie pani, kto jest właścicielem wszystkich działek w okolicy. – Dotarło do mnie, że mam przed sobą cenne źródło informacji.
Spojrzała na mnie trochę zaskoczona.
– Wiem. Wiedziałam.
– Zna pani Birdie Rossiter, wdowę po M. T. Rossiterze?
– Synową Audie Rossiter?
– Tak. Wie pani, gdzie mieszka?
– Audie dała im tę ziemię. Pobudowali się zaraz przy Farm Hill Road.
– Zgadza się.
– Co z nią?
– Tuż za granicą miasta, po południowej stronie drogi, jest parę akrów lasu.
– Nic tam jeszcze nie wybudowano? – spytała pani Jepperson. – A to niespodzianka. Niecały kilometr za granicami miasta, tak?
Skinęłam głową. A potem, obawiając się, że nie zrozumiała, powiedziałam: – Tak.
– Chcesz wiedzieć, kto jest właścicielem?
– Tak, proszę pani. Jeśli pani wie.
– Mogłabyś pójść do ratusza i to sprawdzić.
– Łatwiej mi zapytać panią.
– Hmmm. – Spoglądała na mnie i zastanawiała się. – Sądzę, że ta ziemia należy do rodziny Praderów – powiedziała w końcu.
– Przynajmniej należała jeszcze jakieś pięć lat temu.
– Pani wtedy jeszcze pracowała? – Sądziłam, że pani Jepperson zbliża się do dziewięćdziesiątki.
– Nie miałam nic lepszego do roboty. Mężczyźni, których zatrudniałam, zawozili mnie, gdzie trzeba. Pokazywałam im, że sprawdzam, co robią. Wierz mi, dobrze się pilnowali. Muszą nadal zarabiać pieniądze dla tych moich bezwartościowych prawnuków.
Uśmiechnęła się i jeśli potrzebowałam dodatkowej wskazówki, że tak naprawdę wcale nie uważała swoich prawnuków za bezwartościowych, właśnie ją dostałam.
– Joe C. Prader jest właścicielem tej ziemi?
– Tak, o ile dobrze pamiętam. Pozwala rodzinie i przyjaciołom polować na niej. Joe C. jest starszy nawet ode mnie, więc może nie mieć już za dużo przyjaciół. Wcześniej też nie miał ich zbyt wielu.
Pani Jepperson zasnęła bez ostrzeżenia. Było to tak zaskakujące, że upewniłam się, czy oddycha. Wszystko było w porządku, przynajmniej na tyle, na ile byłam w stanie sprawdzić. Wkrótce wróciła Laquanda i też zajrzała do staruszki. Odwiozła córkę do domu, kazała jej wziąć emetrol, napić się piwa imbirowego i położyć do łóżka.
– Wszystko było w porządku, gdy mnie nie było? – zapytała.
– Tak. Ucięłyśmy sobie pogawędkę.
– Ty? I pani Jepperson? Chciałabym to usłyszeć – powiedziała sceptycznie. – Ta kobieta wie wszystko, naprawdę wszystko, o Shakespeare. Przynajmniej o białych, ale też o niektórych czarnych. Ale nie opowiada o tym, o nie. Trzyma buzię na kłódkę.
Wzruszyłam ramionami i zebrałam swoje rzeczy. Gdybym zapytała staruszkę o dawne skandale i ludzi, nie współpracowałaby tak chętnie, jak gdy zapytałam o ziemię. Ziemia to praca. Ludzie nie.
Po powrocie do domu na lunch odsłuchałam wiadomości na automatycznej sekretarce. Becca przypomniała sobie o kilku rachunkach, które mogły przyjść podczas jej nieobecności, i chciała mi zostawić czeki na ich pokrycie. Po zjedzeniu kanapki z tuńczykiem, umyciu zębów i poprawieniu makijażu nadal miałam wolne pół godziny, więc postanowiłam się tym zająć.
Przy tylnym wejściu do budynku stała ciężarówka, częściowo wypełniona kartonami. Bez względu na to, czy mieszkał z Lacey, czy nie, Jerrell pomagał opróżnić mieszkanie Deedry. Nie było go w zasięgu wzroku, uznałam więc, że jest na górze.
Anthony otworzył drzwi. Wyglądał, jakby wyszedł właśnie spod prysznica i narzucił na siebie ubranie.
– Jest Becca? – zapytałam.
– Jasne, wejdź. Ładna pogoda, prawda? Przytaknęłam.
– Zaraz przyjdzie. Bierze prysznic. Byliśmy pobiegać – wyjaśnił.
Kiedy po dłuższej chwili Becca się nie pojawiła, usiadłam. Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś otwiera drzwi do łazienki, ale jeśli Becca z niej wyjrzała, musiała zaraz wejść tam z powrotem. Była kobietą, której dużo czasu zajmowała codzienna pielęgnacja. Jej brat z dużą determinacją podtrzymywał uprzejmą rozmowę, ale ucieszyłam się, gdy pojawiła się Becca i mogliśmy dać sobie spokój. Anthony nie chciał chyba rozmawiać o niczym innym niż o swoim doświadczeniu w pracy z więźniami. Pomyślałam, że jest bliski obsesji.
Becca wyszła z łazienki ubrana tylko w szlafrok. Nawet zaraz po wyjściu spod prysznica nałożyła makijaż.
– Lily – była zaskoczona, że mnie widzi. – Kiedy przyszłaś?
– Jakieś dziesięć minut temu.
– Mogłeś mi powiedzieć. – Uderzyła Anthonyego pięścią w ramię. – Pospieszyłabym się.
Poczekałam aż dojdzie do tego, o czym naprawdę miałyśmy rozmawiać. Bank miał mi przesłać czek na pokrycie kosztów utrzymania budynku i zapewniła mnie, że czeki będą przysyłane, dopóki nie wróci i nie anuluje polecenia płatności. Rachunki będą płacone za pomocą stałego zlecenia, a czek dla mnie zawierał dodatkową kwotę na niespodziewane naprawy.
Wtedy zauważyłam, że Anthony Whitley wpatruje się we mnie trochę zbyt długo, reagując mocniej, niż powinien, na wszystko, co mówiłam. Czyżby Becca chciała, żebym wpadła, bo podobałam się jej bratu? Czy może dlatego była tak długo w łazience? Zaniepokoiła mnie taka możliwość. Niektóre kobiety cieszy każde okazywanie im uwagi przez mężczyzn. Ja nie jestem jedną z nich.
Zakończyłam rozmowę i wycofałam się w kierunku drzwi. Już je otwierałam, gdy Becca zapytała, czy miałam kasety z mieszkania Deedry. Skinęłam głową i miałam zamiar wyjść.
– Jeśli natkniesz się na film, na którym jestem, dasz mi znać? – spytała Becca.
Gapiłam się na nią, myśląc o filmach, które kręciła Deedra.
– Jasne – powiedziałam – ale prawie skończyłam je przeglądać i nie znalazłam nagrania z tobą. Pamiętasz, miałam je przejrzeć ze względu na Marlona?
Becca była zaskoczona.
– Dziwne. Pożyczyłam kamerę od Deedry, żeby nagrać, jak robię pięć pierwszych kata i zobaczyć, co robię źle. Obawiam się, że gdy ją oddawałam, zostawiłam w niej kasetę. Zastanawiałam się, czy tam była.
Sprawiała wrażenie tak szczerej, że byłam zdumiona. Czy ukrywała przed bratem, że ona i Deedra zabawiały się ze sobą? Czy też naprawdę nagrywała swoje kata, żeby poprawić ich wykonanie?
– Szeryf otworzyła kamerę i nie było w niej kasety. Jeśli na nią trafię, przyniosę ci ją – powiedziałam.
To był dobry sposób na zakończenie rozmowy, więc zamknęłam drzwi i skierowałam się do wyjścia. Spojrzałam na zegarek. Jeśli się nie pospieszę, spóźnię się do następnej pracy.
Kiedy podniosłam wzrok, na mojej drodze stał wielki rozgniewany mężczyzna.
Jerrell Knopp wyglądał na dwa razy większego i trzy razy bardziej wrednego, kiedy się złościł, a był bardzo, bardzo zły.
– Lily, czemu wtykasz nos w cudze sprawy? – zapytał rozwścieczony.
Potrząsnęłam głową. To chyba był dzień, w którym wprawiano mnie w zdumienie. Co ja takiego zrobiłam Jerrellowi?
– Poszłaś na policję i powiedziałaś, że pokłóciłem się z Deedrą tego dnia, gdy ten chłopak popisał jej samochód.
– Nic takiego nie zrobiłam – odparłam szybko. Tego Jerrell się nie spodziewał. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Jaja sobie robisz?
Z pewnością zdjął maskę grzeczności, którą nosił, gdy jego żona była w pobliżu.
– Nie śmiałabym.
– Ktoś powiedział policji, że kłóciłem się z Deedrą. Uważasz, że tego ranka się pokłóciliśmy? Powiedziałem jej parę słów prawdy, które ktoś powinien był jej powiedzieć, pewnie, ale kłótnie… Nie, do cholery!
To była prawda. Powiedział całkiem wprost swojej pasierbicy, że nie powinna rozkładać nóg i że powinna być szczególnie dyskretna, jeśli sypiała z mężczyzną o innym kolorze skóry. Jeśli dobrze pamiętam, powiedział jej też, że była tylko dziwką, której nikt nie płacił.
– Nikomu nie powiedziałam o tym, co się stało tamtego ranka – powtórzyłam.
– Więc skąd policja o tym wie? I po cholerę Lacey spakowała mi walizkę i kazała wynieść się do motelu? – Twarz Jerrella, surowa, starzejąca się i przystojna, marszczyła się w tłumionej złości.
Ludzie szeryfa mogli się tego dowiedzieć tylko od kogoś, kto był w budynku w chwili, gdy miała miejsce kłótnia. Obstawiłabym, że to Becca. Mówili podniesionym głosem, a ona mieszkała tuż pod Deedrą. Ale miałam też inny pomysł, dlaczego Lacey kazała się Jerrellowi wyprowadzić.
– Może Lacey usłyszała, że spałeś z Deedrą, zanim zacząłeś się z nią umawiać – zasugerowałam.
To było strzelanie w ciemno, ale wyglądało, że trafiłam w tętnicę. Jerrell zbladł. Zachwiał się, jakbym naprawdę w niego strzeliła. Gdyby zatrząsł się trochę mocniej, musiałabym go podtrzymać, żeby nie upadł, a tego wolałabym uniknąć. Po prostu nie lubiłam Jerrella Knoppa, tak samo jak on nie lubił mnie.
– Kto tak mówił? – zapytał dławiącym się głosem, przez co zaczęłam się o niego martwić bardziej, niż chciałam.
Wzruszyłam ramionami. Gdy myślał o tym, co powiedzieć, odeszłam.
Byłam pewna, że nie pójdzie za mną, i miałam rację.
Gdy około piątej wróciłam do domu, na automatycznej sekretarce była jedna wiadomość. Skok Farraclough, zastępca Claudea, chciał, żebym przyszła na policję podpisać zeznanie dotyczące nocy, kiedy wyciągnęłam Joego C. z jego domu. Chciał mi też zadać kilka pytań. Całkiem zapomniałam o podpisaniu zeznań; zbyt wiele się wtedy wydarzyło. Odsłuchałam jeszcze raz wiadomości, próbując zinterpretować głos Skoka. Czy słyszałam w jego głosie wrogość? Albo podejrzliwość?
Nie chciałam iść na posterunek. Chciałam wymazać ze swojego życia wszystkie ślady Deedry Dean, chciałam myśleć o Jacku, który miał ze mną zamieszkać, chciałam czytać albo ćwiczyć – wszystko, byle nie odpowiadać na pytania. Wykonałam całą serię drobnych, niepotrzebnych czynności, by opóźnić odpowiedź na wezwanie Skoka.
Ale nie możesz zignorować nakazu policji, przynajmniej jeśli chcesz nadal mieszkać i pracować w małym miasteczku.
Siedziba policji w Shakespeare mieściła się w odnowionym budynku w stylu rustykalnym przy Main Street. Stary posterunek, przysadzista budowla z czerwonej cegły stojąca tuż przed więzieniem, został uznany przez inspektora za niebezpieczny. Podczas gdy mieszkańcy Shakespeare debatowali nad zebraniem pieniędzy na budowę nowego, policjanci tkwili w niezgrabnie przebudowanym domu mniej więcej przecznicę od sądu. Ten szczególny dom był wcześniej mieszkaniem służbowym dozorcy więziennego i łączył się z więzieniem.
Weszłam cicho i zajrzałam za ladę po lewej stronie. Drzwi do gabinetu Claudea były zamknięte, a w środku było ciemno, więc albo Claude jeszcze nie przyszedł do pracy, albo wyszedł wcześniej. Wcale mi się to nie podobało.
Dyżur pełniła funkcjonariuszka, której nie znałam. Była blondynką o wąskiej twarzy, krzywych zębach i smutnych oczach w kolorze tabaki. Zapisawszy moje nazwisko, przespacerowała się do oddzielonej części z tyłu głównej sali, po czym przyczłapała z powrotem, machając ręką, żeby mi pokazać, że mam przejść za ladę.
Skok Farraclough czekał w swojej klitce, oddzielonej od pozostałych pomieszczeń szarymi panelami wyłożonymi wykładziną dywanową. Był z nim komendant straży pożarnej. Frank Parrish wyglądał lepiej niż wtedy, gdy widziałam go ostatni raz i gdy miał na sobie roboczy strój, był spocony i osmalony przez pożar w domu Joego C. Nie wyglądał jednak na szczęśliwszego. Tak naprawdę sprawiał wrażenie bardzo skrępowanego.
Przypomniałam sobie, że w budynku byli inni ludzie, i rozbawiło mnie, jaką ulgę odczułam z tego powodu. Czy naprawdę bałam się, że zastępca komendanta policji i komendant straży zrobią mi krzywdę? Wytłumaczyłam sobie, że to idiotyczne.
I pewnie tak było. Ale nigdy nie czułam się komfortowo, gdy byłam sama z mężczyznami. Rzuciłam okiem za okno – słońce zachodziło.
Skok wskazał na niewygodne krzesło z prostym oparciem, które stało po drugiej stronie biurka. Frank Parrish siedział na lewo od Skoka.
– Oto pani zeznanie – powiedział szorstko Skok. Wręczył mi kartkę papieru. Wydawało się, że od pożaru upłynęły całe lata. Ledwo pamiętałam składanie zeznań. Nie zawierały zbyt wiele. Szłam, zobaczyłam kogoś na podwórku, sprawdziłam, zobaczyłam ogień, wyciągnęłam Joego C.
Dokładnie przeczytałam dokument. Takich rzeczy nie należy tylko przeglądać. Nie można ufać, że to, co tam zapisano, naprawdę zostało powiedziane. Ale to wyglądało na moje słowa. Zastanowiłam się porządnie, czy czegoś nie pominęłam, próbując sobie przypomnieć inne szczegóły, które mogły okazać się ważne dla prowadzących śledztwo.
Nie, to był dokładny opis. Wzięłam długopis z kubka stojącego na stole i podpisałam zeznanie. Odłożyłam wszystko i wstałam.
– Panno Bard?
Westchnęłam. Z jakiegoś powodu miałam przeczucie, że nie pójdzie tak łatwo.
– Tak?
– Proszę usiąść. Chcemy zadać jeszcze kilka pytań.
– Ale tu jest wszystko. – Wskazałam na kartkę papieru na biurku porucznika.
– Proszę nam pomóc, dobrze? Chcemy to jeszcze raz omówić, sprawdzić, czy czegoś sobie pani nie przypomniała.
Zrobiłam się nieufna. Czułam, że włoski na karku stają mi dęba. To nie było rutynowe przesłuchanie. Powinni mnie o to zapytać, zanim podpisałam zeznanie.
– Jest ku temu jakiś szczególny powód?
– Tylko… proszę nam pozwolić omówić to raz jeszcze.
Usiadłam bez pośpiechu, rozważając, czy powinnam zadzwonić po adwokata.
– A więc – zaczął Skok, wyciągając nogi pod małym biurkiem – powiedziała pani, że kiedy podeszła pani do tylnych drzwi domu Praderów, otworzyła je swoim kluczem.
– Nie, drzwi nie były zamknięte na klucz.
– Czy wiedziała pani o tym, że Joe C. nie zamyka drzwi na noc?
– Nie byłam tam nigdy wcześniej w nocy.
Z jakiegoś powodu Skok zaczerwienił się, jakbym stroiła sobie z niego żarty.
– No tak – powiedział ironicznie. – Czyli skoro tylne drzwi nie były zamknięte, nie musiała pani używać swojego klucza. Miała go pani z sobą?
– Nigdy nie miałam klucza do domu Praderów. – W myślach błogosławiłam wszystkie te razy, gdy Joe C. powoli podchodził do drzwi, żeby mnie wpuścić. Błogosławiłam go za jego podejrzliwość i zrzędliwe usposobienie.
Skok nie dawał za wygraną. Frank Parrish patrzył w dal, jak gdyby wyobrażał sobie, że jest gdzieś indziej.
– Pani pracodawca nie dał pani klucza do domu. Czy to nie dziwne?
– Owszem.
– Jest pani pewna, że tak właśnie było?
– Proszę zapytać Callę.
– Panna Prader będzie wiedziała? – Tak.
Po raz pierwszy Skok stracił pewność. Wykorzystałam przewagę.
– Może pan zapytać kogokolwiek z jego rodziny. Zawsze każe mi na siebie czekać, gdy otwiera drzwi. Podchodzi tak wolno, jak to tylko możliwe. I sprawia mu to wielką przyjemność.
Tym razem Parrish był zaskoczony. Odwrócił się i spojrzał na Skoka. Zaniepokoiłam się jeszcze bardziej.
– Czy zamierzacie mnie o coś oskarżyć? – spytałam nagle.
– Ależ skąd, panno Bard.
Komendant straży nie powiedział ani słowa, odkąd tu weszłam. Nadal wyglądał nieswojo, siedział z rękoma założonymi na klatce piersiowej. Ale też nie wyglądało, jakby miał zamiar kwestionować słowa Skoka Farraclough.
– Proszę powiedzieć nam wszystko od początku… Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
Ostatnia część zdania ewidentnie była dorzucona po to, by złagodzić wymowę całej wypowiedzi. Miękka i charakterystyczna dla południa jak bawełna.
– Wszystko jest w moim zeznaniu. – Miałam przeczucie, którego nie potrafiłam zignorować. – Nie mogę dodać niczego nowego.
– Ale na wszelki wypadek proszę sprawdzić, czy czegoś pani nie pominęła.
– Nie pominęłam.
– Czyli jeśli ktoś mówi, że widział panią w innym miejscu, robiącą coś innego, to jest w błędzie.
– Zgadza się.
– Jeśli ktoś twierdzi, że widział panią za domem, z kanistrem benzyny w dłoni, a nie przed domem, gdzie zauważyła pani tajemniczego uciekającego intruza, to ten ktoś nie ma racji?
– Nie ma.
– Przecież nie lubi pani Joego C?
– A ktoś go lubi?
– Proszę odpowiedzieć na pytanie.
– Nie. Sądzę, że nie muszę na nie odpowiadać. Złożyłam zeznania. Wychodzę.
I gdy nadal rozważali moje słowa, wyszłam. Idąc równym krokiem w kierunku wyjścia z posterunku, postanowiłam, że gdyby poszli za mną i mnie aresztowali, zadzwoniłabym do kuzynki Carltona, Tabithy. Była adwokatem w Montrose i spotkałam ją raz czy dwa, gdy była z wizytą u Carltona.
Gardner McClanahan, jeden z członków nocnego patrolu, nalewał sobie do kubka kawy z dużego dzbanka stojącego przy biurku dyspozytora. Przywitał mnie skinieniem głowy, gdy go mijałam, a ja odwzajemniłam powitanie. Widziałam Gardnera tamtej nocy, gdy spacerowałam, tamtej nocy, kiedy wybuchł pożar. Byłam pewna, że Farraclough o tym wiedział. Fakt, że Gardner mnie widział, niczego nie udowadniał, poza tym, że nie próbowałam się wówczas ukrywać. Jednak świadomość, że mnie widział i mógł to poświadczyć, poprawiała mi trochę samopoczucie.
Przeszłam przez biuro, patrząc przed siebie. Byłam już prawie przy drzwiach. Próbowałam sobie przypomnieć, czy numer telefonu do Tabithy Cockroft mam zapisany w notatniku z adresami. Zastanawiałam się, czy usłyszę za sobą głos nakazujący mi zatrzymać się, a Gardnerowi mnie aresztować.
Otworzyłam drzwi i nikt mnie nie zatrzymał, nikt za mną nie wołał. Byłam wolna. Dopóki się nie rozluźniłam, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo byłam spięta. Stałam przy samochodzie, walcząc z kluczykami i z trudem łapiąc powietrze. Gdyby skuli mnie kajdankami… Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Logicznie rzecz biorąc, nie było powodu, dla którego zastępca komendanta policji czy komendant straży mogliby mnie o coś podejrzewać. Zgłosiłam śmierć Deedry, ocaliłam życie Joego C. Jako przykładny obywatel dwa razy zadzwoniłam pod numer alarmowy. Ale coś we mnie trwało w tym przerażeniu, bez względu na to, jak bardzo mój zdrowy rozsądek zapewniał mnie, że Skok Farraclough tylko węszył.
– Hej, Lily.
Odwróciłam głowę, a moje palce zacisnęły się w pięści.
– Słyszałaś już wieści?
Gardner stał na ganku, dmuchając na kubek gorącej kawy.
– Jakie?
– Stary Joe C. Prader zmarł.
– Zmarł?
A więc to było powodem ponownego przesłuchania. Teraz, kiedy oprócz podpalenia doszło do morderstwa – a mimo zaawansowanego wieku Joego C. z pewnością to pożar spowodował jego śmierć – śledztwo będzie musiało nabrać szybszego tempa.
– Tak, zmarł przed chwilą, będąc ciągle w szpitalu. Straciłam następnego klienta. Cholera. Pokiwałam głową z żalu, a Gardner zrobił to samo. Sądził, że oboje w myślach potępialiśmy te okropne czasy, w których przyszło nam żyć, w których starszy człowiek mógł zostać podpalony we własnym domu. Choć właściwie – pomyślałam – gdyby Joe C. żył w jakiejkolwiek innej epoce, ktoś wykończyłby go dużo wcześniej.
Gardner zszedł powoli ze schodów i stanął obok mnie, rozejrzał się po cichej ulicy, nocnym niebie, wszystkim, byle tylko nie patrzeć na mnie.
– Wiesz, nie mają na ciebie nic – powiedział tak cicho, że ktoś stojący od nas w odległości trzydziestu centymetrów nic by nie usłyszał. – Skok się na ciebie uwziął, nie mam pojęcia dlaczego. Nikt nie powiedział, że widział cię na podwórku z kanistrem benzyny. Uratowałaś staruszkowi życie i to nie jest twoja wina, że i tak zmarł. Jesteś w porządku, Lily Bard.
Oddychałam nierówno.
– Dzięki, Gardner.
Nie patrzyłam mu w twarz, ale tak jak on wpatrywałam się w noc. Gdybyśmy patrzyli na siebie, stałoby się to zbyt osobiste.
– Dziękuję – powtórzyłam i wsiadłam do samochodu.
W drodze do domu zastanawiałam się, czy zadzwonić do Claudea. Nie chciałam przeszkadzać mu, gdy spędzał czas z Carrie. Będą jednak małżeństwem przez długie lata, a parę minut rozmowy z nim teraz może mi zaoszczędzić kolejnych nieprzyjemnych spotkań ze Skokiem Farraclough. Skok nie próbowałby mnie wystraszyć i zmusić do powiedzenia czegoś głupiego, gdyby Claude wiedział o jego działaniach.
Teraz, gdy zmarł Joe C., jego majątek zostanie podzielony. Zastanawiałam się, czy na wpół spalony dom zostanie zburzony. To działka była wiele warta, nie dom. Podpalacz poszedł na skróty, eliminując dom i jego upartego mieszkańca. Może nie miał zamiaru zabijać Joego C? Nie, zostawienie bardzo starego człowieka w płonącym domu z pewnością świadczyło o tym, że podpalaczowi los Joego C. był zupełnie obojętny.
Po powrocie do domu kręciłam się wokół telefonu. W końcu zdecydowałam, że nie zadzwonię do Claude'a. Za bardzo przypominałoby to skarżenie tatusiowi na inne dzieciaki, biadolenie.
Gdy odsuwałam rękę od słuchawki, telefon zadzwonił.
Calla Prader.
– No i umarł – powiedziała. Była jakoś dziwnie zaskoczona.
– Słyszałam.
– Pewnie w to nie uwierzysz, ale będzie mi go brakowało. Joe C. rechotałby z zachwytu, gdyby to usłyszał.
– Kiedy pogrzeb? – zapytałam po krótkiej chwili.
– Jego ciało jest już w Little Rock, robią teraz sekcję – powiedziała takim tonem, jakby Joe C. wykazał się sprytem, trafiając tam tak szybko. – Mają tam wolne przebiegi, więc mówią, że przywiozą go z powrotem jutro. Muszą zrobić sekcję, żeby dokładnie określić przyczynę śmierci, na wypadek, gdyby złapano tego, kto podłożył ogień. Mogą go wtedy oskarżyć o morderstwo, jeśli Joe C. faktycznie zmarł w wyniku pożaru.
– Może będzie ciężko to określić.
– Wiem tylko tyle, ile przeczytałam w książkach Patricii Cornwell – powiedziała Calla. – Jestem pewna, że ona rozwiązałaby taką zagadkę.
– Czy coś mogę dla ciebie zrobić? – zapytałam, próbując skłonić ją do dojścia do sedna.
– Ach tak, zapomniałam, po co do ciebie dzwonię. Dopiero teraz zorientowałam się, że Calla wypiła parę głębszych.
– Słuchaj, Lily, planujemy wyprawić pogrzeb w czwartek o jedenastej.
Nie miałam zamiaru na niego iść.
– Zastanawialiśmy się, czy mogłabyś nam później pomóc. Spodziewamy się, że przyjadą prawnuki z innego miasta i mnóstwo pozostałych członków rodziny, więc po pogrzebie wyprawiamy małą stypę u Winthropów. Mają największy dom z nas wszystkich.
W ostatnim zdaniu wyczułam ślad zazdrości.
– Co miałabym robić?
– Pani Bladen przygotuje jedzenie, a jej siostrzeniec dostarczy je na miejsce w czwartek rano. Trzeba poprzekładać je na srebrne tace należące do Beanie, pilnować, żeby były pełne, zmywać naczynia, takie tam.
– Musiałabym poprzekładać moje czwartkowe zobowiązania. – W czwartki zaczynałam od domu Drinkwaterów, a Helen Drinkwater nie była elastyczna. Po przejrzeniu w głowie listy moich czwartkowych klientów uznałam, że ona stanowi jedyny problem. – O jakiej zapłacie rozmawiamy? – Lepiej było to wiedzieć, zanim się zgodzę.
Calla była przygotowana na to pytanie. Kwota, którą wymieniła, była wystarczająco duża, by wynagrodzić niedogodności, przez które będę musiała przejść. Potrzebowałam tych pieniędzy. Ale miałam jeszcze jedno pytanie.
– A Winthropom to nie przeszkadza? – spytałam, ostrożnie utrzymując neutralny ton głosu.
Nie przestąpiłam progu ich domu od co najmniej pięciu miesięcy.
– To, że będziesz tam pracować? Kochanie, to Beanie cię zasugerowała.
To przeze mnie jej teść trafił do więzienia i Beanie zniosła to gorzej niż jej mąż, jedyny syn Howella Winthropa. Wyglądało na to, że teraz była gotowa puścić sprawę w niepamięć.
Przez krótką cudowną chwilę wyobrażałam sobie, że Beanie znów mnie zatrudnia, jej przyjaciółki znów dają mi pracę, a moja sytuacja finansowa jest równie dobra jak wtedy, gdy była moją najlepszą klientką.
Nie znosiłam, gdy czegoś tak mocno potrzebowałam. Gdy potrzebowałam czegoś, co mógł mi dać tylko ktoś inny.
Bez skrupułów odcięłam tę pajęczą nitkę marzeń i powiedziałam Calli, że oddzwonię, gdy dowiem się, czy mogę przełożyć swoje czwartkowe obowiązki.
Uznałam, że byłabym potrzebna od mniej więcej ósmej rano (żeby odebrać jedzenie, przygotować tace, umyć naczynia po śniadaniu, być może nakryć do stołu w jadalni Winthropów) do przynajmniej trzeciej po południu. Nabożeństwo o jedenastej, później na cmentarz i z powrotem… Żałobnicy powinni przyjechać do domu Winthropów piętnaście po dwunastej. Skończyliby jeść około wpół do drugiej. Później musiałabym pozmywać, pozamiatać, odkurzyć dywany…
Gdy Helen Drinkwater dowiedziała się, że rezygnując z mojego sprzątania w czwartek, wyświadczy przysługę Winthropom, zgodziła się, żebym przyjechała do niej w środę rano.
– Tylko ten jeden raz – przypomniała stanowczo.
Biuro podróży, w którym sprzątałam w czwartek po południu, powinnam załatwić bez problemu, a wdowiec, dla którego sprzątałam dokładnie cały dom – kuchnia, łazienka, ścieranie kurzów i odkurzanie podłóg – powiedział, że środa jest w porządku, może nawet lepsza niż czwartek.
Oddzwoniłam do Calli i powiedziałam, że przyjdę.
Perspektywa zarobienia dodatkowych pieniędzy poprawiła mi nastrój na tyle, że nie rozmyślałam już o moich problemach ze Skokiem Farraclough. Gdy kładłam się spać i zadzwonił Jack, brzmiałam pozytywnie i chyba trochę tej radości udzieliło się jemu. Powiedział, że rozglądał się za mniejszym mieszkaniem albo nawet pokojem u kogoś w domu i wynajęciem swojego trzypokojowego mieszkania.
– Jeśli nadal jesteś pewna – powiedział ostrożnie.
– Tak. – Pomyślałam, że takie stwierdzenie może nie wystarczyć, więc dodałam: – Tego właśnie chcę.
Gdy tego wieczoru zasypiałam, przyszedł mi do głowy dziwny pomysł: że własną śmiercią Joe C. uszczęśliwił mnie bardziej niż przez całe swoje życie.
I chyba w ramach kary za tę przyjemność tej nocy miałam sny.
Nie swoje zwykłe koszmary, które dotyczą wycinania nożem wzorów na moim ciele i mężczyzn chrząkających jak świnie.
Śniła mi się Deedra Dean.
Byłam w budynku obok, w Apartamentach Ogrodowych. Było ciemno. Stałam na korytarzu na dole i patrzyłam w górę. Na półpiętrze było widać światło i w jakiś sposób wiedziałam, że pochodziło z otwartych drzwi do mieszkania Deedry.
Nie chciałam wchodzić po schodach, ale wiedziałam, że muszę. We śnie poruszałam się lekko, bezszelestnie i bez wysiłku. Byłam na górze, zanim zdałam sobie sprawę z tego, że się poruszam. Poza tym czymś przede mną, w budynku nie było nikogo.
Stałam w drzwiach do mieszkania Deedry i zaglądałam do środka. Siedziała na kanapie, a niebieskie światło z migoczącego telewizora rozświetlało jej twarz. Była ubrana, nienaruszona, mogła ruszać się i rozmawiać. Ale nie żyła.
Upewniła się, że patrzę jej w oczy. Po czym wyciągnęła pilota. Tego pilota, którego widziałam w jej rękach wiele, wiele razy, który był duży i obsługiwał zarówno telewizor, jak i magnetowid. Gdy patrzyłam na jej palce na pilocie, wcisnęła przycisk „PLAY”. Odwróciłam głowę, żeby popatrzeć na ekran, ale z miejsca, w którym stałam, widziałam tylko niewyraźną poruszającą się światłość. Spojrzałam znów na Deedrę. Wolną ręką poklepała miejsce obok siebie na kanapie.
Gdy zbliżałam się do niej, wiedziałam, że nie żyje i nie powinnam podchodzić bliżej. Wiedziałam, że patrzenie na ekran wywoła straszne dla mnie skutki. W moim śnie tylko zmarli mogli oglądać ten film. Żywi nie byliby w stanie znieść takiego seansu. Jednak podświadomość działa tak, a nie inaczej, musiałam więc obejść stolik i usiąść obok Deedry. Gdy byłam blisko, nie czułam żadnego zapachu. Ale jej skóra była pozbawiona koloru, a oczy tęczówek. Wskazała na ekran telewizora. Wiedząc, że nie mogę, a jednocześnie muszę, spojrzałam w ekran.
Widok był tak straszny, że się obudziłam.
Z trudem złapałam oddech. Wiedziałam, co zobaczyłam w tej śmiertelnie przerażającej wizji. Widziałam to, co widzi Deedra. Widziałam pokrywę trumny, od środka, a nad nią ziemię, która była moim grobem.