Spałam niespokojnie, a kiedy się obudziłam, świeciło słońce i wokół panowała cisza. Mój umysł postanowił zanalizować i zebrać w nocy wszystkie wydarzenia ostatnich kilku dni. Zaginieni studenci. Bandyci. Święci. Zamordowane dzieci i babcie. Harry. Ryan. Harry i Ryan. Wszystko skończyło się o świcie, bez większych sukcesów.
Przewróciłam się na plecy i ból w szyi przypomniał mi o wydarzeniach ostatniej nocy. Napinałam i rozciągałam szyję, nogi i ręce. Całkiem nieźle. W świetle poranka napaść wydawała się nielogiczna i wyimaginowana. Ale wspomnienie strachu było bardzo rzeczywiste.
Leżałam przez chwilę badając ubytki w twarzy i nasłuchując jakichkolwiek dźwięków dowodzących obecności mojej siostry. Partie twarzy obolałe. Dźwięków żadnych.
Za dwadzieścia ósma wygramoliłam się z łóżka i chwyciłam moją sfatygowaną starą podomkę i kapcie. Drzwi do pokoju gościnnego były otwarte, łóżko pościelone. Czy Harry była tej nocy w domu?
Na lodówce znalazłam przylepioną karteczkę wyjaśniającą zniknięcie dwóch kubeczków jogurtu z lodówki i informującą, że Harry wróci po siódmej. Dobrze. Była w domu, ale czy spała tutaj?
– A kogo to obchodzi – powiedziałam do siebie, sięgając po kawę w ziarenkach.
Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Zamknęłam puszkę i poszłam do salonu odebrać.
– Tak.
– Cześć, mamo. Ciężka noc?
– Przepraszam, kochanie. Co słychać?
– Będziesz w Charlotte za dwa tygodnie?
– Wracam w poniedziałek i będę tam aż do pierwszych dni kwietnia, bo wtedy jadę na spotkanie Antropologii Naukowej w Oakland. Dlaczego pytasz?
– Myślałam o tym, żeby przyjechać na kilka dni. Chyba nic nie wyjdzie z tego wyjazdu na plażę.
– Świetnie. Cieszę się, że będziemy trochę razem. Przykro mi, że nic nie wyszło z twojego wyjazdu. – Nie pytałam, dlaczego. – Zatrzymasz się u mnie czy u taty?
– Zobaczę.
– No, dobrze. W szkole wszystko w porządku?
– Jasne. Podoba mi się psychologia. Profesor jest super. Kryminologia jest też niezła. Nie musimy niczego oddawać na czas.
– Hm. A jak się ma Aubrey?
– Kto?
– To chyba odpowiedź na moje pytanie. A ten pryszcz?
– Zniknął.
– Dlaczego wstałaś tak wcześnie w sobotę?
– Muszę napisać pracę na kryminologię. Napiszę coś o profilowaniu, może dorzucę coś z psychologii…
– Myślałam, że nie musicie niczego oddawać na czas.
– Miała być skończona dwa tygodnie temu.
– Aha.
– Pomożesz mi wymyślić coś do pracy na antropologię?
– Oczywiście.
– Nic rozbudowanego. To ma być coś, co mogłabym zrobić w jeden dzień.
Usłyszałam piknięcie.
– Katy, mam drugi telefon. Pomyślę o twojej pracy. Daj mi znać, kiedy przyjeżdżasz do Charlotte.
– Na pewno.
Przełączyłam się i ze zdumieniem usłyszałam głos Claudela.
– Claudel ici.
Jak zwykle żadnego powitania i przeprosin z powodu dzwonienia w sobotę rano. Przechodził od razu do rzeczy.
– Czy Anna Goyette wróciła do domu?
Serce mi podskoczyło w piersiach. Claudel nigdy nie dzwonił do mnie do domu. Anna na pewno nie żyje.
Przełknęłam ślinę i odpowiedziałam:
– Nie sądzę.
– Ma dziewiętnaście lat…
– Tak.
Przed oczami stanęła mi twarz siostry Julienne. Nie mogłam znieść myśli, że będę musiała jej o tym powiedzieć.
– …caracteristiąues physiques?
– Przepraszam. Nie zrozumiałam,
Powtórzył pytanie. Nie miałam pojęcia, czy Anna miała jakieś cechy charakterystyczne.
– Nie wiem. Będę musiała zapytać kogoś z rodziny.
– Kiedy widziano ją po raz ostatni?
– W czwartek. Panie Claudel, dlaczego zadaje mi pan te wszystkie pytania?
Przeczekałam jego pauzę. W tle słyszałam gwar i pomyślałam, że zapewne dzwoni z pokoju wydziału zabójstw.
– Dziś wcześnie rano znaleziono białą kobietę, nagą, nie wiadomo, kto to jest.
– Gdzie? – Serce podeszło mi do gardła.
– Ile des Soeurs. Z tyłu wyspy jest las i staw. Ciało znaleziono – zawahał się – na brzegu.
– I co z nim? – Wstrzymałam oddech.
Przez chwilę rozważał moje pytanie. Znowu widziałam jego spiczasty nos, blisko osadzone oczy, które zwężały się, kiedy myślał.
– Ofiara została zamordowana. Okoliczności są… – Znowu wahanie. -…niezwykłe.
– Proszę mi powiedzieć. – Przełożyłam słuchawkę do drugiej ręki i wolną dłoń wytarłam o szlafrok.
– Ciało znaleziono w kadłubie starego parowca. Stwierdzono wielokrotne rany. LaMache dzisiaj przeprowadzi sekcję.
– Jakie rany? – Wpatrywałam się w kropki na moim szlafroku. Wciągnął głęboko powietrze.
– Wiele ran dźganych i ślady wiązania wokół nadgarstków. LaManche podejrzewa, że w grę wchodzi też atak zwierzęcia.
Denerwował mnie jego zwyczaj depersonalizacji. Biała kobieta. Ofiara. Ciało. Nadgarstki. Żadnego nawet zaimka osobowego.
– I ofiara mogła być poparzona – ciągnął,
– Poparzona?
– LaManche będzie później wiedział więcej. Dziś zrobi sekcję.
– Jezu. – Chociaż jeden z patologów w laboratorium jest zawsze uchwytny, rzadko kiedy przeprowadza się autopsję w weekendy. To musiało być niezwykłe morderstwo. – Od jak dawna nie żyje?
– Ciało nie było zamarznięte, więc na dworze leżało mniej niż dwanaście godzin. LaManche postara się określić czas śmierci. Nie chciałam zadawać następnego pytania.
– Dlaczego uważacie, że to jest Anna Goyette?
– Wiek i opis pasują.
Poczułam się trochę słabo.
– Do jakich cech fizycznych się odnieśliście?
– Ofiara nie ma dwóch zębów trzonowych.
– Zostały usunięte? – Poczułam się głupio, jak tylko zadałam to pytanie.
– Doktor Brennan, nie jestem dentystą. Na prawym biodrze jest też mały tatuaż. Dwie postacie trzymające między sobą serce.
– Zadzwonię do ciotki Anny i potem oddzwonię do pana.
– Ja mogę…
– Nie. Ja to zrobię. Muszę z nią jeszcze o czymś pomówić.
Podał mi numer swojego pagera i odłożył słuchawkę.
Drżącą ręką wybiłam numer klasztoru. Zobaczyłam przestraszone oczy spoglądające spod grzywki.
Zanim zdążyłam pomyśleć, jak sformułować pytania, siostra Julienne już była na linii. Przez kilka minut dziękowałam jej za wysłanie mnie do Daisy Jeannotte i opowiadałam o dziennikach. Unikałam tego, co miałam powiedzieć, ale ona coś przeczuwała.
– Wiem, że stało się coś złego. – Mówiła cicho, ale wyczuwałam napięcie.
Zapytałam, czy Anna się pojawiła. Nie.
– Siostro, znaleziono młodą kobietę…
Usłyszałam szelest materiału i wiedziałam, że się przeżegnała.
– Muszę zadać siostrze kilka osobistych pytań dotyczących siostry siostrzenicy.
– Rozumiem. – Prawie niesłyszalnie.
Zapytałam o zęby i tatuaż.
Na sekundę zapadła cisza i nagle ze zdumieniem usłyszałam jej śmiech.
– O nie, nie, to nie jest Anna. Wielkie nieba, nigdy by sobie nie pozwoliła na tatuaż. I na pewno ma wszystkie zęby. Często o nich wspomina. Dlatego wiem. Ma z nimi wiele kłopotu, mówi, że ją bolą, kiedy je coś zimnego. Albo gorącego.
Słowa płynęły strumieniem. Czułam jej ulgę po drugiej stronie linii.
– Ale, siostro, jest możliwe…
– Nie. Znam moją siostrzenicę. Ma wszystkie zęby. Nie jest z nich zadowolona, ale je ma. – Znowu nerwowy śmiech. – I żadnych tatuaży, dzięki Bogu.
– Miło mi to słyszeć. Ta młoda kobieta to prawdopodobnie nie jest Anna, ale dobrze by było, gdybyśmy dostali kartotekę dentystyczną siostry siostrzenicy, po to tylko, aby się upewnić.
– To na pewno nie ona.
– Tak. Ale detektyw Claudel musi się upewnić. Taka formalność.
– Rozumiem. I pomodlę się za rodzinę tej biednej dziewczyny.
Podała mi nazwisko dentysty Anny i oddzwoniłam do Claudela.
– Ona jest pewna, że Anna nie miała tatuażu.
– No jasne. Przecież nie obwieściła ciotce zakonnicy, że zrobiła sobie tatuaż na tyłku w zeszłym tygodniu!
– Niby tak…
Parsknął.
– Ale jest przekonana, że Anna ma wszystkie zęby. Pamięta, jak narzekała, że ją bolą.
– A kto ma braki w uzębieniu?
Myślałam dokładnie tak samo.
– Raczej nie ci ze zdrowymi zębami.
– Zgadza się.
– I ciocia także uważa, że Anna nigdy nie wychodziła nie mówiąc nic matce, tak?
– Tak właśnie powiedziała.
– Anna Goyette jest lepsza niż David Copperfield. Znikała siedem razy w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. W każdym razie tyle mamy zgłoszeń od jej matki.
– O. – Dziwne uczucie objęło okolice mojego żołądka.
Poprosiłam Claudela, by informował mnie na bieżąco i odłożyłam słuchawkę. Wątpiłam, czy tak zrobi.
Wzięłam prysznic, ubrałam się i w biurze byłam przed wpół do dziesiątej. Dokończyłam mój raport dotyczący Elisabeth Nicolet, opisując i wyjaśniając własne obserwacje, jak to zwykle miało miejsce we wszystkich sądowych przypadkach. Żałowałam, że nie mogę włączyć informacji pozyskanych z dzienników Belangera, ale po prostu nie miałam czasu na ich przeczytanie.
Po wydrukowaniu raportu kilka godzin spędziłam na robieniu zdjęć. Byłam spięta i niezdarna, co sprawiło, że nie szło mi układanie kości. O drugiej kupiłam sobie kanapkę w kafeterii i jadłam ją równocześnie dokonując korekty moich wyników badań Mathiasa i Malachy'ego. Umysł jednak skoncentrowany był na telefonie i trudno mi było całą uwagę poświęcić temu, co robię.
Właśnie kserowałam dzienniki Belangera, kiedy nadszedł Claudel.
– To nie jest pani młoda kobieta.
Popatrzyłam mu w oczy.
– Naprawdę?
Przytaknął.
– A kto to jest?
– Nazywała się Carole Comptois. Kiedy testy dentystyczne wykluczyły Goyette, pobraliśmy odciski i to było to. Trzeba było wydać kilka nakazów aresztowania.
– Wiek?
– Osiemnaście lat.
– Jak zginęła?
– LaManche właśnie kończy autopsję.
– Jacyś podejrzani?
– Wielu. – Przez chwilę patrzył mi w twarz, nic nie mówił i wyszedł.
Wróciłam do kserowania; robot bez emocji. Ulga, jaką poczułam słysząc, że to nie jest Anna, natychmiast przeistoczyła się w poczucie winy. Na stole na dole leżała dziewczyna. Należało zawiadomić rodzinę.
Podnieś pokrywę. Odwróć stronę. Opuść pokrywę. Naciśnij przycisk.
Osiemnaście lat.
Nie miałam ochoty oglądać sekcji.
O wpół do piątej skończyłam kopiowanie i wróciłam do biura. Raporty o dzieciach zostawiłam sekretarce, razem z notatką dla LaManche'a odnośnie fotokopii. Kiedy wyszłam na korytarz, LaManche i Bergeron pogrążeni w rozmowie stali przed biurem dentysty. Obaj byli zmęczeni i ponurzy. Gdy się zbliżyłam, spojrzeli na mnie bez słowa.
– Przykra sprawa?
LaManche przytaknął.
– Co się jej stało?
– Lepiej tu określić, co się nie stało – odezwał się Bergeron.
Spojrzałam na jednego i drugiego. Nawet zgarbiony, nasz dentysta mierzył ponad metr osiemdziesiąt i chcąc popatrzeć mu w oczy musiałam zadzierać głowę. Jego poskręcane w loczki włosy podświetlało fluorescencyjne światło sufitowe. Przypomniało mi się to, co Claudel powiedział o ataku zwierzęcia i podejrzewałam, że sobota Bergerona też nie należała do najbardziej udanych.
– Wygląda na to, że została powieszona za nadgarstki i bita, a potem zaatakowana przez psy – powiedział LaManche. – Marc twierdzi, że były co najmniej dwa.
Bergeron skinął głową.
– Jakaś duża rasa. Może owczarek niemiecki albo doberman. Stwierdziliśmy ponad sześćdziesiąt ran kąsanych.
– Jezu.
– Polewano ją gorącym płynem, prawdopodobnie wodą, kiedy była naga. Skóra jest mocno poparzona, ale nic nie można zidentyfikować – kontynuował LaManche.
– Żyła wtedy? – Nie mogłam znieść myśli o jej bólu.
– Tak. Umarła w rezultacie wielokrotnych ran kłutych zadanych w brzuch i klatkę piersiową. Chcesz obejrzeć zdjęcia?
Pokręciłam odmownie głową.
– Znaleźliście jakieś oznaki samoobrony? – Przypomniałam sobie swoją gehennę z napadem.
– Nie.
– Kiedy umarła?
– Prawdopodobnie wczoraj wieczorem. Nie miałam ochoty na szczegółowy opis.
– Jeszcze jedno. – LaManche miał oczy pełne smutku. – Była w czwartym miesiącu ciąży.
Minęłam ich w pośpiechu i wśliznęłam się do swojego biura. Nie wiem, jak długo tam siedziałam, przesuwając wzrokiem po przedmiotach związanych z moją profesją i nie widząc ich. Owszem, obcując z okrucieństwem i przemocą przez tyle lat zrobiłam się emocjonalnie odporna, ale pewne przypadki nadal wywoływały wstrząs psychiczny. To, co działo się ostatnio, wydawało się najbardziej przerażające ze wszystkich spraw ostatnich lat. A może nie jestem już w stanie znieść więcej ohydy?
Nie ja zajmowałam się sprawą Carole Comptois i nigdy jej nawet nie widziałam, ale gdzieś w moim umyśle pojawiały się obrazy, których nie mogłam opanować. Widziałam ją w ostatnich chwilach jej życia, jej twarz wykrzywioną bólem i przerażeniem. Czy błagała o życie? Dla swojego nie narodzonego dziecka? Jakież potwory chodzą po tym świecie?
– A niech to diabli! – powiedziałam do pustego biura. Zgarnęłam papiery do teczki, chwyciłam swoje rzeczy i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Bergeron coś powiedział, kiedy przechodziłam obok jego biura, ale się nie zatrzymałam.
Jechałam pod mostem Jacquesa Cartiera, gdy nadawano wiadomości o szóstej. Morderstwo Comptois było najważniejszym wydarzeniem dnia. Wyłączyłam radio, powtarzając w myślach to, co powiedziałam w biurze.
– A niech to diabli!
Kiedy dotarłam do domu, mój gniew nieco osłabł. Czasami trzeba znaleźć ujście dla niektórych emocji. Zadzwoniłam do siostry Julienne i poinformowałam, że to jednak nie Anna. Zrobił to już wcześniej Claudel, ale chciałam z kimś porozmawiać. Powiedziałam, że ona się pojawi. Zgodziła się ze mną. Żadna z nas tak naprawdę już w to nie wierzyła.
Powiedziałam jej również, że szkielet Elisabeth został spakowany i gotowy do wysłania, a raport właśnie przepisywany. Ona odparła, że kości zostaną odebrane w poniedziałek rano.
– Bardzo pani dziękuję, doktor Brennan. Niecierpliwie tu wszyscy czekamy na pani raport.
Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia, jaka będzie ich reakcja na to, co napisałam.
Przebrałam się w dżinsy i przygotowałam obiad, nie pozwalając sobie na myślenie o tym, co zdarzyło się Carole Comptois. Harry wróciła o wpół do ósmej i zjadłyśmy, rozmawiając tylko o makaronie i cukinii. Wydawała się zmęczona i nieobecna, bez słowa przyjęła moją wersję upadku na twarz na oblodzonym chodniku. Wypadki dnia kompletnie mnie wyczerpały. Nie pytałam o poprzedni wieczór ani o seminarium, a ona nic nie mówiła. Obie nie miałyśmy ochoty ani na słuchanie, ani na rozmowę.
Po obiedzie Harry zajęła się materiałami z warsztatów, a ja znowu zabrałam się za dzienniki. Mój raport dla sióstr był skończony, ale chciałam się jeszcze czegoś dowiedzieć. Wersja ksero nie była wcale lepsza niż oryginał i, tak jak w piątek, poczułam się tym nieco zniechęcona. Poza tym Louis-Philippe nie pisał zbyt pasjonująco. Młody lekarz zdawał długie relacje z dni przepracowanych w szpitalu Hotel Dieu. Na czterdziestu stronach kilka razy wspomniał o swojej siostrze. Chyba zależało mu na tym, aby Eugenie nadal śpiewała po ślubie z Alanem Nicolet. Nie podobał mu się jej fryzjer. Niezły był z niego zarozumialec.
W niedzielę Harry wyszła, zanim wstałam. Zrobiłam pranie, poćwiczyłam trochę i popracowałam nad wykładem, który miałam wygłosić na zajęciach z ewolucji we wtorek. Późnym popołudniem skończyłam nadrabianie zaległości. Rozpaliłam w kominku, zrobiłam sobie filiżankę herbaty Earl Grey i z książkami i papierami na kanapie zwinęłam się w kłębek.
Powróciłam do dziennika Belangera, ale po jakichś dwudziestu stronach przerzuciłam się na książkę opisującą epidemię ospy. W przeciwieństwie do nudnych dzienników, ta była bardzo ciekawa.
Czytałam o ulicach, gdzie chodzę codziennie. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Montreal i otaczające go wsie zamieszkiwało ponad dwieście tysięcy ludzi. Miasto rozciągało się od Sherbrooke Street na północy do portu nad rzeką na południu. Od wschodu granicę stanowiło przemysłowa centrum Hochelaga, a od zachodu ośrodki klasy pracującej Ste-Cunegondel i St-Henri, leżące tuż przy kanale Lachine. Latem zeszłego roku przejechałam całą jego długość na rowerze.
Podobnie jak dzisiaj, istniały w mieście napięcia. Chociaż duża grupa mieszkańców Montrealu na zachód od rue St-Laurent mówiła po angielsku, już w tamtych czasach Francuzi stanowili większość w mieście. Decydowali w sprawach polityki miasta, ale Anglicy rządzili handlem i prasą.
Francuzi i Irlandczycy byli katolikami, natomiast Anglicy protestantami. Podział był wyraźnie widoczny, tak za życia, jak i po śmierci. Każda narodowość miała własny cmentarz wysoko w górach.
Zamknęłam oczy i pomyślałam. I dzisiaj język i religia znaczyły bardzo dużo w Montrealu. Katolickie szkoły. Protestanckie szkoły. Nacjonaliści. Federaliści. Ciekawe, do jakiej formacji należeli ci z rodziny Elisabeth Nicolet.
Zrobiło się ciemno i zapaliły się lampy. Czytałam dalej.
Pod koniec dziewiętnastego wieku Montreal był głównym centrum handlowym, z własnym wspaniałym portem, wielkimi magazynami, garbarniami, mydlarniami i fabrykami. McGill już był wiodącym uniwersytetem. Ale, jak inne wiktoriańskie miasta, obfitował w kontrasty, z wielkimi posiadłościami książąt handlu, w cieniu których egzystowały nędzne domy klasy pracującej. Niedaleko szerokich, brukowanych alei, tuż za Sherbrooke i Dorchester, biegły setki brudnych uliczek i niebrukowanych alei.
Miasto było źle skanalizowane, śmieci i padlina zwierzęca gniły na pustych parcelach, a odchody leżały wszędzie. Rzeka używana była jako ściek. Chociaż zamarzała zimą, padlina i odpadki gniły i cuchnęły podczas ciepłych miesięcy. Wszyscy narzekali na wstrętny odór.
Herbata mi wystygła, więc się wygramoliłam z kanapy i zrobiłam sobie świeżą. Wracając do lektury przeszłam do rozdziału opisującego warunki sanitarne. Louis-Philippe często pisał o tym w związku z sytuacją w szpitalu Hotel Dieu. Znalazłam jego nazwisko. Został członkiem Komisji Zdrowia Rady Miejskiej.
Przeczytałam interesującą relację z posiedzenia Rady, na którym omawiano problem ludzkich odchodów. Wywóz nie był wtedy zorganizowany. Niektórzy mieszkańcy po prostu wylewali odchody do miejskich ścieków, które prowadziły do rzeki. Inni korzystali z naziemnych toalet, gromadzących odchody, które zabierali potem śmieciarze.
Według raportu urzędnika medycznego miasta, mieszkańcy produkowali mniej więcej sto siedemdziesiąt ton odchodów dziennie, co stanowiło ponad dwieście piętnaście tysięcy ton rocznie. Ostrzegał, że dziesięć tysięcy toalet zewnętrznych i dołów kloacznych w mieście stanowiło źródło chorób zakaźnych, takich jak dur brzuszny, szkarlatyna i dyfteryt. Rada zdecydowała się na system, który miał polegać na gromadzeniu i spalaniu nieczystości. Louis-Philippe głosował za. Był dwudziesty ósmy stycznia, tysiąc osiemset osiemdziesiąty piąty.
Następnego dnia po głosowaniu zachodni pociąg linii Grand Trunk Railway wjechał na stację Bonaventure. Konduktor był chory i wezwano doktora kolei. Diagnoza brzmiała: ospa. Chory był protestantem, zabrano go zatem do szpitala Montreal Generał, ale tam go nie wpuszczono. Pozwolono mu zaczekać w odizolowanym pokoju w skrzydle chorób zakaźnych. W końcu, na jego prośbę, niechętnie przyjęto go w katolickim szpitalu Hotel Dieu.
Wstałam, by dołożyć do ognia. Układając kawałki drewna wyobraziłam sobie budynek z szarego kamienia w alei des Pins i rue St-Urbain. Hotel Dieu nadal pełnił rolę szpitala. Wiele razy przejeżdżałam obok.
Wróciłam do książki. Robiłam się głodna, ale chciałam czytać aż do powrotu Harry.
Lekarze w Montreal Generał myśleli, że ci z Hotel Dieu zgłosili władzom przypadek ospy. Lekarze z Hotel Dieu uważali z kolei, że zrobili to ci z General. Nikt zatem nie zgłosił i nikt nie poinformował personelu żadnego z dwóch szpitali. Kiedy epidemia się skończyła, ponad trzy tysiące ludzi zmarło, większość z nich stanowiły dzieci.
Zamknęłam książkę. Piekły mnie oczy i czułam pulsowanie w skroniach. Zegarek wskazywał siódmą piętnaście. Gdzie była Harry?
Poszłam do kuchni, wyjęłam i opłukałam filety z łososia. Mieszając sos koperkowy starałam się sobie wyobrazić moją okolicę sto lat temu. Jak ludzie radzili sobie z ospą w tamtych czasach? Jakie domowe sposoby stosowali? Ponad dwie trzecie ofiar stanowiły dzieci. Jak to było widzieć umierające dziecko sąsiadów? Jak rodzice znosili beznadzieję opieki nad dzieckiem, którego nie można było już uratować?
Obrałam dwa ziemniaki i włożyłam je do piekarnika, potem umyłam sałatę, pomidory i ogórki. Harry wciąż nie było.
Choć czytając nie myślałam ani o Mathiasie i Malachy’m, ani o Carole Comptois, nadal byłam spięta i bolała mnie głowa. Zrobiłam więc sobie pachnącą kąpiel z solami mineralnymi z oceanu. Do tego włączyłam Leonarda Cohena na kompakcie i wsunęłam się do wanny na dłuższe leżenie.
Za pomocą Elisabeth starałam się nie myśleć o ostatnich morderstwach. Podróż przez wieki była fascynująca, ale nie dowiedziałam się tego, co chciałam. Dowiedziałam się o pracy Elisabeth w czasie epidemii z materiałów, jakie przysłała mi siostra Julienne przed ekshumacją.
Elisabeth była odludkiem, ale kiedy epidemia wymknęła się spod kontroli, zaangażowała się w sprawę warunków medycznych. Pisała listy do, Rady Zdrowia Prowincji, do Komitetu Zdrowia Rady Miejskiej i do Honoró Beaugranda, burmistrza Montrealu, błagając o zmianę warunków sanitarnych. Zwracała się do francuskich i angielskich gazet, żądając otwarcia miejskiego szpitala zakaźnego i powszechnego szczepienia.
Napisała do swojego biskupa, wskazując, że choroba rozwijała się w miejscach, gdzie gromadzili się ludzie, i błagając go, by tymczasowo zamknął kościoły. Biskup Fabre odmówił stwierdzając, że zamknąć kościoły to tak, jakby wyśmiewać się z Boga. Biskup wzywał wiernych do kościoła i mówił im, że wspólna modlitwa ma więcej mocy niż modlitwa w samotności.
Nieźle, szacowny biskupie. To dlatego francuscy katolicy umierali, a angielscy protestanci nie. Poganie się szczepili i siedzieli w domu.
Dolałam gorącej wody, wyobrażając sobie frustrację Elisabeth i zastanawiając się, ile taktu wykazałabym na jej miejscu.
Dobrze. Znałam jej pracę i wiedziałam, jak umarła. Postarały się o to siostrzyczki. Czytałam stosy dokumentów opisujących jej chorobę i publiczny pogrzeb.
Ale chciałam wiedzieć coś o jej narodzinach.
Wzięłam mydło i zaczęłam się namydlać.
Musiałam przeczytać dzienniki.
Namydliłam ramiona.
Ale miałam kopie, więc mogłam to zrobić po powrocie do Charlotte. Umyłam stopy.
Gazety. To zasugerowała mi Jeannotte. Tak. Wykorzystam trochę czasu w poniedziałek na przejrzenie gazet. I tak muszę jechać do McGill, by zwrócić dzienniki.
Zanurzyłam się w gorącej wodzie i pomyślałam o mojej siostrze. Zaniedbałam ją wczoraj. Byłam zmęczona, ale czy o to chodziło? A może o Ryana? Miała pełne prawo iść z nim do łóżka, jeżeli miała na to ochotę. Więc dlaczego byłam taka chłodna? Postanowiłam, że dziś wieczorem będę bardziej miła.
Właśnie się wycierałam, kiedy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Wyciągnęłam flanelową koszulę nocną z motywem Disneya, którą dostałam od Harry na Gwiazdkę, i ją założyłam.
Zastałam ją w salonie, nadal miała na sobie kurtkę, rękawiczki i czapkę, a myślami była gdzieś bardzo daleko.
– To był długi dzień.
– Tak. – Wróciła i uśmiechnęła się półgębkiem.
– Jesteś głodna?
– Chyba tak. Daj mi kilka minut. – Rzuciła torbę na kanapę i usiadła obok.
– Jasne. Zdejmij kurtkę i odsapnij.
– Masz rację. Cholera, tu jest naprawdę zimno. Przeszłam tylko od stacji metra, a czuję się jak lód na patyku.
Kilka minut później usłyszałam ją w pokoju gościnnym, potem przyszła do kuchni. Opiekłam łososia i wymieszałam sałatkę, Harry nakryła do stołu.
Kiedy zasiadłyśmy do jedzenia, zapytałam, jak minął jej dzień.
– W porządku. – Pokroiła swój ziemniak, rozgniotła go i polała kwaśną śmietaną.
– W porządku? – zachęciłam.
– Tak. Dużo zrobiliśmy.
– Wyglądasz, jakbyś przeszła sześćdziesiąt kilometrów.
– Tak, jestem padnięta. – Nawet się nie uśmiechnęła.
– Co robiliście?
– Mnóstwo wykładów i ćwiczeń. – Polała rybę sosem. – Co to jest te małe zielone kuleczki?
– Koperek. Jakie ćwiczenia?
– Medytacje. Gry.
– Gry?
– Opowiadania. Rytmika. Wszystko, co kazali nam robić.
– I robisz to, bo ci każą?
– Robię to, bo tak wybrałam – warknęła. Zaskoczyła mnie. Rzadko kiedy taka była.
– Przepraszam. Jestem zmęczona.
Przez chwilę jadłyśmy bez słowa. Tak naprawdę to nie chciałam słuchać o tej jej terapii, ale po kilku minutach zagaiłam znowu.
– Ile tam jest osób?
– Sporo.
– Jacyś ciekawi?
– Ja nie robię tego dla poznania nowych ludzi, Tempe. Uczę się tego, by być zrozumiałą dla innych. Żeby być odpowiedzialną. Moje życie jest do niczego i staram się coś z nim zrobić.
Nabrała sałatki. Nie pamiętałam jej takiej przybitej.
– A te ćwiczenia pomagają?
– Tempe, musisz sama spróbować. Nie potrafię ci opisać dokładnie, co robimy albo jak to działa.
Odgarnęła sos i zabrała się za łososia. Nic nie odpowiedziałam.
– I tak byś nie zrozumiała. Jesteś zbyt zimna.
Wzięła talerz i zaniosła go do kuchni. Wystarczy tego bycia miłą.
Przyłączyłam się do niej przy zlewie,
– Chyba się położę – powiedziała, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Porozmawiamy jutro.
– Jutro po południu wyjeżdżam.
– Oj. Zadzwonię do ciebie.
Leżąc w łóżku odtworzyłam naszą rozmowę. Nigdy nie była ani taka apatyczna, ani drażliwa, kiedy próbowałam się do niej zbliżyć. Na pewno była i wykończona. A może chodziło o Ryana. Albo jej rozstanie ze Strikerem.
Dużo później zastanawiałam się, dlaczego nie dostrzegłam sygnałów. Mogłoby to bardzo dużo zmienić.