ROZDZIAŁ 5

Czwartek był dniem treningu bicepsów. Ćwiczenia na bicepsy być może wyglądają imponująco, ale nie należą do moich ulubionych. Ciężko jest zrobić je poprawnie. Większość ludzi macha hantlami. Oczywiście, im mocniejszy robisz zamach, tym słabiej pracują twoje bicepsy. Zauważyłam, że w filmach, gdy jest scena w siłowni, bohaterowie albo pracują nad mięśniami ramion, albo ćwiczą na ławeczce. Na ogół gość, który ćwiczy bicepsy, jest palantem.

W chwili gdy odkładałam dwunastokilowe hantle na miejsce, Bobo Winthrop przyszedł na siłownię z dziewczyną. Bobo, młodszy ode mnie o jakieś dwanaście lat, był moim przyjacielem. Ucieszyłam się na jego widok i cieszyło mnie, że przyprowadził dziewczynę. Od paru lat, nawet po wszystkich kłopotach, jakie miałam z jego rodziną, był przekonany, że byłam mu przeznaczona. Teraz dzielił czas między naukę w college’u w pobliskim Montrose a wpadanie do domu, żeby odwiedzić chorą babcię, swoją rodzinę i zrobić pranie, więc nie widywaliśmy się zbyt często. Brakowało mi go, a to uczucie sprawiało, że byłam ostrożna.

Obserwowałam, jak Bobo robi rundkę po siłowni, podając znajomym ręce i klepiąc ich po plecach. Przeszłam od półki z hantlami w kierunku modlitewnika. Niska młoda kobieta stała za nim i uśmiechała się, gdy Bobo, odgarniając blond włosy z oczu, przedstawił ją barwnej ekipie, która zajmowała o tej porze siłownię. Sprawiała sympatyczne wrażenie i łatwo nawiązywała kontakty.

Wśród porannych bywalców siłowni Body Time można było spotkać i Briana Grubera, dyrektora tutejszej fabryki produkującej materace, i Jerri Sizemore, która słynęła z tego, że już cztery razy wyszła za mąż. Gdy umieszczałam ciężarki na sztandze z krótkim łamanym gryfem, obserwowałam trasę Bobo z lekkim rozbawieniem. Za sobą, w złotej niemal poświacie, zostawiał uśmiechy i odrobinę joie de vivre.

Zastanawiałam się, jak to jest, gdy prawie wszyscy cię znają i lubią, uważają za atrakcyjną osobę, a na dodatek masz wsparcie potężnej i wpływowej rodziny.

Nagle – i był to szok, jakby ktoś mnie oblał lodowatą wodą – uświadomiłam sobie, że ja też kiedyś taka byłam i miałam wówczas mniej więcej tyle lat co teraz Bobo. Zanim przeprowadziłam się do Memphis, zanim nastał relacjonowany w mediach koszmar porwania i gwałtu. Potrząsnęłam głową. Choć wiedziałam, że to była prawda, w zasadzie niewiarygodne wydawało mi się, iż kiedykolwiek byłam w tak komfortowej sytuacji. Bobo też miał ciężkie przeżycia, zwłaszcza w ubiegłym roku, jednak długi kontakt z ciemnością spowodował tylko tyle, że teraz jego blask jaśniał jeszcze mocniej.

Skończyłam pierwszy zestaw ćwiczeń ze sztangą i odłożyłam ją na miejsce tuż przed tym, nim Bobo do mnie dotarł.

– Lily! – w jego głosie dźwięczała duma. Chwalił się mną przed dziewczyną czy odwrotnie? Położył mi rękę na ramieniu; była ciepła i sucha. – Toni Holbrook. Toni, to moja przyjaciółka, Lily Bard. – Spojrzenie jego ciemnoniebieskich oczu wędrowało między mną a dziewczyną.

Czekałam, aż Toni uświadomi sobie, gdzie słyszała moje nazwisko, aż przerażenie i fascynacja będą widoczne na jej twarzy. Ale była tak młoda, że chyba nie pamiętała tych miesięcy, gdy moje nazwisko było w każdej gazecie.

Odprężyłam się i podałam jej rękę. Zamiast chwycić ją mocno, oparła tylko palce o wnętrze mojej dłoni. Prawie zawsze, gdy ktoś podawał dłoń w taki nijaki sposób, była to kobieta. Miałam wtedy wrażenie, jakbym chwytała garść cannelloni.

– Cieszę się, że cię w końcu poznałam – powiedziała, uśmiechając się tak szeroko, że aż rozbolały mnie zęby. – Bobo cały czas o tobie opowiada.

Zerknęłam na niego.

– Sprzątałam kiedyś u jego rodziców – powiedziałam, próbując pokazać naszą znajomość w innym świetle.

Muszę przyznać, nie skrzywiła się.

– Co chcesz dołożyć? – zapytał Bobo, stojąc przy półce z ciężarkami.

– Jeszcze jeden zestaw piątek – odpowiedziałam.

Zdjął z półki parę pięciokilowych ciężarów, dołożył po jednym na każdym końcu sztangi i zabezpieczył je. Dobrze się nam razem trenowało podnoszenie ciężarów. Pierwszą pracą Bobo było asystowanie na siłowni, więc widywał mnie tu wtedy wiele razy. Tego ranka zajął miejsce przed sztangą, a ja usiadłam na ławeczce okrakiem, pochylając się nad wyściełanym oparciem, wierzch dłoni skierowałam do podłogi, żebym mogła złapać drążek i podciągnąć. Skinieniem głowy dałam znak, że jestem gotowa. Pomógł mi podnieść sztangę pierwsze parę centymetrów, później puścił, a ja podnosiłam ją sama, póki drążek nie dotknął mojej brody.

Zrobiłam dziesięć powtórzeń bez większego wysiłku, ale byłam wdzięczna, gdy Bobo pomógł mi odwiesić sztangę.

– Toni, zostaniesz tu do końca tygodnia? – zapytałam, starając się być uprzejma ze względu na Bobo.

Ściągnął zabezpieczenie ze sztangi i pytająco podniósł blond brwi.

– Jeszcze po piątce – odpowiedziałam i razem przygotowaliśmy sztangę.

– Tak, wracamy do Montrose w niedzielę po południu – powiedziała Toni równie uprzejmie, kładąc niewielki, ale jasny nacisk na my.

Jej gładkie czarne włosy były ścięte trochę poniżej brody i wyglądały, jakby zawsze były wyszczofkowane. Gdy ruszała głową, sprawiały wrażenie, jakby tańczyły. Miała słodkie usta i brązowe oczy w kształcie migdałów.

– Pochodzę z DeQueen – dodała, gdy pierwsze zdanie zawisło w powietrzu na parę sekund.

Uświadomiłam sobie, że mnie to nie obchodzi.

Znów skinęłam głową, żeby pokazać, że jestem gotowa, i Bobo trochę pomógł mi przy podnoszeniu sztangi ze stojaka. Z nieco większym wysiłkiem skończyłam następny zestaw powtórzeń, pamiętając, żeby robić wydech, gdy podnosiłam, i wdech, gdy opuszczałam. Mięśnie zaczęły mi drżeć i wydałam z siebie głębokie „uff”, towarzyszące największemu wysiłkowi, a Bobo dalej robił swoje.

– Dalej, Lily, wyciskaj, przecież potrafisz – dopingował i drążek dotknął mojego podbródka. – Toni, popatrz, jak Lily jest umięśniona.

Stojąca za nim Toni wyglądała, jakby chciała, żebym zniknęła w kłębach dymu. Duma nakazywała mi dokończyć jeszcze dwa powtórzenia. Kiedy skończyłam, Bobo powiedział:

– Możesz zrobić jeszcze jedno, dasz radę.

– Dzięki, już skończyłam – odpowiedziałam pewnie.

Wstałam i zdjęłam zabezpieczenia ze sztangi. Odłożyliśmy ciężarki z powrotem na półkę. Toni odeszła, żeby się napić.

– Muszę z tobą porozmawiać w weekend – oznajmił Bobo.

– Okej… – Zawahałam się. – W sobotę po południu? Skinął głową.

– U ciebie?

– W porządku. Nie byłam pewna, czy to mądry pomysł, ale byłam mu winna przynajmniej tyle, żeby wysłuchać, co miał do powiedzenia.

Moje czoło pokrywały krople potu. Zamiast sięgnąć po ręcznik, chwyciłam brzeg koszulki i wytarłam nią twarz, dzięki czemu Bobo zobaczył okropne blizny na wysokości moich żeber.

Przełknął głośno ślinę. Zaczęłam następne ćwiczenia, mając poczucie, że w jakiś niejasny sposób się usprawiedliwiłam. Mimo że Bobo był przystojny i apetyczny jak bochenek dobrego chleba, a mnie nieraz kusiło, żeby zjeść kawałek, to Toni należała do jego świata. Zamierzałam upewnić się, że Bobo pamięta o moim wieku i bolesnych doświadczeniach. Janet pracowała tego ranka nad ramionami. Asekurowałam ją, gdy ćwiczyła na gravitronie. Jej kolana były oparte o małą platformę, przeciwwaga ustawiona na dwadzieścia kilo, żeby nie musiała dźwigać ciężaru równego swojej masie. Janet chwyciła za drążki nad głową i podciągnęła się. Pierwsze kilka powtórzeń było dla niej bardzo ciężkich, więc gdy doszła do ósmego, złapałam ją za stopy i lekko popychałam w górę, żeby zmniejszyć nieco obciążenie jej ramion. Kiedy zrobiła dziesięć powtórzeń, zwiesiła się z drążków, dysząc ciężko, a po paru sekundach zsunęła kolana z platformy i stanęła wyprostowana. Schodząc tyłem z urządzenia, odpoczywała jeszcze przez parę sekund, próbując złapać oddech i dając odpocząć mięśniom ramion.

– Idziesz na pogrzeb? – zapytała i przesunęła ogranicznik na czternaście kilogramów.

– Nie wiem. – Nie podobało mi się, że musiałabym znów ładnie się ubrać i pójść do zatłoczonego kościoła. – Czy potwierdzono już godzinę uroczystości?

– Wczoraj wieczorem moja matka była u Lacey i Jerrella, kiedy zadzwonili z zakładu pogrzebowego i powiedzieli, że biuro koronera z Little Rock odsyła już ciało. Lacey powiedziała, że pogrzeb będzie w sobotę o jedenastej.

Zastanowiłam się nad tym, a z mojej twarzy można było jednoznacznie wyczytać niezadowolenie. Prawdopodobnie dałabym radę skończyć pracę przed jedenastą, o ile wstałabym wcześniej i się pospieszyła. Jeśli kiedykolwiek miałabym podpisywać z moimi klientami umowy, zawarłabym w nich paragraf, dzięki któremu nie musiałabym chodzić na ich pogrzeby.

– Chyba powinnam pójść – przyznałam niechętnie.

– Świetnie! – Janet wyglądała na uszczęśliwioną. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zaparkuję auto pod twoim domem i razem pójdziemy na pogrzeb.

Umawianie się na coś takiego nigdy nie przyszłoby mi do głowy.

– Dobrze – powiedziałam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać zdumienia czy powątpiewania. I wtedy uświadomiłam sobie, że mam informację, którą powinnam się podzielić.

– Claude i Carrie wzięli ślub.

– Mówisz… mówisz poważnie? – Janet stanęła naprzeciw mnie, bardzo zaskoczona. – Kiedy?

– W urzędzie, wczoraj.

– Hej, Marshall! – krzyknęła Janet do naszego sensei, który wyszedł właśnie ze swojego biura, mieszczącego się między siłownią a salą do aerobiku, w której odbywały się też zajęcia karate.

Marshall obrócił się, w dłoni trzymał szklankę jakiejś brązowej zawiesistej cieczy, którą pił na śniadanie. Miał na sobie zwykły zestaw składający się z koszulki i spodni od dresu. Uniósł brwi, jakby chciał zapytać: „No co?”.

– Lily mówi, że Claude i Carrie wzięli ślub!

Ten okrzyk spowodował ogólny wybuch komentarzy. Brian Gruber przestał robić brzuszki, usiadł na ławce i ocierał twarz ręcznikiem. Jerri wyciągnęła z torby komórkę i zadzwoniła do przyjaciółki, która o tej porze już była na chodzie i piła kawę. Kolejnych parę osób podeszło do nas, żeby omówić tę nowinę. Zauważyłam też blask jakichś emocji na twarzy Bobo; uczucie, które wiedziałam, że nie pasuje do reakcji na moją trywialną plotkę.

– Skąd wiesz? – spytała Janet i zorientowałam się, że stoję w środku małego tłumu spoconych i ciekawskich ludzi.

– Byłam przy tym – odpowiedziałam zaskoczona.

– Byłaś świadkiem? Skinęłam głową.

– W co była ubrana? – zapytała Jerri, odgarniając z czoła blond pasemka.

– Gdzie pojechali w podróż poślubną? – zapytała Marlys Squire, pracująca w biurze podróży babcia czworga wnucząt.

– Gdzie będą mieszkać? – dociekał Brian Gruber, który od pięciu miesięcy próbował sprzedać swój dom.

Przez moment chciałam się odwrócić i uciec gdzie pieprz rośnie, ale… być może… rozmowa z tymi ludźmi, bycie częścią grupy, wcale nie było takie złe.

Kiedy jednak wracałam z siłowni, miałam już inne odczucie. Zawiodłam samą siebie – ostrzegał mnie jakiś mały fragment mojego mózgu. Otworzyłam się, ułatwiłam im to. Zamiast prześlizgiwać się między tymi ludźmi, obserwując ich, ale nie wchodząc z nim w interakcję, stanęłam w miejscu na tyle długo, by umocowano mnie tu na stałe, dałam im możliwość poznania się, interpretacji, gdy dzieliłam się swoimi przemyśleniami.

W ciągu dnia, gdy pracowałam, pogrążyłam się w głębokiej ciszy, wygodnej i odświeżającej jak wygodny szlafrok. Ale nie była ona tak wygodna jak kiedyś. W jakiś sposób wydawała się już nie pasować.

Wieczorem poszłam się przejść, chłodna noc okryła mnie swoją ciemnością. Widziałam Joela McCorkindale'a, pastora ze Zjednoczonego Kościoła w Shakespeare, jak biegł swoje zwyczajowe pięć kilometrów, z charyzmą wyłączoną na wieczór. Zauważyłam, że Doris Massey, której mąż zmarł w ubiegłym roku, znów zaczęła chodzić na randki, bo ciężarówka Charlesa Friedricha stała zaparkowana przed jej przyczepą kempingową. Clifton Emanuel, zastępca Marty Schuster, minął mnie w ciemnozielonym bronco. Dwóch nastolatków włamywało się do sklepu monopolowego Butelka i Puszka, więc zanim wtopiłam się w ciemność, zadzwoniłam z komórki na policję. Nikt mnie nie widział; byłam niewidzialna.

Byłam samotna.

Загрузка...