ROZDZIAŁ 7

Byłam wyczerpana, ale nie mogłam zasnąć. Nie było sensu dłużej przewracać się z boku na bok. W ciemności przebrałam się w dżinsy, czarny sportowy stanik, starą koszulkę Nike i adidasy. Klucze i komórka leżały jak zwykle na komodzie – wsunęłam je do kieszeni i wyruszyłam na spacer.

Pomyślałam, że spędziłam zbyt wiele nocy na tej bezsensownej czynności. Zbyt wiele nocy, podczas których szłam przez ciche miasto – od paru lat było to właśnie milczące miasto Shakespeare. A wcześniej inne miejscowości w innych stanach: Tennessee, Missisipi. Stopy przesuwały się cicho, gdy szłam chodnikiem.

Rzadko kiedy czułam potrzebę spacerowania, gdy Jack był u mnie. Wtedy gdy byłam niespokojna, walczyłam z tym w bardziej intymny sposób. Dziś czułam się zmęczona i stara.

Jeden z policjantów patrolujących nocą miasto, Gardner McClanahan, przywitał mnie, gdy powoli przejechał obok mnie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu się zatrzymywać, by porozmawiać. Mimo że Claude nigdy mi o tym nie powiedział, wiedziałam, że policjanci nazywali mnie Nocnym Wędrowcem, nawiązując do starego serialu telewizyjnego. Każdy z policjantów patrolujących miasto wiedział, że anonimowo zgłosiłam przynajmniej pięć włamań i trzy przypadki przemocy domowej, ale w milczeniu zgodziliśmy się, że będą udawać, iż nie wiedzą, że to ja jestem informatorem. Od ubiegłego roku znali moją przeszłość. Najwyraźniej szanowali mnie za to, co wydawało mi się dość dziwne.

Nie pomachałam Gardnerowi na przywitanie, jak to czasem robiłam. Szłam dalej.

Czterdzieści minut później okrążyłam kilkukrotnie okolicę, poszłam w każdym możliwym kierunku, a mimo to nadal znajdowałam się zaledwie sześć przecznic od domu. Przy ulicy Main minęłam dom Joego C. i znów pomyślałam o tym, jak wielki i stary był to budynek. Nagle się zatrzymałam. Czy ktoś nie poruszył się w krzakach na podwórzu Praderów? Włożyłam rękę do kieszeni i chwyciłam komórkę, ale nie było sensu dzwonić na policję, jeśli mi się to przywidziało. Zakradłam się na podwórko, przemykając między przerośniętymi krzakami tak cicho, jak tylko potrafiłam.

Tak. Przede mną ktoś się poruszał. Ktoś ubrany na czarno. Ktoś cichy i równie szybki jak ja. Najbliższa latarnia była oddalona o pół przecznicy, więc na podwórku było zupełnie ciemno.

Już po kilku sekundach zorientowałam się, że kimkolwiek był ten człowiek, wychodził z domu, a nie odwrotnie. Zastanawiałam się, czy próbował otworzyć drzwi, żeby wejść i okraść dom. Szłam przez dżunglę podwórka Joego C. najciszej, jak mogłam.

Wtedy poczułam dym. Zamarłam, ruszałam tylko głową, starając się wyczuć, z której strony nadciągał gęsty czarny zapach.

Pochodził z domu. Ze strachu przeszły mnie ciarki. Nie próbując nawet poruszać się cicho, podeszłam bliżej, żeby zajrzeć przez odsunięte zasłony do salonu, pokoju, który odkurzałam zaledwie trzy dni temu. Teraz, kiedy wyszłam z krzaków, latarnia poprawiała trochę widoczność. W domu nie paliło się żadne światło, ale powinnam i tak widzieć kontury mebli. Zamiast tego w środku zauważyłam jakiś ruch. Po chwili zrozumiałam, że pokój był wypełniony dymem. Jego gęste kłęby napierały na okno, chcąc się wydostać. Gdy wpatrywałam się w ciemną, poruszającą się chmurę, zobaczyłam pierwsze przebłyski płomieni.

Zaczęłam biec, wpadając na przerośnięte krzewy barwinka i kamelii, za dom i w górę chybotliwych stopni prowadzących do tylnego wejścia. Uznałam, że tylne drzwi są najbardziej oddalone od ognia. Nie było sensu tracić czasu na tropienie intruza. Gdy waliłam w drzwi, żeby obudzić starego Joe C., wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam po straż pożarną.

Powiedziałam operatorce, jak wygląda sytuacja.

– Będziemy na miejscu za minutę, Lily – odpowiedziała i w innych okolicznościach uznałabym to za zabawne.

Zapach dymu z każdą sekundą czuć było coraz mocniej. Włożyłam telefon do kieszeni i zmusiłam się do dotknięcia klamki. Nie była gorąca. Choć spodziewałam się, że drzwi będą zamknięte na klucz, bez trudu je otworzyłam.

Wypłynęła zza nich chmura ciemności. Razem z nią wydostał się okropny zapach przedmiotów połykanych przez ogień. Zaparło mi dech z przerażenia, bo wiedziałam, że muszę spróbować dotrzeć do Joego C.

Zawstydziłam się, uświadomiwszy sobie własne wahanie – bałam się, że jeśli wejdę, znajdę się w pułapce. Wiedziałam, że muszę zamknąć za sobą drzwi, żeby wiatr nie rozprzestrzenił płomieni. Przez długą chwilę kusiło mnie, żeby zatrzasnąć drzwi i zostać na ganku. Ale po prostu nie mogłam tego zrobić. Wzięłam głęboki haust świeżego powietrza. Weszłam do płonącego domu i zamknęłam za sobą wyjście na bezpieczną przestrzeń.

Zaczęłam zapalać światła, ale zdałam sobie sprawę, że nie powinnam tego robić. W dławiącym mroku przeszłam przez kuchnię, podeszłam do dobrze znanego mi dwukomorowego zlewu i wymacałam ścierkę do naczyń przewieszoną przez jego przegrodę. Zmoczyłam ją w zimnej wodzie, zakryłam nią usta i nos i próbowałam wymacać drogę z kuchni przez korytarz do sypialni Joego C.

Wzięłam oddech, żeby zawołać staruszka, i powietrze eksplodowało w napad kaszlu. Po prawej stronie dostrzegłam płomienie. Dym, cichy zabójca, wypełniał szeroki korytarz.

Wyciągnęłam rękę, żeby znaleźć drogę. Wymacałam zdjęcie matki Joego C, które powiesiłam jakiś metr na lewo od drzwi do jego sypialni. Słyszałam już syreny, ale jedyny kaszel, jaki było słychać, pochodził ode mnie.

– Joe C! – krzyknęłam, a nabranie powietrza wypełnionego dymem znów spowodowało napad kaszlu.

Możliwe, że usłyszałam jakąś odpowiedź. Przynajmniej wyobraziłam sobie, że słyszę cichą odpowiedź po tym, jak zawołałam po raz drugi. Ogień był w salonie i zbliżał się do korytarza, obejmując po drodze wszystko, co mu się podobało. Poczułam nagły przypływ jego siły, jakby zjadł cukierka. Być może pochłonął antyczny sekretarzyk Joego C, wykonany z drewna, które po stu pięćdziesięciu latach używania było suche i gotowe na przyjęcie płomieni.

Drzwi do sypialni Joego C. były zamknięte. Nie wiedziałam, czy to normalne, czy nie. Przekręciłam klamkę i drzwi się otworzyły. Miałam tego dnia wyjątkowe szczęście do drzwi, jeśli można było mówić o szczęściu.

– Joe C. – zawołałam szorstko. – Gdzie jesteś? Ostrożnie weszłam do sypialni i zamknęłam za sobą drzwi.

– Tutaj – usłyszałam cichą odpowiedź. – Próbuję otworzyć to przeklęte okno.

Ponieważ kuchnia i sypialnia były z tyłu domu, z dala od latarni, w ciemności i dymie nie mogłam zlokalizować, gdzie dokładnie jest Joe C.

– Powiedz coś!

Zaczęłam szukać po omacku drogi przez pokój, wpadając na łóżko. To pozwoliło mi ustalić, gdzie jestem.

Joe C. powiedział parę słów; żadne z nich nie nadawało się do powtórzenia.

W końcu dosięgnęłam go; kaszlał tak mocno, że wiedziałam, iż nie możemy tam zostać dłużej. Idąc śladem jego rąk, znalazłam dwa zamki na oknie i przejęłam zadanie otwierania ich. Z prawym poszło mi łatwo, z lewym gorzej. Walcząc z nim, postanowiłam, że jeśli za sekundę nie uda mi się go otworzyć, wybiję szybę.

– Do licha, kobieto, wydostań nas stąd! – ponaglił mnie Joe C. – Ogień jest tuż za drzwiami! – Po czym dostał kolejnego ataku kaszlu.

Odwróciłam się i zobaczyłam, że drzwi wyglądały, jakby zaczynały pękać – szczeliny w nich miały czerwone krawędzie. Gdybym teraz dotknęła klamki, poparzyłabym dłonie.

Podobny los spotka moje ciało, jeśli to cholerne okno… Udało się! Zamek puścił, chwyciłam więc klamki i naparłam na nie z całych sił. Spodziewałam się, że okno łatwo nie puści, otwarło się jednak z takim impetem, że niemal się przewróciłam. Wyciągnęłam rękę, żeby wymacać drogę, i natknęłam się na siatkowy ekran. Kupa.

Cofnęłam się o krok i zrobiłam wykop. Ekran wyskoczył z okna jak korek z butelki. Pomiędzy atakami kaszlu powiedziałam do Joego C:

– Wyjdę pierwsza i pomogę ci wejść na parapet. Przylgnął do mnie, choć nadal wydawał mi się tylko częścią tej dławiącej ciemności i musiałam odsunąć jego ręce, żeby przełożyć nogę przez parapet. Oczywiście krzaki pod oknem były gęste, a ponieważ dom był podwyższany, odległość od gruntu była o jakieś trzydzieści centymetrów większa, niż sądziłam. Nie wylądowałam stopami prosto na ziemi, ale przechyliłam się w bok i chwyciłam krzaków, żeby nie upaść. Gdy poczułam się stabilnie, odwróciłam się i sięgnęłam do okna, żeby złapać Joego C. pod pachami.

– Trzymaj mnie za ramiona – ponagliłam go, a jego kościste szpony wbiły się w moją skórę.

Postawiłam lewą stopę trochę z tyłu, żeby utrzymać równowagę, i dźwignęłam. Okno było wysoko, więc kąt był niewłaściwy. Byłam zbyt niska, żeby móc Joego C. dobrze chwycić. Stopniowo przeciągałam go przez okno. Gdy był już w połowie, zaczął wrzeszczeć. Zrobiłam dwa kroki do tyłu i znów go dźwignęłam. Myślałam, że z powodu napięcia ramiona zaraz mi odpadną. Udało mi się wyciągnąć staruszka jeszcze dalej. Powtórzyłam całą procedurę, ale teraz Joe C. wrzeszczał ze wszystkich sił. Rzuciłam okiem i zobaczyłam, że jego lewa stopa w jakiś dziwny sposób zahaczyła o parapet.

Nastąpiła chwila totalnej paniki. Za żadne skarby nie mogłam wymyślić, jak go stamtąd wyciągnąć. Na całe szczęście nie ja musiałam rozwiązać ten problem. Wokół mnie zrobiło się zamieszanie. Nigdy w życiu nie ucieszył mnie tak czyjś widok – strażak wepchnął się przede mnie, oswobodził lewą stopę Joego C. i – wraz z całą resztą – wyciągnął ją na zewnątrz. Zachwiałam się pod ciężarem staruszka, ale natychmiast ludzie pomogli mi wstać i zabrali Joego C. do karetki.

Próbowali do niej zapakować i mnie, ale się sprzeciwiłam. Nie jestem męczennicą, mam jednak tylko podstawowe ubezpieczenie zdrowotne, a mogłam stać i iść.

Siedziałam na klapie z tyłu samochodu komendanta straży, a jego ludzie podawali mi tlen, który był jak miód dla moich płuc. Obejrzeli mnie, nie miałam żadnych oparzeń. Śmierdziałam dymem i wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie normalnie oddychać, ale nie było to w tym momencie ważne. Przynajmniej sześciu strażaków powiedziało mi, że miałam dużo szczęścia. Wspomnieli też, że powinnam na nich poczekać, zamiast sama ratować Joego C. Skinęłam tylko głową. Sądzę, iż wszyscy wiedzieliśmy, że gdybym poczekała, Joe C. miałby niewielkie szanse na przeżycie.

Kiedy dwaj mężczyźni, którzy zajmowali się mną, upewnili się, że nic mi nie jest, przeszli na drugą stronę ulicy oddać się bardziej ekscytującym zajęciom. Nie wiedziałam, czy dadzą radę ugasić ogień, zanim parter się zawali, ale było pewne, że nie spełni się często wypowiadane życzenie Joego C, żeby mógł umrzeć we własnym domu.

Powoli, mimo że zgiełk wokół mnie nie zniknął, zaczęłam myśleć o czymś innym niż strach, który odczuwałam. Mogłam pomyśleć o tym, co widziałam.

– Lepiej się pani czuje? – zapytał ktoś nosowym głosem. Pokiwałam głową bez spoglądania na pytającego.

– Powie mi pani w takim razie, jak się tu znalazła? Przepytywał mnie Norman Farraclough, zastępca Claudea. Nazywano go „Skok” Farraclough, choć nie rozumiałam anegdoty, która wyjaśniała, skąd się wzięło przezwisko. Spotkałam go kilka razy. Wydawało się, że wstrzymywał się z wydawaniem osądów o mnie do momentu, gdy poobserwuje mnie dłużej. W sumie miałam do niego takie same podejście.

Skok późnym wieczorem, o ile pozwalał mu na to grafik w pracy, trenował podnoszenie ciężarów. Często przyjeżdżał do Body Time, gdy wychodziłam stamtąd po zajęciach karate. Zastępca komendanta policji miał ostry, haczykowaty nos, mały wąsik i napompowane ciało, które dziwnie wyglądało w mundurze.

Komendant straży Frank Parrish podszedł do Skoka z hełmem, który trzymał za pasek. Obaj patrzyli na mnie wyczekująco.

Bardzo powoli wyjaśniłam, jak to się stało, że przechodziłam obok domu Joego C. Powoli, ponieważ oddychanie nadal przychodziło mi z trudem, ale również dlatego, że nie chciałam się w swoim zeznaniu pomylić ani powiedzieć niczego dwuznacznego. Powiedziałam Skokowi i Frankowi o tym, że widziałam kogoś na podwórzu, wyczułam dym i odkryłam, że tylne drzwi nie są zamknięte na klucz.

Twarz Skoka była bez wyrazu, ale Frank wyglądał na otwarcie zaniepokojonego moją opowieścią.

– To była kobieta czy mężczyzna? – zapytał, gdy skończyłam.

– Nie wiem.

– W którym kierunku ten ktoś poszedł?

– Na tył podwórka, ale nie ma tam ogrodzenia. Mógł stamtąd pójść w każdą stronę.

– A te tylne drzwi nie były zamknięte? Westchnęłam, starając się zrobić to bezgłośnie.

– Zgadza się. Frank spytał mnie o to już trzeci raz.

– Pani pracuje dla Joego C?

Skok przykucnął, żeby móc spojrzeć mi prosto w oczy. Jeśli miało mnie to zastraszyć, to mu się nie udało.

– Tak.

– Czy dobrze się dogadujecie?

– To stary, sprośny dziad – odpowiedziałam. Zszokowało ich, że powiedziałam głośno coś, co myśleli wszyscy na tym bożym świecie.

– Ale weszła pani do domu, żeby go uratować?

– Najwidoczniej tak. – Choć zaczynałam tego żałować.

– Ta działka jest warta ładny kawał grosza – Frank podzielił się swoją opinią z nocnym powietrzem.

Nie miałam na to odpowiedzi. Chciałam wziąć prysznic i zmyć z siebie zapach dymu. Nie chciałam go już nigdy czuć.

– Idę do domu – wstałam i ruszyłam w drogę.

– Hola, jeszcze moment! – dogonił mnie Skok. – Słuchaj, paniusiu, nie masz żadnych przywilejów, gdy nie ma twojego kumpla.

– Mówisz o swoim szefie? O szefie, na którego ślubie dziś byłam? Jako najlepsza przyjaciółka panny młodej?

Nie było to typowe dla mnie zachowanie, ale zamierzałam pociągnąć za każdy sznurek, byle tylko uciec od tego pożaru, od tego starego domu i dymu.

– Nie robi to na mnie żadnego wrażenia – oznajmił Skok, ale nie uwierzyłam mu.

– Testosteron ci się podniósł – powiedziałam. Spojrzał w dół, zanim zdołał powstrzymać ten odruch.

– Zobaczyłam pożar, zgłosiłam go jak przykładna obywatelka i ocaliłam staruszka przed śmiercią. Jeśli chcesz, możesz być podejrzliwy, ale nie sądzę, żeby to przeszło.

Wydłużyłam krok i zostawiłam go wpatrującego się we mnie, bezradnego, z irytacją wypisaną na ocienionej twarzy.

Загрузка...