34

Kiedy odzyskałam przytomność, wciąż otaczała mnie ciemność. Czułam ból. Usiadłam powoli, ciągle nie widząc nic w ciemnościach. Bardzo bolała mnie głowa i myślałam, że zwymiotuję. Ból nasilił się, gdy ugięłam nogi w kolanach i zwiesiłam między nimi głowę.

Po chwili mdłości minęły. Nasłuchiwałam. Słyszałam tylko bicie serca. Chciałam spojrzeć na ręce, ale tonęły w ciemnościach. Wciągnęłam powietrze. Spróchniałe drewno i wilgotna ziemia.

Ostrożnie wyciągnęłam rękę.

Siedziałam na klepisku. Z tyłu i po obu stronach wyczuwałam nierówną powierzchnię ściany z okrągłych kamieni. Jakieś piętnaście centymetrów nad głową moja ręka namacała drewno.

Walcząc z paniką oddychałam płytko i pośpiesznie.

Jestem w pułapce! Muszę stąd wyjść!

Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!

Krzyk został w mojej głowie. Nie straciłam całkowicie kontroli.

Zamknęłam oczy i spróbowałam kontrolować krótkie oddechy. Splatając palce starałam się koncentrować na jednej rzeczy.

Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.

Panika z wolna ustąpiła. Uklękłam na kolanach i wyciągnęłam rękę prosto przed siebie. Na nic nie trafiłam. Ból w lewym kolanie sprawił, że oczy zaszły mi łzami, ale na kolanach przeszłam do przodu w atramentową czerń. Pół metra. Metr, dwa. Trzy metry.

Nie napotykałam na żadną przeszkodę i przerażenie nieco osłabło. Lepiej być w tunelu niż w kamiennej klatce.

Usiadłam i spróbowałam wejść w kontakt z funkcjonującą częścią mojego mózgu. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, jak długo ani jak się tam znalazłam.

Zaczęłam rekonstruować wydarzenia. Harry. Domek. Samochód.

Ryan! Boże, mój Boże, o Boże!

Nie, proszę! Proszę, nie Ryan!

Ścisnęło mnie w żołądku i w ustach pojawił się gorzki smak. Przełknęłam.

Kto strzelił do Ryana? Kto mnie tu przyniósł? Gdzie jest Harry?


Pulsowało mi w głowie i zaczynałam drętwieć z zimna. Niedobrze. Muszę coś zrobić. Wzięłam głęboki oddech i uklękłam znowu na kolanach.

Centymetr po centymetrze przeszłam na kolanach całą długość. Zgubiłam rękawiczki, a zimne podłoże spowodowało drętwienie rąk i poobijało moją uszkodzoną rzepkę. Myślałam o bólu aż do chwili, kiedy dotknęłam tej stopy

Wzdrygnęłam się i moja głowa uderzyła w drewno, a w gardle uwiązł krzyk.

Niech to szlag, Brennan, weź się w garść. Zajmujesz się miejscami zbrodni zawodowo, nie jesteś histeryczną obserwatorką.

Przykucnęłam, nadal sparaliżowana strachem. Nie przez tę ograniczoną przestrzeń, ale przez tę rzecz, z którą ją dzieliłam. Wieki mijały, kiedy czekałam na jakiś znak życia. Nikt nic nie mówi, nikt się nie rusza. Oddychałam głęboko, potem ruszyłam trochę do przodu i znowu dotknęłam stopy.

Miała na sobie but, mały, ze sznurowadłami jak moje. Znalazłam drugą i pomacałam wzdłuż nogi w górę. Ciało leżało na boku. Ostrożnie położyłam je na wznak i kontynuowałam badania. Brzeg. Guziki. Gardło mi się ścisnęło, kiedy rozpoznałam to ubranie. Wiedziałam, kto to jest, zanim dotknęłam twarzy.

Ale to niemożliwe! To nie miało sensu.

Zdjęłam szalik i dotknęłam włosów. Tak. Daisy Jeannotte.

Jezu, Boże! Co tu się działo?

Ruszaj się! Rozkazała część mojego mózgu.

Posunęłam się naprzód na jednym kolanie i jednej ręce, z dłonią tuż przy ścianie. Palcami dotknęłam pajęczyn i rzeczy, o których nie chciałam myśleć. Pod ścianami leżały gruzy, czułam je posuwając się powoli po tunelu.

Jakiś metr dalej ciemność odrobinę pojaśniała. Dotknęłam czegoś ręką i posuwałam ją wzdłuż. Drewniane poręcze. Podpory. Spojrzałam w górę i dostrzegłam prostokąt słabego, żółtego światła. Schody prowadzące do góry

Weszłam na nie, wsłuchując się w dźwięki na każdym z nich. Trzy schody doprowadziły mnie do sufitu. Wyczułam pokrywę, ale kiedy ją pchnęłam, ani drgnęła.

Przyłożyłam do niej ucho i kiedy usłyszałam szczekanie psów, poziom adrenaliny gwałtownie skoczył do góry. Dźwięk dochodził z daleka i był stłumiony, ale czułam, że zwierzęta były podekscytowane. Czyjś głos wydał komendę, cisza i znowu ujadanie.

Dokładnie nade mną nikt się nie poruszał i nic nie mówił.

Popchnęłam płytę ramieniem, trochę się przesunęła, ale nie otworzyła. Przez jedną ze szczelin przechodziło trochę światła i dostrzegłam tam jakiś cień, po prawo. Szczelina była zbyt wąska, bym mogła włożyć palec. Sfrustrowana wcisnęłam palec tak daleko jak mogłam i przeciągnęłam nim wzdłuż. Drzazgi wchodziły mi w ciało i w paznokcie, ale i tak nie mogłam nic osiągnąć. Szczelina wzdłuż brzegów była zbyt wąska.

Cholera!

Pomyślałam o mojej siostrze, o psach i o Jennifer Cannon. Potem o sobie, o psach i o Jennifer Cannon. Z zimna straciłam czucie w palcach, wsunęłam je do kieszeni. Namacałam coś twardego i płaskiego. Zdziwiona wyjęłam ten przedmiot i przyłożyłam do szczeliny.

Złamane ostrze skrobaczki!

Proszę!

Modląc się w duchu wcisnęłam je w szczelinę. Pasowało! Przesunęłam dalej. Wydawało mi się, że hałas słychać w odległości kilku kilometrów.

Znieruchomiałam i wsłuchałam się. Nic się nade mną nie działo. Prawie nie oddychając, ciągnęłam dalej. Na kilka centymetrów od czegoś, co wydawało mi się zasuwą, ostrze wymknęło mi się z ręki i wpadło w ciemność.

Cholera! Cholera! Skurwysyn!

Zeszłam ostrożnie ze schodów podpierając się na rękach i usiadłam na podłodze. Przeklinając własną niezręczność, zaczęłam ostrożnie przeszukiwać podłoże. Niedługo trwało, nim znalazłam ostrze.

I znowu na schody. Teraz zaczęła mnie boleć noga. Obiema rękami włożyłam ostrze w szczelinę i nacisnęłam na zasuwę. Ani drgnęła. Wyjęłam je i włożyłam ponownie, teraz pojechałam w obie strony.

Coś trzasnęło. Wsłuchałam się. Cisza. Popchnęłam ramieniem i pokrywa się uniosła. Trzymając ją w obu rękach uniosłam wyżej, potem odłożyłam na podłogę nad moją głową. Z bijącym dziko sercem włożyłam w otwór głowę i rozejrzałam się dookoła.

Pokój oświetlała jedna lampa naftowa. To była chyba spiżarnia. Półki na ścianach, na niektórych stały pudełka i puszki. Góry kartonów złożono po kątach z przodu, po lewej i prawej stronie. Kiedy spojrzałam do tyłu, przebiegł mnie potężny dreszcz.

Tuziny pojemników z propanem stały pod ścianą, błyszcząc emalią w świetle lampy. Przypomniałam sobie jakieś propagandowe zdjęcie z wojny, przedstawiające broń ułożoną w równych rzędach. Trzęsąc się cała opuściłam się i przysiadłam na górnym stopniu.

Jak mogłam ich powstrzymać?


Spojrzałam w dół schodów. Kwadrat światła leżał na podłodze piwnicy, oświetlając twarz Daisy Jeannotte. Popatrzyłam na nieruchome rysy.

– Kim ty jesteś? – wymamrotałam. – Wydawało mi się, że to twoje przedstawienie.

Zupełny bezruch.

Odetchnęłam kilka razy i wtargnęłam do spiżarni. Ulga, jaką czułam uciekając z tunelu, mieszała się ze strachem; co będzie dalej?

Za spiżarnią znajdowała się wielka kuchnia. Pokuśtykałam do drzwi, przykleiłam się do ściany i wsłuchałam się w dźwięki. Skrzypienie drewna. Wiatr i lód. Skrzypienie zamarzniętych gałęzi.

Wstrzymując oddech weszłam do długiego, ciemnego holu.

Burza ucichła. Czułam kurz, dym z palącego się drewna i stary dywan. Kulejąc i trzymając się ściany poszłam dalej. W tej części domu nie było żadnego światła.

Gdzie jesteś, Harry?

Podeszłam do drzwi i pochyliłam się. Nic. Kolana mi drżały i zaczęłam się zastanawiać, jak daleko zajdę. Wtedy usłyszałam przytłumione głosy.

Ukryj się! To krzyknęły najmniejsze części mózgu.

Gałka się przekręciła, a ja wsunęłam się w ciemność.


W pokoju pachniało wilgocią i kwiatami, które zbyt długo zostawiono w wazonie. W pewnej chwili włosy zjeżyły mi się na głowie. Ktoś się poruszył? Znowu wstrzymałam oddech i wsłuchałam się w dźwięki.

Coś oddychało!

W ustach miałam sucho; przełknęłam ślinę i wytężyłam słuch. Słychać było tylko regularne oddechy. Powoli ruszyłam do przodu, aż zobaczyłam wyłaniające się z ciemności przedmioty. Łóżko. Ludzka postać. Nocny stolik ze szklanką wody i buteleczką z tabletkami.

Jeszcze dwa kroki i zobaczyłam blond włosy na patchworku.

Czy to możliwe? Czy moje modlitwy zostały aż tak szybko wysłuchane?

Podeszłam bliżej i obróciłam głowę, by zobaczyć twarz.

– Harry! – Boże, tak. To była Harry.

Poruszyła głową i jęknęła.

Wyciągnęłam rękę po tabletki i ktoś złapał mnie od tyłu. Poczułam rękę na gardle, ściskającą tchawicę i odcinającą mi powietrze. Zobaczyłam pierścionek. Czarny prostokąt z wyciętym krzyżem egipskim i karbowanymi brzegami. Kiedy się wyrywałam i drapałam paznokciami, przypomniałam sobie ranę w miękkim, białym ciele. Wiedziałam, że te ręce nie zawahają się odebrać mi życie.

Chciałam krzyczeć, ale morderca Malachy'ego miał taki uchwyt, który ściskał mi gardło i tłumił jakikolwiek dźwięk. Nagle wykręcił mi głowę na bok i przycisnął do kościstej piersi stracha na wróble. W zmętniałej ciemności dostrzegłam jedno jasne oko, jasną smugę we włosach. Nie mogłam oddychać. Płuca chciały eksplodować, puls wariował, traciłam przytomność.

Usłyszałam głosy, ale świat odpływał. Ból w kolanie zmalał i odrętwienie zawładnęło umysłem. Gdzieś mnie wleczono. Moje ramię w coś uderzyło. Miękkie podłoże. Znowu twarde. Przeszliśmy przez jakieś drzwi, dłoń wciąż na mojej tchawicy.

Pochwyciły mnie czyjeś ręce i coś szorstkiego przeszło przez nadgarstki. Uniesiono mi ręce, ale nikt już nie przyciskał głowy, nie ściskał gardła i mogłam oddychać! Usłyszałam jęk wydobywający się z mojego własnego gardła, kiedy płuca nabrały cennego powietrza.

Znowu byłam przytomna i ból powrócił.

Bolało mnie gardło i oddychałam z trudem. Ramiona i łokcie wyciągnięte, a ręce nad głową zimne i bez czucia.

Zapomnij o ciele. Użyj mózgu.

Byłam w dużym pokoju, widuje się takie w gospodach i domkach myśliwskich. Ogromna podłoga z desek i ściany z dużych belek, oświetlony tylko świecami. Na wprost podwójne drzwi. Kamienny kominek na lewo. Panoramiczne okno po prawej. Zapamiętałam widok.

Usłyszałam gdzieś z tyłu głosy i przesunęłam jedno ramię do przodu, drugie do tyłu i wspięłam się na palcach. Moje ciało skręciło się i przez ułamek sekundy widziałam ich, zanim liny nie przekręciły mnie z powrotem. Rozpoznałam włosy i oko tego mężczyzny. Kto był z nim?

Głosy umilkły, potem znowu je usłyszałam, ale tym razem były cichsze. Kroki i cisza. Na pewno nie byłam sama. Wstrzymałam oddech i czekałam na ich powrót.

Kiedy stanęła przede mną, byłam przestraszona, ale nie zszokowana. Dziś warkocze spięła na głowie i nie wisiały po obu stronach głowy jak wtedy, gdy chodziła po ulicach Beaufort z Kathryn i Carlie'em.

Wyciągnęła rękę i otarła łzę z mojego policzka.

– Boisz się? – Miała zimne i twarde spojrzenie.

Strach nakręci ją jak podwórzowego psa!

– Nie, Elle. Ani ciebie, ani twojej bandy świrów. – Ból gardła utrudniał mi mówienie.

Przesunęła palcem po moim nosie i przez usta. Miała szorstką skórę.

– Żadna Elle. Je suis Elle. Ja jestem Ona. Kobieca siła.

Rozpoznałam ten głęboki głos.


– Najwyższa kapłanka śmierci! – parsknęłam.

– Trzeba było dać nam spokój.

– Trzeba było dać spokój mojej siostrze.

– Potrzebujemy jej.

– Nie wystarczają wam inni? A może zabijanie tak cię ekscytuje?

Niech mówi. Zyskasz na czasie.

– Karcimy nieustępliwych.

– To dlatego zabiliście Daisy Jeannotte?

– Jeannotte. – Jej głos przepełniała pogarda. -Ta zjadliwa, wtrącająca się do wszystkiego idiotka. W końcu da mu spokój.

Co trzeba powiedzieć, by podtrzymać tę rozmowę?

– Ona nie chciała tylko, żeby jej brat umarł.

– Daniel będzie żyć wiecznie.

– Jak Jennifer i Amalie?

– Ich słabość mogła nas powstrzymywać.

– A więc wybieracie słabych i patrzycie, jak są rozszarpywani na strzępy?

W jej oczach było coś, czego nie potrafiłam zinterpretować. Gorycz? Żal? Oczekiwanie?

– Wyciągnęłam je z dna i pokazałam, jak przeżyć. Same wybrały.

– A co takiego zrobiła Heidi Schneider? Za bardzo kochała męża i dzieci?

Patrzyła zimno.

– Wskazałam jej drogę, a ona i tak wydała na ten świat zło! Podwójne!

– Jak antychryst.

– Tak! – wysyczała.

Pomyśl! Co mówila w Beaufort?

– Mówiłaś, że śmierć to przejście w procesie rozwoju. Wychowujecie mordując dzieci i stare kobiety?

– Nie wolno pozwolić na zepsucie w nowym porządku.

– Dzieci Heidi miały cztery miesiące! – Strach i złość zmieniły mój głos.

– One były zdeprawowane!

– To były dzieci! – Chciałam się na nią rzucić, ale liny trzymały mocno.

Za drzwiami słychać było innych ludzi. Pomyślałam o dzieciach z posiadłości na Świętej Helenie i pierś zaczęła mi falować.

Gdzie jest Daniel Jeannotte?

– Ile dzieci zabiłaś razem ze swoim towarzyszem? Jej oczy prawie niedostrzegalnie zwęziły się.

Niech mówi.

– Zamierzasz poprosić wszystkich swoich ludzi, by umarli?

Nadal nic nie mówiła.

– Po co ci moja siostra? Straciłaś pomysły na motywowanie innych? – Mój głos drżał i był co najmniej o dwie oktawy wyższy.

– Zajmie czyjeś miejsce.

– Ona nie wierzy w wasz Armagedon.

– Świat zmierza ku końcowi.

– Kiedy go ostatnio oglądałam, wszystko było w porządku.

– Zabijacie sekwoje i robicie z nich papier toaletowy, a do rzek i oceanów wlewacie truciznę. Czy to jest w porządku? – Jej twarz była tak blisko mojej, że widziałam drobne żyłki pulsujące na jej skroniach.

– Zabij siebie, jeżeli musisz, ale pozwól innym wybierać.

– Trzeba zachować porządek. Liczbę dopuszczonych.

– Naprawdę? I wszyscy są tutaj?

Odsunęła twarz, ale nic nie odpowiedziała. Coś błyszczało w jej oku, jak światło uciekające od zbitego szkła.

– Nie wszyscy przyjdą, Elle.

Nie odwracała oczu.

– Kathryn nie ma zamiaru umierać dla ciebie. Ona jest daleko stąd, bezpieczna ze swoim dzieckiem.

– Kłamiesz!

– Ma gdzieś twój kosmiczny przydział.

– Znaki mówią swoje. Czas apokalipsy jest bliski i wszyscy powstaniemy z prochów!

Jej oczy były jak czarne dziury w tańczącym świetle. Wiedziałam, co to jest za spojrzenie. Obłęd.

Już miałam odpowiedzieć, kiedy usłyszałam warczenie i ujadanie psów. Dźwięk dochodził z głębi domu.

Poruszyłam się rozpaczliwie, ale liny tylko się zacieśniły. Mój oddech zmienił się w szalone łapanie powietrza. To był odruch, bezmyślna walka.

Nie mogłam tego zrobić! Nie mogłam się uwolnić! A nawet jeśliby mi się udało? Byłam wśród nich.

– Proszę – powiedziałam błagalnie.

Tylko patrzyła zimnym wzrokiem.

Wyrwał mi się szloch, szczekanie było głośniejsze. Nadal się szarpałam. Nie poddam się, nawet kiedy sytuacja będzie beznadziejna.


Co zrobili inni? Widziałam poszarpane ciało i przebite zębami czaszki. Szczekanie przeszło w warczenie. Psy były bardzo blisko. Zapanował nade mną niekontrolowany strach.

Okręciłam się, by coś zobaczyć, i rzuciłam okiem na okno. Moje serce stanęło. Czy na zewnątrz ktoś był?

Nie zwróć jej uwagi na okno!

Opuściłam wzrok i obróciłam się w stronę Elle, nadal walcząc, ale teraz myślałam o tym, co działo się na zewnątrz. Czy mogłam mieć nadzieję na uratowanie?

Patrzyła na mnie bez słowa. Minęła sekunda. Dwie. Pięć. Znowu przekręciłam się w prawo i rzuciłam okiem.

Przez lód dostrzegłam cień poruszający się od lewej do prawej.

Odwróć jej uwagę!

Utkwiłam w niej wzrok. Okno było po jej lewej stronie.

Szczekanie było głośne. Narastało.

Powiedz cos!

– Harry nie wierzy w…

Drzwi otworzyły się z hukiem i usłyszałam głębokie głosy.

– Policja!

Buty zadudniły na podłodze.

Haut les mains! Ręce do góry!

Warczenie i ujadanie. Strzały. Krzyk.

Elle najpierw wykrzywiła usta, a potem zacisnęła je mocno. Z fałd sukni wyciągnęła pistolet i wycelowała w coś, co znajdowało się za mną.

Jak tylko spuściła ze mnie wzrok, złapałam liny, poddałam biodra do przodu, kopnęłam i wygięłam się w jej stronę. Ból przeszył mi ramiona i nadgarstki, gdy ciało poszło do przodu. Kopnęłam ją jednak w rękę. Pistolet przeleciał przez pokój i zniknął z mojego pola widzenia.

Stopy uderzyły w podłogę i ulżyły napięciu w górnych kończynach. Kiedy spojrzałam w górę, Elle stała nieruchomo, a wylot lufy policyjnego pistoletu wycelowany był w jej pierś. Jeden ciemny warkocz opadł i wisiał na czole jak szarfa.

Poczułam na plecach czyjeś ręce i usłyszałam, że ktoś coś do mnie mówi. Po chwili byłam wolna i nieznane silne ręce powiodły mnie na kanapę.

Calmez-vous, madame. Tout va bien.

Moje ręce były ciężkie, a kolana miękkie. Chciałam się położyć i zasnąć na zawsze, ale z wysiłkiem wstałam.

Ma soeur! Muszę znaleźć moją siostrę

Tout est bien, madame. – Ręce przycisnęły mnie do poduszek.

Więcej butów. Drzwi. Wykrzykiwanie rozkazów. Widziałam Elle i Daniela Jeannotte odprowadzanych z kajdankami na rękach.

– Gdzie jest Ryan? Znacie Andrew Ryana?

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze.

Spróbowałam się uwolnić.

– Czy z Ryanem wszystko w porządku?

– Tylko spokojnie.

Nagle obok mnie zjawiła się Harry, w półmroku widziałam jej szeroko otwarte oczy.

– Boję się – wymamrotała grubym, niewyraźnym głosem.

– Już dobrze. – Objęłam ją swoimi zdrętwiałymi rękami. – Zabieram cię do domu.

Jej głowa opadła na moje ramię, ja przyłożyłam do niej swoją. I przez chwilę tak siedziałyśmy. Potem zbierając wspomnienia ze szkoły, zamknęłam oczy, złożyłam dłonie przed sobą i cicho płacząc modliłam się do Boga, by darował życie Andrew Ryanowi.

Загрузка...