Camille Emerson znienawidziła mnie później za to, że nie przekazałam jej tej mojej małej wiadomości, ale po prostu nie chciałam rozmawiać o śmierci Deedry. Camille i tak wychodziła, ściskając w pulchnej dłoni listę.
– Tym razem pamiętałam o zostawieniu czystej pościeli – powiedziała z odcieniem dumy w głosie.
Skinęłam głową, nie mając ochoty na poklepywanie dorosłej kobiety po plecach za wykonanie tak prostej czynności jak przygotowanie mi pościeli na zmianę. Camille Emerson była wesołą bałaganiarą. Mimo że nie mogę powiedzieć, że jej nie lubiłam – tak naprawdę cieszyłam się, że dla niej pracuję – Camille starała się ocieplić nasze stosunki i doprowadzić je do czegoś w rodzaju fałszywej przyjaźni, co irytowało mnie równie mocno jak pracodawcy traktujący mnie niczym niewolnika.
– Do zobaczenia później! – powiedziała w końcu, nie uzyskawszy odpowiedzi.
– Do widzenia – odpowiedziałam po sekundzie. Całe szczęście, że byłam w odpowiednim nastroju do ciężkiej pracy, bo od mojej ostatniej wizyty Emersonowie narobili więcej bałaganu niż zwykle. Było ich tylko czworo (Camille, jej mąż Cooper i dwóch synów), ale każde z nich postawiło sobie za cel życie w centrum chaosu. Po tym jak któregoś dnia spędziłam kilkanaście minut, próbując dopasować rozmiarami prześcieradła i łóżka, poprosiłam Camille, żeby zostawiała czystą pościel na każdym z nich. Było to o wiele lepsze rozwiązanie niż zostawanie u Emersonów dłużej, bo moje poniedziałki zawsze były dość zajęte, a Camille bladła na samą myśl o płaceniu mi dodatkowych pieniędzy. Byłyśmy więc obie zadowolone ze współpracy, oczywiście pod warunkiem że Camille pamiętała o swoim zadaniu.
Moja komórka zadzwoniła, gdy próbowałam osuszyć świeżo wyszorowaną umywalkę w łazience na dole.
– Słucham? – zapytałam nieśmiało.
Nadal nie przyzwyczaiłam się do noszenia telefonu.
– Cześć.
– Jack.
Poczułam, że się uśmiecham. Przez to, że trzymałam telefon, dość niezgrabnie chwyciłam mop i środki czystości w wózeczku i przeszłam korytarzem do kuchni.
– Gdzie jesteś?
– U Camille Emerson.
– Jesteś sama? – Tak.
– Mam wiadomość – powiedział Jack na wpół podekscytowany, na wpół zaniepokojony.
– To znaczy?
– Za pół godziny mam samolot.
– Dokąd?
Jack miał przylecieć i zostać ze mną na noc.
– Pracuję nad oszustwem. Główny podejrzany wyjechał wczoraj do Sacramento.
Poczułam się jeszcze gorzej niż po znalezieniu ciała Deedry. Nie mogłam się doczekać wizyty Jacka. Zmieniłam już nawet pościel i wróciłam wcześniej z siłowni, żeby upewnić się, że mój mały domek aż lśni czystością. Ukłuło mnie rozczarowanie.
– Lily?
– Słucham.
– Przykro mi.
– Musisz pracować. – Mój głos był równy i bez wyrazu. – Jestem tylko… – Zła, nieszczęśliwa, pusta; wszystkie odpowiedzi były prawdziwe.
– Też będę za tobą tęsknić.
– Tak? – zapytałam tak cicho, jakby ktoś obok podsłuchiwał. – Będziesz o mnie myślał, gdy będziesz sam w swoim pokoju hotelowym?
Opowiedział mi, co zrobi.
Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Mimo że poczułam satysfakcję, gdy zrozumiałam, że Jack naprawdę żałował, że nie będzie ze mną, końcowy rezultat pozostawał taki sam: nie zobaczę go przez co najmniej tydzień, a w zasadzie dwa tygodnie były bardziej realne.
Gdy skończyliśmy rozmawiać, zdałam sobie sprawę, że nie powiedziałam mu o śmierci Deedry. Nie miałam zamiaru dzwonić raz jeszcze. Pożegnaliśmy się. Spotkał kiedyś Deedrę i to była cała ich znajomość… o ile dobrze wiedziałam. Z niepokojem uświadomiłam sobie, że mieszkał naprzeciwko niej, zanim go poznałam. Skierowałam myśli na inne tory, ponieważ nie chciałam się martwić mało realną możliwością, że Jack zasmakował wdzięków Deedry, zanim mnie poznał. Wzruszyłam ramionami. Powiem Jackowi o jej śmierci przy następnej okazji.
Wyciągnęłam z kubła przepełniony worek na śmieci, zawiązałam go na supeł i skupiłam się, gdy Camille Emerson chwiejnym krokiem weszła przez kuchenne drzwi, obładowana siatkami z zakupami i przepełniona życzliwością.
Spóźniłam się na spotkanie z Martą Schuster, ale nie przejęłam się tym. Zaparkowałam samochód na własnym podjeździe, zanim wyruszyłam do sąsiadującego z moim domem bloku z ośmioma mieszkaniami. Kiedy otworzyłam wielkie drzwi wejściowe, zauważyłam, że przy krawężniku zatrzymały się dwa samochody z biura szeryfa. Byłam w kiepskim, wojowniczym nastroju – nie najlepszy stan, jeśli ma się rozmawiać ze stróżami prawa.
– Oddychaj – poradził mi opanowany, znajomy głos. To była dobra rada, więc wzięłam ją sobie do serca.
– Marta Schuster i jej żołnierze są na górze – kontynuowała Becca Whitley, wychodząc z mieszkania na końcu korytarza i kierując się ku schodom.
Becca Whitley jakieś trzy lata temu była ucieleśnieniem snów erotycznych. Miała bardzo długie blond włosy, jaskrawoniebieskie oczy i wyraziste (choć miniaturowe) rysy twarzy. Stożkowate piersi wyrastały z jej wysportowanego ciała. Becca mieszkała w Shakespeare od mniej więcej pięciu miesięcy, kiedy wprowadziła się do mieszkania, które odziedziczyła po wuju, Pardonie Albee.
Nigdy nie sądziłam, że przetrwa tak długo w maleńkim Shakespeare. Wyznała mi, że przeprowadziła się z Dallas, i faktycznie wyglądała na kobietę z miasta. Byłam pewna, że wystawi blok na sprzedaż i wróci do jakiegoś miejskiego centrum. Zaskoczyło mnie, że została.
A na dodatek zajęła moją pozycję najlepszej uczennicy w grupie Marshalla.
Ale były też chwile, gdy czułam z Beccą jakąś więź. To była jedna z nich. Łączyło nas coś w rodzaju ostrożnej przyjaźni.
– Od dawna tam są? – zapytałam.
– Od paru godzin. – Becca spojrzała w górę, jakby pomimo sufitów i drzwi mogła widzieć, czym zajmuje się szeryf. – Kazali ci przyjść?
– Tak.
– A co z Marlonem?
– Był na miejscu zbrodni i ryczał.
– Oj – Becca zmarszczyła nos, okazując niesmak – To on tak za nią szalał?
Skinęłam głową. Zastanawiałam się, jak szeryf poprowadzi dochodzenie w sprawie własnego brata.
– Masz swój klucz? – zapytała Becca.
– Oddałam im.
– Mądry ruch. Ja też im swój oddałam. Przestąpiłam z nogi na nogę.
– Lepiej już pójdę. Mam im powiedzieć, czy coś nie zginęło.
– Do zobaczenia wieczorem – zawołała za mną, a ja jej pomachałam.
Mieszkanie Deedry było z tyłu, po prawej stronie, dokładnie nad mieszkaniem Becki. Jego okna wychodziły na wybrukowany parking. Nie był to szczególnie inspirujący widok. Na parkingu stała wiata garażowa z ośmioma stanowiskami, kontener na śmieci i nic poza tym. Nie byłam pewna, kto oprócz Deedry mieszkał teraz na piętrze, ale znałam wiele osób, które się tu kręciły. Claude Friedrich, komendant policji i mój przyjaciel, przeprowadził się na parter, po tym jak postrzelono go w nogę. Obliczyłam, że on i Deedra mieszkali tu najdłużej. Na ogół osiem mieszkań w tak zwanych Apartamentach Ogrodowych nie stało pustych, bo były dość duże i do tego niezbyt drogie. Byłam pewna, że Becca podwyższyła czynsze, gdy skończyły się obowiązujące umowy. Wydawało mi się, że Deedra na to narzekała, ale nie były to drastyczne podwyżki.
Zapukałam do drzwi mieszkania Deedry. Otworzył mi ten sam wysoki policjant, którego widziałam na miejscu zbrodni. Zajmował całe wejście i dopiero po chwili odsunął się, żeby zrobić mi miejsce. Miał szczęście, że nie musiał płacić za gapienie się na mnie. Inaczej byłby już spłukany.
– Szeryf jest w środku – powiedział, wyciągając rękę w kierunku sypialni Deedry.
Ale zamiast podążyć za jego wskazówką, stanęłam pośrodku salonu i rozejrzałam się. Sprzątałam tu w piątek, a dziś był poniedziałek, więc mieszkanie wyglądało dobrze. Deedra nie dbała za bardzo o siebie, ale o wszystko inne już tak.
Meble chyba stały na swoich miejscach; wszystkie poduszki były uporządkowane. Telewizor i magnetowid były nietknięte; rzędy kaset stały równo na regale obok telewizora. Nowiutki odtwarzacz CD stał obok. Wszystkie czasopisma Deedry leżały w porządnym stosiku, który ułożyłam parę dni temu. Wyjątkiem był jeden nowy magazyn, rozłożony na stoliku przed sofą, na której zwykle siedziała Deedra, gdy oglądała telewizję. Rachunki leżały w płaskim koszyku, do którego zazwyczaj je wrzucała.
– Czy zauważyła Pani, że coś jest inaczej niż zwykle?
Wysoki funkcjonariusz stał przy drzwiach i generalnie nie mówił wiele, co zdecydowanie działało na jego korzyść.
Potrząsnęłam głową i kontynuowałam oględziny.
– Emanuel – powiedział nagle.
Czy to było jakieś religijne wyznanie? Ściągnęłam brwi i spojrzałam na niego z powątpiewaniem.
– Clifton Emanuel. Po dłuższej chwili zrozumiałam.
– Pan nazywa się Clifton Emanuel – powiedziałam ostrożnie. Skinął głową.
Nie musiałam znać jego nazwiska, ale on chciał się przedstawić. Może miał fioła na punkcie celebrytów. „Wydział prawdziwej zbrodni”, „sekcja znanych ofiar”. Byłam jak Sharon Tatę, tyle że żywa.
A może był po prostu uprzejmy.
Odczułam ulgę, gdy szeryf wyjrzała z sypialni Deedry i skinęła głową w taki sposób, że wiedziałam, iż lepiej pójść za nią.
– W salonie wszystko na miejscu? – zapytała. – Tak.
– A w tym pokoju?
Stanęłam przed łóżkiem Deedry i obróciłam się powoli. Deedra kochała biżuterię. Naszyjniki, kolczyki, bransoletki, nawet jedna czy dwie na stopy, były wszędzie. Sprawiało to wrażenie, jakby były porozrzucane, ale jeśli przyjrzeć się dokładniej, widać było, że kolczykom nie brakowało zapięć i leżały parami. Naszyjniki były ułożone prosto i zapięte, żeby się nie plątały. Wszystko było jak zwykle. Szuflady były niedomknięte – to również było typowe dla Deedry. Łóżko całkiem porządnie zasłane. Było duże i miało wysokie rzeźbione wezgłowie, które przytłaczało sypialnię. Podniosłam róg kwiecistej narzuty i zajrzałam pod nią.
– Inna pościel niż ta, którą założyłam w piątek – powiedziałam.
– Czy to coś znaczy?
– Tyle, że ktoś w tym czasie spał z nią w łóżku.
– Czy kiedykolwiek prała pościel i zakładała ją z powrotem?
– Nigdy niczego nie prała, a zwłaszcza pościeli. Miała siedem kompletów. Ja robiłam jej pranie.
Marta Schuster wyglądała na zaskoczoną. A właściwie na zniesmaczoną.
– Czyli jeśli policzę komplety pościeli w koszu na brudną bieliznę, będę wiedziała, ile razy się zabawiała od piątkowego poranka?
Westchnęłam, bo nienawidziłam wiedzieć takich rzeczy o innych, a jeszcze bardziej nie lubiłam ich ujawniać. Ale na tym polegała moja praca.
– Tak – powiedziałam ze znużeniem.
– Czy miała kamerę? Zauważyłam dużo taśm.
– Tak, miała. Trzymała ją na półce w szafie. – Wskazałam, a Marta zdjęła ją z półki.
Otworzyła miękkie czarne etui, wyjęła kamerę i włączyła ją. Otworzyła sprzęt, ale w środku nie było kasety.
– Kto płacił pani za sprzątanie tego mieszkania? – zapytała znienacka.
– Myślałam, że już to omówiłyśmy. Matka Deedry, Lacey, dawała jej pieniądze, żeby mogła sobie pozwolić na moje usługi.
– Czy Deedrze dobrze układało się z matką? – Tak.
– A co z ojczymem?
Zastanowiłam się, co odpowiedzieć. Słyszałam, jak kłócili się tak ostro, że byłam bliska interwencji, jakieś trzy albo cztery miesiące temu. Nie lubiłam Jerrella Knoppa. Ale nie lubić go to jedno, a powiedzieć szeryfowi, co wykrzykiwał w złości, to drugie.
– Nie byli zbyt blisko – powiedziałam ostrożnie.
– Była pani kiedyś świadkiem ich kłótni? Odwróciłam się i zaczęłam układać kolczyki Deedry w specjalnym pudełku z przegródkami.
– Proszę przestać – powiedziała gwałtownie szeryf. Upuściłam kolczyki, jakby stanęły w ogniu.
– Przepraszam – powiedziałam, kręcąc głową z powodu błędu, który popełniłam – to silniejsze ode mnie.
Miałam nadzieję, że odwróciłam uwagę Marty Schuster.
– Zawsze miała tyle porozrzucanej biżuterii? – Tak.
Poczułam ulgę, że zadała pytanie, na które łatwo było odpowiedzieć. Nie mogłam powstrzymać się od zerkania na komodę Deedry i zastanawiania się, czy szeryf już je znalazła. Ciekawe, czy powiedzenie jej o nich w jakikolwiek sposób pomogłoby sprawie.
– Mam je w kieszeni – powiedziała cicho. Spojrzałam jej w oczy.
– To dobrze.
– Co pani wie o jej życiu intymnym? Wiedziałam, że to pytanie oznaczało kompromis.
Wykrzywiłam usta z niechęcią.
– Z tego, co mi wiadomo, pani brat był bardzo zainteresowany Deedrą. Proszę zapytać jego.
Marta Schuster wystrzeliła twardą, kanciastą dłoń i chwyciła mnie za nadgarstek.
– On jest tylko ostatni w długiej kolejce – powiedziała, a jej szczęka była równie sztywna jak uścisk. – Tak słabo ją zna, że jest wystarczająco głupi, by martwić się jej śmiercią.
Popatrzyłam na jej palce i oddychałam powoli. Ponownie spojrzałam jej w oczy.
– Proszę mnie puścić – powiedziałam bardzo ostrożnie.
Zrobiła to, nie spuszczając ze mnie wzroku. Następnie cofnęła się i powiedziała:
– No, czekam.
– Wie pani, że Deedra sypiała, z kim popadło. Jeśli facet miał ochotę, ona również i było niewiele wyjątków od tej zasady.
– Proszę wymienić parę nazwisk.
– Nie, zajęłoby to zbyt wiele czasu. Poza tym prawie zawsze zmywali się stąd, zanim dotarłam. – To było moje pierwsze kłamstwo.
– A co z tymi wyjątkami? Odmówiła kiedyś komuś? Pomyślałam przez chwilę.
– Ten chłopak, który pracował w magazynie tartaku Winthropów – odpowiedziałam niechętnie.
– Danny Boyce? No tak, jest teraz na zwolnieniu warunkowym. Kto jeszcze?
– Dedford Jinks.
– Z policji? – zapytała, a niedowierzanie malowało się na jej twarzy. – On jest po pięćdziesiątce.
– Czyli nie ma ochoty na seks? – Na jakiej planecie mieszkała Marta Schuster?
– Jest żonaty – zaprotestowała Marta, po czym się zaczerwieniła. – Proszę zapomnieć, że to powiedziałam.
Wzruszyłam ramionami. Miałam dość przebywania z nią w jednym pokoju.
– Był w separacji z żoną. Ale Deedra nie zadawała się z żonatymi facetami.
Szeryf nie kryła sceptycyzmu.
– Ktoś jeszcze? Tak naprawdę to przypomniało mi się coś pomocnego.
– Miała problem z kimś, kto do niej wydzwaniał. – Deedra wspomniała mi o tym ostatnim razem, gdy u niej sprzątałam, w zeszły piątek. Była spóźniona do pracy, co zdarzało się jej dość często. – W ubiegły piątek powiedziała mi, że ktoś do niej dzwonił o drugiej czy trzeciej w nocy. Naprawdę nieprzyjemne telefony od jakiegoś gościa… który zmieniał głos i opowiadał o seksualnych torturach.
Wyobraziłam sobie Deedrę, jak siedzi na skraju łóżka, przy którym teraz stałyśmy, naciąga rajstopy i wsuwa wąskie stopy w brązowe czółenka na niskim obcasie. Głowa Deedry, ukoronowana seksownie ułożonymi włosami, niedawno ufarbowanymi na rudo, była pochylona. Deedra i tak często schylała głowę, żeby ukryć brak podbródka, który był bez wątpienia jej największym defektem. Stała i uważnie oglądała się w lustrze, obciągając żakiet beżowej garsonki, którą uważała za odpowiedni strój do pracy w ratuszu. Był to wybór typowy dla Deedry, kostium był odrobinę za ciasny, spódnica trochę za krótka, a dekolt ciut za mocno wycięty.
Deedra pochyliła się i przeglądała w lustrze, nakładając pomadkę. Jej toaletka z potrójnym lustrem była zastawiona buteleczkami i plastikowymi opakowaniami kosmetyków do makijażu. Deedra była wirtuozem podkładu, różu i cienia do powiek. Miała prawdziwy talent do dopasowania makijażu do każdego możliwego zestawu ubrań, tak by wyglądać w nim jak najlepiej. Studiowała twarze i to, jakie iluzje i zmiany można było osiągnąć za pomocą udanego makijażu.
Mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądała Deedra, gdy lekko obróciła się w moją stronę, żeby opowiedzieć, co wygadywał dzwoniący, co chciał jej zrobić. Dolną wargę pomalowała szminką w odcieniu brzoskwini, górna była jeszcze naturalna. Jej ubrania, fryzura i sposób bycia tylko o krok dzieliły ją od bycia lafiryndą.
– Czy domyślała się, kim był ten mężczyzna? Pokręciłam głową.
– Nie możecie sprawdzić billingu? – zapytałam.
– Trochę to zajmie, ale dojdziemy do tego – powiedziała Marta.
Jej pomocnik zajrzał do sypialni.
– Skończyłem przeszukiwać łazienkę – powiedział Emanuel, przyglądając się nam z ciekawością. – Co teraz?
– Druga sypialnia – powiedziała szeryf. – No i torba i pościel, które leżą na pralce.
Funkcjonariusz zniknął.
– A on? – spytałam.
– Co? – zapytała bliska irytacji.
– Znał Deedrę?
Wyraz jej twarzy zmienił się i wiedziałam już, że była w jakiś sposób związana z Cliftonem Emanuelem.
– Nie wiem – powiedziała. – Ale się dowiem.
Janet Shook wycelowała w mój żołądek, a ja wygięłam się, żeby uniknąć ciosu. Wystrzeliłam rękę i chwyciłam ją za kostkę. Miałam ją.
– Stop! – nakazał imponujący głos. – Okej, co zamierzasz teraz zrobić, Janet? – zapytał nasz sensei.
Opierał się o ścianę pokrytą lustrami, ręce miał założone na klatce piersiowej.
Zamarłyśmy w tej pozycji. Janet z łatwością balansowała na jednej nodze, moje palce ciągle były owinięte wokół jej kostki. Reszta grupy siedziała, wyglądając w luźnych białych gi jak dziwaczna grupa przedszkolaków, i rozważała sytuację.
Janet wyglądała posępnie.
– Pewnie wyląduję na tyłku – przyznała, oceniwszy sytuację. Parę osób parsknęło śmiechem.
– Lily, co zrobisz teraz, gdy już kontrolujesz sytuację? – Twarz Marshalla o lekko orientalnych rysach nie zdradzała, jak brzmi właściwa odpowiedź.
– Dalej napierałabym na kostkę – powiedziałam. – W ten sposób.
Podniosłam prawą stopę Janet o kolejne centymetry i jej lewe kolano zaczęło się uginać.
Marshall skinął głową. Odwrócił się do reszty grupy. Podobnie jak pozostali, Marshall był boso i miał na sobie gi. Śnieżna biel stroju, przełamana jedynie czarnym pasem i naszywką na wysokości klatki piersiowej, podkreślała odcień, jaki miała jego skóra, odcień kości słoniowej.
– Jak Janet mogła uniknąć tej sytuacji? – zapytał zbieraninę ludzi siedzących wzdłuż lustrzanej ściany. – A znalazłszy się w niej, jak mogła się z tego wyplątać?
Raphael Roundtree, najwyższy i najciemniejszy mężczyzna w grupie, powiedział:
– Powinna była szybciej wycofać swoje kopnięcie. Puściłam Janet, choć Marshall nie kazał mi tego robić, bo zaczęła mieć problemy z utrzymaniem równowagi. Janet chyba odczuła ulgę, gdy postawiła obie stopy na ziemi i skinęła głową, żeby w ten sposób mi podziękować.
– Nie powinna była w ogóle kopać – zaczęła polemizować Becca Whitley.
– Co Janet powinna zrobić zamiast tego? – zapytał ją Marshall i zachęcił gestem do pokazania odpowiedzi.
Becca wstała płynnym ruchem. Często zaplatała włosy w warkocz na zajęcia – i zrobiła to również dziś – ale nie rezygnowała z makijażu. Paznokcie u stóp miała pomalowane na jaskrawą czerwień, co wydawało mi się niestosowne na zajęciach karate… jednak szkarłatne paznokcie nie przeszkadzały Marshallowi, a były to przecież jego zajęcia.
Marshall Sedaka, nasz sensei, był także właścicielem siłowni Body Time, gdzie w dużej sali do aerobiku mieliśmy teraz zajęcia. Znałam Marshalla od lat. W pewnym momencie był nawet kimś więcej niż tylko przyjacielem. Wyprostował się teraz i przysunął, żeby mieć lepszy widok.
Janet odsunęła się, a jej miejsce zajęła Becca, która podniosła nogę i powoli nią ruszała, żeby każdy mógł zobaczyć, co miała zamiar zrobić.
– No i – powiedziała, a jej wąska twarz wyrażała zdecydowanie – kopię w ten sposób. – Jej stopa ruszyła w kierunku mojego brzucha, jak to zrobiła Janet. – Teraz Lily odskakuje trochę w tył i chwyta mnie za kostkę. Tak samo zrobiła z Janet.
Poczułam się w obowiązku powtórzyć swoje ruchy sprzed paru chwil.
– Ale – kontynuowała wesoło Becca – to była zmyłka. Cofam nogę i celuję nią teraz wyżej.
Cofnęła nogę, zgięła ją w kolanie i wystrzeliła w kierunku mojej głowy. Becca była jedną z niewielu osób w grupie, które były w stanie choćby spróbować kopnąć kogoś w głowę i mieć nadzieję, że cios się uda.
– Widzicie – wskazała – pochyla się, żeby złapać mnie za kostkę, więc jej głowa jest trochę niżej niż normalnie.
Nie bez wysiłku zastygłam w bezruchu, gdy stopa Becki z tymi jaskrawymi paznokciami z szybkością światła mknęła w kierunku mojej twarzy. Becca wycofała cios mniej więcej trzy centymetry od mojego nosa. Odetchnęłam, mając nadzieję, że robię to cicho. Becca puściła do mnie oczko.
– Dobry ruch, Becca – powiedział Marshall. – Ale wiele osób w grupie nie umiałoby tego wykonać. Carlton, a co ty byś zrobił?
Carlton mieszkał obok mnie. Był właścicielem domku przy Track Street, niemal identycznego jak mój. Kiedy stałam twarzą zwrócona w kierunku swojego domu, jego był po prawej, a Apartamenty Ogrodowe trochę wyżej, po lewej stronie. Carlton miał gęste ciemne włosy, wielkie brązowe oczy, był kawalerem i sam na siebie zarabiał, przyciągał więc miejscowe samotne pszczółki niczym kwitnący krzew róży. Wędrował od jednej do drugiej, spotykając się z każdą przez miesiąc czy dwa, a później umawiał się z następną. Zdecydowanie nie był aż tak lekkomyślny jak Deedra, ale do tego, żeby być ostrożnym jak ja, sporo mu brakowało. Jeśli chodzi o karate, był zbyt wolny i zbyt ostrożny, ze szkodą dla samego siebie. Być może jego powolność i rozwaga wiązały się z tym, że był księgowym.
– W ogóle bym nie kopnął Lily – powiedział szczerze Carlton, a Janet i Raphael wybuchnęli śmiechem. – Jestem cięższy niż ona, a to moja jedyna przewaga. Próbowałbym ją mocno walnąć i miałbym nadzieję, że to ją wyłączy z walki.
– Spróbuj.
Marshall wrócił na swoje miejsce pod ścianą.
Mój sąsiad wstał i z wyraźną niechęcią powoli podszedł do mnie, a Becca z wdziękiem usiadła na podłodze obok reszty uczniów. Ustawiłam się w gotowości, miałam lekko zgięte kolana, bokiem byłam zwrócona do Carltona.
– Mam stać i pozwolić mu spróbować mnie uderzyć? – zapytałam Marshalla.
– Nie, postaw mu się – nakazał Marshall.
Zaczęliśmy z Carltonem krążyć wokół siebie. Poruszałam się płynnie, ślizgając na boki, dobrze utrzymując równowagę. Podniosłam ręce, pięści były gotowe do ciosu. Carlton był dużo wyższy i cięższy, wiedziałam więc, że nie mogę go lekceważyć jako przeciwnika. Nie uwzględniłam jednak czynnika macho i braku doświadczenia Carltona. Był zdeterminowany, żeby mnie pokonać, i na tyle niedoświadczony, by źle wymierzyć cios.
Uderzył mnie w żebra, seiken, lewą pięścią, zablokowałam cios, podnosząc prawe przedramię pod jego lewą rękę, tak, żeby odchylić ją w górę. Jednak nie wypchnęłam jego ręki wystarczająco w bok – to był z pewnością błąd – i jego cios nie trafił w przestrzeń po mojej prawej stronie, jak zamierzałam. Zamiast tego siłą zamachu poleciał w przód, a jego pięść walnęła w moją szczękę.
Zanim zorientowałam się, co się dzieje, leżałam już na macie, a Carlton nachylał się nade mną i był śmiertelnie przerażony.
– Cholera, Lily, powiedz coś! – powtarzał w panice, póki Marshall nie odsunął go i nie zajął jego miejsca.
Patrzył mi w oczy, zadał kilka interesujących pytań o to, którymi częściami ciała jestem w stanie ruszać i ile palców widzę, po czym powiedział:
– Sądzę, że nic ci się nie stało.
– Mogę wstać? – zapytałam rozzłoszczona.
Byłam mocno rozgoryczona, że dałam się znokautować akurat Carltonowi Cockroftowi. Reszta grupy zgromadziła się wokół mnie, ale gdy Marshall powiedział, że nic mi nie jest, mogłam przysiąc, że widziałam kilka powstrzymywanych uśmiechów.
– Wstawaj – powiedziała Janet Shook, a jej mała kwadratowa twarz wyglądała na równocześnie rozbawioną i zmartwioną. Chwyciłam jej wyciągniętą dłoń, zaparła się i pociągnęła. Przy drobnej pomocy własnych nóg udało mi się podnieść. Mimo że przez moment wszystko mi wirowało przed oczami, uznałam, że czuję się prawie dobrze.
– W szeregu zbiórka! – rzucił ostro Marshall, więc posłusznie zrobiliśmy, co kazał.
Stałam między Beccą i Raphaelem.
– Ki-o tsuke! Wszyscy złączyli pięty i stali w gotowości.
– Rei! Ukłoniliśmy się.
– Koniec zajęć.
Byłam nadal trochę roztrzęsiona, więc powoli podeszłam do małej sterty swoich rzeczy, ściągnęłam ochraniacze sparingowe i włożyłam do torby. Wsunęłam stopy w sandały; całe szczęście, że nie musiałam się schylać, żeby zawiązać sznurowadła.
Janet dołączyła do mnie, gdy szłam do swojego starego wozu.
– Naprawdę dobrze się czujesz? – zapytała cicho. W pierwszej chwili chciałam na nią warknąć, ale zamiast tego przyznałam:
– Niezupełnie.
Rozluźniła się, jakby spodziewała się, że jej odburknę, i była pozytywnie zdziwiona tym wyznaniem.
Miałam mały problem z otwarciem drzwi do auta, ale w końcu mi się udało.
– Przykro mi z powodu Deedry – powiedziała Janet. – Przykro mi, że to właśnie ty musiałaś ją znaleźć. To musiało być straszne.
Pochyliłam szybko głowę, potwierdzając jej słowa.
– Pewnie znałyście się z Deedrą od lat, skoro razem tu dorastałyście…
Janet skinęła głową, jej gęste brązowe włosy obijały się o policzki. Zapuściła włosy do linii szczęki i nosiła grzywkę. Dobrze wyglądała w takiej fryzurze.
– Deedra była trochę młodsza – powiedziała, opierając się o samochód.
Wrzuciłam torbę na siedzenie pasażera i oparłam się o otwarte drzwi. Był piękny wieczór, pogodny i tylko trochę chłodny. Nie mieliśmy zbyt wielu takich – lato praktycznie zaciera się z wiosną w południowym Arkansas.
– Byłam o klasę wyżej – ciągnęła Janet po chwili. – Chodziłyśmy razem do szkółki niedzielnej w Pierwszym Kościele Metodystów. To było zanim powstał Zjednoczony Kościół w Shakespeare, i długo przed tym, nim zmarł pierwszy mąż pani Lacey, poślubiła ona Jerrella Knoppa i zaczęła chodzić do ZKS. Moja mama nadal przyjaźni się z panią Lacey.
– Czy Deedra zawsze się… puszczała? – zapytałam, bo chyba sytuacja wymagała podtrzymywania rozmowy.
– Nie, nie zawsze. To przez podbródek.
Wtedy zrozumiałam. Jej mocno cofnięty podbródek był jedyną rzeczą, która odgradzała Deedrę od bycia naprawdę piękną. To przez niego nie została nigdy królową balu, kapitanem drużyny cheerleaderek ani dziewczyną, z którą każdy chciał się umówić. Z łatwością mogłam sobie wyobrazić Deedrę, jak stopniowo zaczyna dochodzić do wniosku, że skoro nie może mieć tych rzeczy, może wyróżnić się czymś innym.
– Ciekawe, dlaczego jej rodzice nie próbowali czegoś zrobić – zastanawiałam się. – Nie można czegoś zrobić z podbródkiem?
– Nie wiem. – Janet wzruszyła ramionami. – Ale wiem, że Lacey nie była zwolenniczką chirurgii plastycznej. Wiesz, jest fundamentalistką. To fantastyczna kobieta, ale nie ma w niej ani krzty liberalizmu. Dlatego tak dobrze dopasowała się do Zjednoczonego Kościoła w Shakespeare, gdy poślubiła Jerrella, a on chciał, żeby chodziła z nim do kościoła.
Wyglądało na to, że cios w szczękę miał na mnie identyczny wpływ jak lampka wina czy dwie. Nie chciało mi się ruszyć, a bezczynne stanie na parkingu i przypadkowa rozmowa z inną istotą ludzką sprawiały mi dziwną przyjemność.
– Jerrell i Deedra nie mogli się dogadać – skomentowałam.
– Aha. Szczerze mówiąc, zawsze zastanawiało mnie… – Janet zawahała się, a jej twarz skrzywiła się, wyrażając równocześnie niechęć i niesmak. – No cóż, zawsze zastanawiałam się, czy Jerrell nie spotykał się z Deedrą… No wiesz… Zanim zmarł mąż Lacey, zanim Jerrell nawet pomyślał o tym, że może się kiedyś ożenić z Lacey.
– Oj – powiedziałam, zastanawiając się nad tym przez chwilę. – Fuj.
– No właśnie – spojrzała mi w oczy. Miałyśmy podobne miny.
– Sądzę, że wspomnienie o tym byłoby dla niego bardzo trudne – powiedziała Janet powoli i ostrożnie. – Sądzę, że nie zniósłby niepewności, czy Deedra może kiedykolwiek komuś o tym powiedzieć.
Po długiej chwili zastanowienia odpowiedziałam:
– Tak. Myślę, że faktycznie nie zniósłby tego.