Szkielet Elisabeth nie dawał mi spokoju. To, co widziałam, było nieprawdopodobne, ale nawet LaManche to zauważył. Bardzo chciałam rozwiązać tę zagadkę, ale następnego dnia rano moją uwagę pochłonęły drobne kości leżące przy zlewie w laboratorium histologii. Były też gotowe slajdy, więc kilka godzin spędziłam nad sprawą noworodka Pelletiera.
Kiedy już zakończyłam wszelkie konsultacje, o dziesiątej trzydzieści zadzwoniłam do siostry Julienne, aby uzyskać wszystko co się da na temat Elisabeth Nicolet. Zadałam jej te same pytania, które usłyszał ojciec Menard, i usłyszałam podobne odpowiedzi. Elisabeth była “pure laine”. Czystej krwi Kanadyjka. Ale nie było żadnych dokumentów dokładnie precyzujących urodzenie i rodziców.
– A może poza klasztorem, siostro? Czy sprawdziła siostra inne archiwa?
– Och, oui. Przeszukałam wszystkie archiwa w archidiecezji. Nasze biblioteki rozsiane są po całej prowincji. Zdobyłam materiały z wielu klasztorów.
Widziałam niektóre z tych materiałów. Większość w formie listów i osobistych dzienników zawierających odniesienia do rodziny. Kilka osób próbowało swych sił w kronikarstwie, ale mój dziekan nie nazwałby ich “źródłami naukowymi”. Wiele z nich było czysto anegdotycznymi sprawozdaniami, złożonymi w większości z pogłosek.
Spróbowałam z innej strony.
– Do niedawna kościół odpowiedzialny był za wszystkie metryki urodzin, prawda?
Wyjaśnił mi to ojciec Menard.
– Tak. Aż do niedawna.
– Ale nie znaleziono metryki Elisabeth?
– Nie. – Ucichła na moment. – To przez pożary. Siostry z Notre Dame zbudowały piękny dom na stoku Mount Royal. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym. Niestety, spalił się trzynaście lat później. Nasz został zniszczony w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym. W czasie tych pożarów spłonęło mnóstwo bezcennych dokumentów.
Przez chwilę obie milczałyśmy.
– Siostro, czy jest jeszcze jakieś miejsce, gdzie mogłabym uzyskać informację o urodzeniu Elisabeth? Albo o jej rodzicach?
– Ja… cóż, chyba mogłaby pani spróbować w świeckich bibliotekach. Albo w towarzystwie historycznym. Albo na jednym z uniwersytetów. We francuskiej historii Kanady wiele było ważnych osobistości o nazwiskach Nicolet i Belanger. Na pewno są opisani w dokumentach historycznych.
– Dziękuję, siostro. Tak zrobię.
– Na uniwersytecie McGill jest pani profesor, która zajmowała się naukowo naszym archiwum. Moja siostrzenica ją zna. Ona studiuje ruchy religijne, ale też interesuje się historią Quebecu. Nie pamiętam, czy jest antropologiem, czy historykiem. Ona mogłaby pani pomóc. – Zawahała się. – Jej źródła będą oczywiście inne niż nasze.
Tego byłam pewna, ale nic nie powiedziałam.
– Czy pamięta siostra jej nazwisko?
Nastała dłuższa przerwa. Po drugiej stronie linii telefonicznej słyszałam głosy, z daleka, jakby dochodzące z drugiego brzegu jeziora. Ktoś się zaśmiał.
– Tyle czasu minęło. Przykro mi. Jeżeli pani chce, mogłabym zapytać siostrzenicę.
– Dziękuję, siostro. Pójdę tym śladem.
– Pani doktor, jak pani myśli, kiedy pani skończy z tymi kośćmi?
– Wkrótce. Skończę raport w piątek, pod warunkiem, że nie zdarzy się nic nieoczekiwanego. Spiszę informacje dotyczące wieku, płci i rasy, inne obserwacje, jakich dokonałam, i skomentuję, jak moje obserwacje mają się do faktów dotyczących Elisabeth. Siostry same uznają, co z tego podać do wniosku, jaki złożony zostanie w Watykanie.
– Sama pani zadzwoni?
– Oczywiście. Jak tylko skończę.
Tak naprawdę to już skończyłam i nie miałam wątpliwości, co będzie w moim raporcie. Dlaczego im nie powiedziałam tego teraz?
Wymieniłyśmy pożegnania, rozłączyłam się, poczekałam na sygnał i wykręciłam numer. Po drugiej stronie miasta zadzwonił telefon.
– Mitch Denton.
– Cześć, Mitch. Tempe Brennan. Nadal jesteś tam u siebie szefem? Mitch był szefem wydziału antropologii, który zatrudnił mnie na pół etatu, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Montrealu. Od tamtej pory byliśmy przyjaciółmi. Specjalizował się w paleolicie.
– Nadal tu siedzę. Może poprowadziłabyś u nas letni kurs w tym roku?
– Nie, dzięki. Mam do ciebie pytanie.
– Strzelaj.
– Pamiętasz tę historyczną sprawę, o której ci opowiadałam? Tę nad którą pracuję dla archidiecezji?
– Ta przyszła święta?
– Zgadza się.
– Pewnie. Jedna z lepszych rzeczy, nad którymi zdarzyło ci się pracować. Znalazłaś ją?
– Tak, ale zauważyłam coś dziwnego i chciałabym się czegoś więcej o niej dowiedzieć.
– Dziwnego?
– Niespodziewanego. Posłuchaj, jedna z sióstr powiedziała mi, że ktoś z McGill zajmuje się badaniami związanymi z religią i historią Quebecu. Czy coś ci to mówi?
– To na pewno chodzi o naszą Daisy Jean.
– Daisy Jean?
– Dla ciebie doktor Jeannotte. Profesor nauk religijnych i najlepsza przyjaciółka studentów.
– Daj spokój, Mitch.
– Nazywa się Daisy Jeannotte. Oficjalnie jest na Wydziale Nauk Religijnych, ale uczy też na kursach historycznych. “Ruchy religijne w Quebecu”. “Starożytne i nowoczesne systemy wiary”. Tego typu sprawy.
– A dlaczego Daisy Jean? – dociekałam.
– Tak ją tu czule nazywamy. Ale nie zwracamy się tak do niej. Ona jest czasami nieco… dziwna, że tak powiem.
– Dziwna?
– Nieprzewidywalna. Ona jest z Dixie, wiesz?
Zignorowałam to. Mitch przeniósł się z Vermont. Ciągle się czepiał mojego południowego pochodzenia.
– Dlaczego mówisz, że jest najlepszą przyjaciółką studentów?
– Daisy cały swój wolny czas spędza ze studentami. Zabiera ich na wycieczki, daje im rady, podróżuje z nimi, zaprasza ich do domu na obiad. Pod jej drzwiami ciągle stoi kolejka dusz potrzebujących pocieszenia i rady.
– Godne podziwu.
Zaczął coś mówić, ale się powstrzymał.
– Chyba tak.
– Czy doktor Jeannotte będzie wiedziała coś o Elisabeth Nicolet albo o jej rodzinie?
– Jeżeli ktokolwiek może ci pomóc, to tylko ona.
Dał mi jej numer i obiecaliśmy sobie, że wkrótce się spotkamy.
Sekretarka poinformowała mnie, że doktor Jeannotte ma dyżur od pierwszej do trzeciej, więc postanowiłam, że wpadnę po lunchu.
Aby zrozumieć, gdzie i kiedy wolno parkować w Montrealu, trzeba posiadać zdolności analityczne godne co najmniej tytułu inżyniera. Uniwersytet McGill leży w samym sercu Centre-Ville, więc nawet jeśli zrozumie się, gdzie można zaparkować, to znalezienie miejsca graniczy z niemożliwością. Znalazłam miejsce na Stanley, wykombinowałam, że można tu parkować między dziewiątą a piątą, od pierwszego kwietnia do trzydziestego pierwszego grudnia, z wyjątkiem godziny między pierwszą a drugą po południu we wtorki i czwartki. Zgoda sąsiedztwa nie była wymagana.
Po pięciu zmianach kierunku i karkołomnych manipulacjach kierownicą zdołałam wcisnąć swoją mazdę między pikapa toyotę a oldsmobila cutlass. Nieźle jak na taką pochyłość. Kiedy wysiadłam, byłam mokra od potu mimo chłodu na zewnątrz. Sprawdziłam zderzaki. Miałam dobre pół metra zapasu. W sumie.
Nie było już tak zimno, ale nieco wyższa temperatura spowodowała wzrost wilgotności. Na miasto spadła chmura zimnego, wilgotnego powietrza, a niebo przybrało kolor starej cyny. Kiedy zeszłam w dół do Sherbrooke i skręciłam na wschód, zaczął padać ciężki i mokry śnieg. Pierwsze płatki topniały w zetknięciu z chodnikiem, ale nadlatywały już następne.
Wspięłam się na McTavish i weszłam na teren uniwersytetu przez zachodnią bramę. Campus rozciągał się pode mną i nade mną, na wzgórzu od Sherbrooke do Docteur-Penfield wznosiły się budynki z szarego kamienia. Mijający mnie ludzie szli szybko, pochyleni w obronie przed zimnem i wilgocią, chroniąc książki i pakunki przez śniegiem. Minęłam bibliotekę i skręciłam za Redpath Museum. Wyszłam przez bramę wschodnią, skręciłam w lewo i wspięłam się ulicą Universitie, a łydki bolały mnie tak, jakbym przeszła pięć kilometrów na nartach. Przed Birks Hali prawie zderzyłam się z wysokim młodym mężczyzną, który szedł ze spuszczoną głową, a jego włosy i okulary pokrywały płatki śniegu wielkości dużej ćmy amerykańskiej.
Birks, ze swoją gotycką architekturą, rzeźbionymi ścianami i meblami z drewna, i ogromnymi katedralnymi oknami, jest jakby z innego świata. W takim miejscu należy szeptać, a nie ucinać sobie pogawędki i wymieniać się notatkami, jak to ma zwykle miejsce w budynkach uniwersyteckich. W przypominającym pieczarę holu wiszą portrety poważnych mężczyzn patrzących z góry wzrokiem pełnym uczonej zarozumiałości.
Jak i inni wchodzący do budynku, zachlapałam marmurową posadzkę topniejącym śniegiem i podeszłam bliżej, by przyjrzeć się dostojnym obrazom. Thomas Cranmer, Arcybiskup Cantenbury. Dobra robota. Tom. John Bunyan, Nieśmiertelny Marzyciel. Czasy się zmieniły. Za moich czasów na uniwersytecie, jeżeli ktoś został złapany na bujaniu w obłokach, zostawał natychmiast przywołany do porządku, a czasami wręcz upokorzony.
Wspięłam się po krętych schodach, minęłam dwoje drewnianych drzwi na drugim piętrze: jedne prowadzące do kaplicy, drugie do biblioteki i weszłam przez trzecie. Tutaj elegancję holu zastąpiły wyraźne znaki zaniedbania. Farba płatami schodziła ze ścian i z sufitu, gdzieniegdzie brakowało płytek.
Na szczycie schodów przystanęłam, by się zorientować, gdzie mam iść. Było dziwnie cicho i ponuro. Po lewej stronie miałam wnękę z dwojgiem drzwi wychodzących na balkon w kaplicy. Po obu stronach wnęki zaczynały się korytarze z drewnianymi drzwiami po każdej stronie. Skręciłam w ten za wnęką.
Ostatnie biuro po lewej stronie było otwarte, ale nikogo tam nie zauważyłam. Na tabliczce na drzwiach delikatnymi literami napisane było “Jeannotte”. W porównaniu z moim biurem, ten pokój wyglądał jak Kaplica Świętego Józefa. Był długi i wąski, z oknem w kształcie dzwonu na końcu. Przez witrażowe okno widziałam budynek administracji i podjazd prowadzący do Strathcona Medical-Dental Complex. Deptana niezliczoną ilością studenckich stóp podłoga przybrała kolor żółtawy.
Na każdej ścianie znajdowały się półki pełne książek, czasopism, zeszytów, kaset video, pojemników na slajdy i stosów papierów i przedruków. Przy oknie stało drewniane biurko, po jego prawej stronie znajdowało się stanowisko do pracy na komputerze.
Spojrzałam na zegarek. Za kwadrans pierwsza. Przyszłam za wcześnie. Wróciłam do korytarza i zaczęłam oglądać zdjęcia na jego ścianach. Szkoła Teologii, klasa absolwentów w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym, trzydziestym ósmym i trzydziestym dziewiątym. Sztywne sylwetki. Ponure twarze.
Doszłam do czterdziestego drugiego, kiedy pojawiła się młoda kobieta. Miała na sobie dżinsy, golf i wełnianą koszulę w kratę, która sięgała jej do kolan. Blond włosy sięgały linii szczęki, a gęsta grzywka zakrywała brwi. Na twarzy ani śladu makijażu.
– W czym mogę pomóc? – zapytała. Przechyliła głowę i grzywka się zakołysała.
– Szukam doktor Jeannotte.
– Pani doktor jeszcze nie przyszła, ale zaraz powinna być. Czy ja mogę w czymś pomóc? Jestem jej asystentką. – Szybkim gestem założyła włosy za prawe ucho.
– Dziękuję. Chciałabym zadać doktor Jeannotte kilka pytań. Poczekam, jeżeli można.
– No cóż, dobrze. Chyba nic się nie stanie… Ale, hm, pani doktor nie pozwala nikomu wchodzić do swojego gabinetu. – Spojrzała na mnie, przez otwarte drzwi i znowu na mnie. – Byłam na ksero.
– W porządku. Poczekam na korytarzu.
– Nie, to może trochę potrwać. Ona się często spóźnia. Ja… – Obróciła się i sprawdziła korytarz. – Może pani zostać w gabinecie. – Znowu gest za ucho. – Ale nie jestem pewna, czy jej się to spodoba.
Nie potrafiła podjąć decyzji.
– Tutaj jest w porządku. Naprawdę.
Znowu spojrzała gdzieś za mną, a potem z powrotem na mnie. Zagryzła wargę i znowu założyła włosy. Ona była za młoda na studentkę kolegium. Wyglądała, jakby miała dwanaście lat.
– Jak pani się nazywa?
– Doktor Brennan. Tempe Brennan.
– Czy pani wykłada?
– Tak, ale nie tutaj. Pracuję w Laboratorium Medycyny Sądowej.
– To znaczy na policji? – Między oczami pojawiła się zmarszczka.
– Nie. Zajmujemy się badaniami medycznymi.
– Och. – Pociągnęła językiem po wargach i spojrzała na zegarek. To była jej jedyna biżuteria.
– Cóż, proszę wejść i usiąść. Ja tutaj jestem, więc chyba nic się nie stanie. Byłam tylko na ksero.
– Nie chciałabym sprawiać…
– Nie ma żadnego problemu. – Skinięciem głowy zaprosiła mnie do środka i sama weszła. – Proszę wejść.
Usiadłam na małej kanapie, którą mi wskazała. Minęła mnie, poszła na drugi koniec pokoju i zajęła się czasopismami na półkach.
Słyszałam szum elektrycznego silnika, ale nigdzie nie widziałam żadnego urządzenia. Rozejrzałam się. Nigdy nie widziałam, aby książki zajmowały aż tak wiele miejsca w pomieszczeniu. Przejrzałam tytuły na półce naprzeciwko.
Elementy tradycji celtyckiej. Manuskrypty z Morza Martwego i Nowy Testament. Tajemnice masonerii. Szamanizm: archaiczne techniki ekstazy. Królewskie rytuały Egiptu. Komentarze Peake'a na temat Biblii. Nadużycia niektórych kościołów. Reforma myśli i psychologia fatalizmu. Armageddon w Waco. Gdy czas się dopełni: Przepowiednie w nowoczesnej Ameryce. Eklektyczna kolekcja.
Minuty się wlokły.
W gabinecie było zbyt ciepło i czułam, że przy podstawie czaszki zaczyna się ból głowy. Zdjęłam kurtkę.
Przyjrzałam się sztychowi, który wisiał na prawo. Nagie dzieci ogrzewały się przy palenisku, ich skóra błyszczała od ognia. Napis poniżej głosił Po kąpieli, Robert Peel, 1892. Ten obrazek przypomniał mi podobny z muzycznego pokoju mojej babki.
Sprawdziłam czas. Dziesięć po pierwszej.
– Jak długo pracuje pani dla doktor Jeannotte?
Pochylała się nad biurkiem, ale na dźwięk mojego głosy natychmiast się wyprostowała.
– Jak długo? – Skonsternowana.
– Jest pani jedną z jej byłych studentek?
– Nie, ja jeszcze studiuję.
Jej sylwetkę oświetlało światło z okna. Nie widziałam rysów twarzy, ale wydawała się spięta.
– Słyszałam, że ma świetne kontakty ze studentami.
– Dlaczego pani mnie o to pyta?
Dziwna odpowiedź.
– Byłam po prostu ciekawa. Ja rzadko kiedy mam czas dla moich studentów poza wykładami. Podziwiam ją.
Chyba ją przekonałam.
– Doktor Jeannotte dla wielu z nas jest czymś więcej niż tylko nauczycielem.
– Co skłoniło panią do wyboru nauk religijnych jako specjalizacji?
Przez chwilę nie odpowiedziała. Kiedy pomyślałam, że nie usłyszę odpowiedzi, powiedziała wolno:
– Spotkałam doktor Jeannotte, kiedy zapisałam się na seminarium. Ona… – Znowu długa przerwa. Światło padające z okna sprawiało, ze nie mogłam widzieć wyrazu jej twarzy. -…zainspirowała mnie.
– W jaki sposób?
Kolejna przerwa.
– Sprawiła, że chciałam robić wszystko dobrze. Nauczyć się, jak robić wszystko dobrze.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale tym razem nie musiałam jej zachęcać, by mówiła.
– Zdałam sobie sprawę, że napisano już wiele odpowiedzi. Musimy się tylko nauczyć je znajdować. – Wzięła głęboki oddech, wypuściła powietrze.
– To jest naprawdę trudne, ale zrozumiałam, jaki bałagan robią ludzie na świecie i że tylko kilku oświeconych…
Lekko się obróciła i znowu widziałam jej twarz. Oczy otworzyła szeroko, a usta zacisnęła.
– Doktor Jeannotte. My tylko rozmawiałyśmy.
W drzwiach stała kobieta. Nie miała więcej jak metr pięćdziesiąt wzrostu. Ciemne włosy ściągnięte do tyłu i związane. Jej cera przybrała kolor skorupki jajka, dokładnie takiego, jak kolor ściany z tyłu.
– Wcześniej byłam na ksero. Nie było mnie tylko kilka sekund.
Kobieta się nawet nie poruszyła.
– Nie zostawiłam tej pani tu samej. Nie zrobiłabym tego. – Studentka zgryzła wargę i spuściła wzrok.
Daisy Jeannotte nie drgnęła.
– Pani doktor, ta pani chce zadać kilka pytań, więc wydawało mi się, że nic się nie stanie, jeżeli zaczeka. Zajmuje się badaniami medycznymi. – Głos jej prawie drżał.
Jeannotte nie spojrzała w moim kierunku. Nie miałam pojęcia, co się dzieje.
– Ja… ja układam czasopisma. My tylko rozmawiałyśmy. – Nad jej górną wargą pojawiły się kropelki potu.
Po dłuższej chwili Jeannotte przeniosła na mnie swój wzrok.
– Wybrała pani niezbyt stosowną chwilę, panno…? – Miękko. Tennessee, może Georgia.
– Doktor Brennan. – Wstałam.
– …doktor Brennan.
– Przepraszam, że przyszłam tak nieoczekiwanie. Pani sekretarka powiedziała mi, że o tej godzinie ma pani dyżur.
Przez chwilę bacznie mi się przyglądała. Miała głęboko osadzone oczy, a tęczówki tak jasne, że prawie bezbarwne. Podkreślała to przyciemniając brwi i rzęsy. Jej włosy były też nienaturalnie ciemne.
– Cóż – odezwała się w końcu – skoro pani już tu jest. Co chciałaby pani wiedzieć? – Stała nieruchomo przy drzwiach. Należała do ludzi, którzy nigdy nie tracą spokoju.
Opowiedziałam jej o siostrze Julienne i o sprawie z Elisabeth Nicolet, nie podając przyczyny mojego zainteresowania.
Myślała przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na swoją asystentkę. Młoda kobieta bez słowa odłożyła czasopisma i pośpiesznie opuściła biuro.
– Proszę wybaczyć mojej asystentce. Jest bardzo nerwowa. – Roześmiała się cicho i potrząsnęła głową. – Ale świetna jako studentka.
Podeszła do krzesła naprzeciwko mnie i obie usiadłyśmy.
– Tę część popołudnia zazwyczaj rezerwuję dla studentów, ale zdaje się, że dziś nikt nie przyjdzie. Może herbaty? -W jej głosie zabrzmiała słodycz typowa dla pań z koła gospodyń.
– Nie, dziękuję. Właśnie jadłam lunch.
– A więc zajmuje się pani badaniami medycznymi?
– W pewnym sensie. Jestem antropologiem sądowym, na wydziale Uniwersytetu Północnej Karoliny w Charlotte. Tutaj prowadzę konsultacje dla koronera.
– Charlotte to cudowne miasto. Często tam bywam.
– Dziękuję. Nasz campus bardzo się różni od McGill, jest architektonicznie nowoczesny. Zazdroszczę pani tego wspaniałego gabinetu.
– Tak, jest zachwycający. Birks powstał w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym i na początku nazwano go Katedrą Teologii. Budynek należał do Zespołu Kolegiów Teologicznych, zanim McGill nie nabył go w czterdziestym ósmym. Czy wie pani, że Szkoła Teologii to jeden z najstarszych wydziałów McGill?
– Nie miałam pojęcia.
– Oczywiście teraz nazywamy się Wydziałem Nauk Religijnych. A więc interesuje panią rodzina Nicolet. – Skrzyżowała nogi w kostkach i oparła się wygodnie. Niepokoiły mnie te bezbarwne oczy.
– Tak. A zwłaszcza miejsce narodzin Elisabeth i co robili w tym czasie jej rodzice. Siostra Julienne nie zdołała odnaleźć jej metryki urodzenia, ale jest pewna, że miało to miejsce w Montrealu. Uważała, że pani mogłaby mi i pomóc.
– Siostra Julienne. – Znowu się zaśmiała, zabrzmiało to jak woda spływająca po skałach. Po chwili spoważniała. – Istnieje sporo zapisków o nich i tych sporządzonych przez członków rodzin Nicolet i Belanger. W naszej bibliotece znajduje się bogate archiwum dokumentów historycznych. Na pewno znajdzie pani tam wiele informacji. Mogłaby pani także spróbować w Archiwum Prowincji Quebek, w Kanadyjskim Stowarzyszeniu Historycznym i Publicznym Archiwum Kanady. – Miękkie, południowe tony zabrzmiały niemal mechanicznie. Czułam się jak studentka drugiego roku pracująca nad referatem.
– Warto by przejrzeć czasopisma, na przykład Raport Kanadyjskiego Stowarzyszenia Historycznego, Doroczny Przegląd Kanadyjski, Raport Archiwów Kanadyjskich, Kanadyjski Przegląd Historyczny, Transakcje Literackiego i Historycznego Stowarzyszenia Quebecu, Raport Archiwów Prowincji Quebec, albo Transakcje Królewskiego Stowarzyszenia Kanady. – Zabrzmiała jak z taśmy. – I oczywiście istnieją setki książek. Ja sama wiem niewiele o tym okresie historycznym.
Wyraz mojej twarzy musiał odzwierciedlać moje myśli.
– Proszę się nie zniechęcać. Trzeba tylko znaleźć trochę czasu.
Nigdy nie znalazłabym tyle czasu, by przebrnąć przez taki materiał. Spróbowałam z innej strony.
– Czy wie pani coś o okolicznościach towarzyszących narodzinom Elisabeth?
– Niewiele. Jak już mówiłam, nie zajmowałam się tymi czasami. Wiem kim ona jest, oczywiście, i wiem o jej pracy w czasie epidemii ospy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. – Przerwała na moment, by jeszcze staranniej dobrać słowa. – Ja zajmowałam się ruchami mesjanistycznymi i nowymi systemami wierzeń, a nie tradycyjnymi religiami eklezjastycznymi.
– W Quebecu?
– Nie tylko. – Wróciła do rodziny Nicolet. – Rodzina w swoich czasach była dobrze znana, więc może zainteresowałaby się pani historiami ze starych gazet. Wychodziły wtedy cztery anglojęzyczne dzienniki: Gazette, Star, Herold i Witness.
– Znajdę je w bibliotece?
– Tak. I, oczywiście, była prasa francuska, La Minerye, Le Monde, La Patrie, L'Etendard i La Presse. Gazety francuskie były nieco mniej popularne i jakby cieńsze niż angielskie, ale na pewno we wszystkich zamieszczano obwieszczenia o narodzinach.
Nie pomyślałam wcześniej o zapiskach prasowych. To wydawało się łatwiejsze.
Wyjaśniła mi, gdzie znajdę mikrofilmy z gazetami, i obiecała sporządzić dla mnie listę źródeł. Przez chwilę rozmawiałyśmy o innych sprawach. Zaspokoiłam jej ciekawość co do mojej pracy. Porównałyśmy doświadczenia, dwie profesorki w zdominowanym przez mężczyzn uniwersyteckim świecie. W końcu pojawiła się studentka. Jeannotte popukała w zegarek i pokazała jej pięć palców, młoda kobieta zniknęła.
Wstałyśmy równocześnie. Podziękowałam jej, założyłam kurtkę i szalik. Byłam już w drzwiach, kiedy zatrzymała mnie pytaniem.
– Czy należy pani do jakiegoś kościoła, doktor Brennan?
– W dzieciństwie należałam do kościoła rzymskokatolickiego, ale obecnie nie należę do żadnego.
Niesamowite oczy spojrzały w moje.
– Czy wierzy pani w Boga?
– Doktor Jeannotte, są dni, kiedy nie wierzę, że nadejdzie jutro.
Kiedy rozstałam się z doktor Jeannotte, spędziłam godzinę w bibliotece, przeglądając historyczne książki, w indeksach szukając nazwisk Nicolet albo Belanger. Znalazłam je w kilku z nich i sprawdziłam, wykorzystując przywileje wykładowcy.
Kiedy wyszłam, już się ściemniało. Padał śnieg, zmuszając przechodniów do chodzenia po ulicy albo ostrożnego stąpania po wąskich wydeptanych szlakach na chodniku, w obawie przed głębokim śniegiem. Ruszyłam za parą, dziewczyna szła na przedzie, chłopak za nią, jego ręce spoczywały na jej ramionach. Paski przy ich chlebakach kołysały się w przód i w tył wraz z balansem bioder, kiedy starali się nie wyjść poza wąski przesmyk chodnika wolny od śniegu. Czasami dziewczyna zatrzymywała się, by językiem schwytać płatek śniegu.
Po zmroku spadla temperatura i kiedy doszłam do samochodu, przednią szybę pokrywał lód. Znalazłam skrobaczkę i walcząc z lodową powłoką przeklinałam mój instynkt wędrowca. Gdybym miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, byłabym teraz na plaży.
Jadąc do domu przywołałam scenę z gabinetu Jeannotte, starając się odgadnąć powód dziwnego zachowania asystentki. Dlaczego była taka nerwowa? Wydawało się, że czuje respekt przed Jeannotte, znacznie przekraczający szacunek okazywany przez studentów. O swoim pobycie na ksero wspomniała trzy razy, ale kiedy ją spotkałam na korytarzu, nie miała nic w ręku. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie wiem nawet, jak miała na imię.
Myślałam też o Jeannotte. Była taka wytworna, tak całkowicie opanowana, jakby przyzwyczajona do tego, że to ona panuje nad innymi, ktokolwiek by to nie był. Przywołałam penetrujące oczy, tak kontrastujące z drobnym ciałem i miękkim sposobem mówienia z charakterystycznym przeciąganiem samogłosek. Sprawiła, że czułam się jak studentka. Dlaczego? No tak. Podczas rozmowy nie spuściła ze mnie wzroku. Ani razu nie przerwała kontaktu wzrokowego. W połączeniu z niesamowitymi tęczówkami dawało to niepokojącą kombinację.
W domu czekały na mnie dwie wiadomości. Pierwsza nieco mnie zaniepokoiła. Harry zapisała się na swój kurs i właśnie stawała się guru nowoczesnego zdrowia psychicznego.
Druga wiadomość przejęła mnie zimnym dreszczem. Słuchałam, obserwując śnieg zbierający się pod płotem mojego ogrodu. Nowe białe płatki spadały na te już leżące, szare, jak nowo narodzona niewinność na zeszłoroczne grzechy.
– Brennan, odbierz, Jeżeli tam jesteś. To ważne. – Przerwa. – Ruszyła sprawa z St-Jovite. – Głos Ryana zabarwił smutek. – Przeszukując budynki gospodarcze znaleźliśmy jeszcze cztery ciała za klatką schodową. – Słyszałam, jak wciąga w płuca dym i wypuszcza wolno. – Dwoje dorosłych i dwójka dzieci. Nie są spaleni, ale to potworne. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale mamy nową aferę i pełno w niej gówna. Do zobaczenia jutro.