W czasie jazdy słuchałam kilku kaset, bo wieści z Wobegon mnie nie zainteresowały. Miałam milion pytań i znałam bardzo mało odpowiedzi. Czy Anna Goyette wróciła do domu? Kim były kobiety pochowane na wyspie Murtry? Czego dowiem się badając ich kości? Kto zabił Heidi i jej dzieci? Jaki związek ma St-Jovite z komuną na Świętej Helenie? Kim był Dom Owens? Gdzie wybyła Kathryn? Gdzie, do diabła, jest Harry?
Myślałam o milionie rzeczy, które musiałam zrobić. I chciałam. Od kiedy wyjechałam z Montrealu, nie przeczytałam nic o Elisabeth Nicolet.
O ósmej trzydzieści byłam w Charlotte. Podczas mojej nieobecności roślinność w Sharon Hali przebrała się w swój najpiękniejszy wiosenny strój. Azalie i derenie rozkwitły, a grusze i dzikie jabłonki jeszcze nie przekwitły. W powietrzu pachniało sosnowymi igłami i korą. Weszłam do mieszkania i wszystko było tak, jak tydzień wcześniej. Tykał zegar. Paliła się lampka wskazująca, że są wiadomości. W lodówce było pusto.
Miski Birdiego stały na swoich miejscach pod oknem. Dziwne, że Pete ich nie opróżnił. Nieporządny pod każdym innym względem, mój odseparowany mąż był bardzo skrupulatny, jeżeli chodziło o jedzenie. Sprawdziłam, czy kot nie czai się gdzieś pod krzesłem albo w szafie. Nic nigdzie.
Zadzwoniłam do Pete'a, ale, jak poprzedniego razu, nie było go w domu. Nie było też Harry w mieszkaniu w Montrealu. Myśląc, że może pojechała do domu, zadzwoniłam pod numer w Teksasie. Nikt nie odebrał.
Rozpakowałam się, przygotowałam sobie kanapkę z tuńczykiem i zjadłam ją z piklami z koperkiem i chipsami oglądając koniec meczu Hornetsów. O dziesiątej wyłączyłam telewizor i znowu zadzwoniłam do Pete'a. Wciąż go nie było. Pomyślałam, żeby pojechać do niego po kota, ale w końcu zdecydowałam, że mogę to zrobić rano.
Wzięłam prysznic, potem poszłam do łóżka z kopiami dziennika Bólanł gera i znowu znalazłam się w dziewiętnastowiecznym Montrealu. Przerwa nie pomogła mi lepiej zrozumieć Louis-Philipe'a, godzinę później oczy mi się same zamykały. Wyłączyłam światło i zwinęłam się w kłębek z nadzieją, że długi sen przywróci mi spokój.
Dwie godziny później siedziałam na łóżku z bijącym sercem, nie wiedząc dlaczego. Przyciskałam koc do piersi, ledwie mogłam oddychać, starając się zidentyfikować niebezpieczeństwo, które wyrwało mnie ze snu. Cisza. Świeciła tylko tarcza budzika przy łóżku.
Dźwięk tłuczonego szkła zjeżył mi włosy na głowie. Poziom adrenaliny poszybował w górę. Przed oczami mignął mi obraz innego włamania, gadzie oczy, błysk noża w świetle księżyca. Myśl przemknęła przez mój umysł. Znowu! Trzask! Bum! Tak, znowu!
Hałas nie dobiegał z zewnątrz! To było na dole! W moim mieszkaniu! Co mogłam zrobić? Zamknąć się w sypialni. Sprawdzić, co to było. Zadzwonić na policję.
Nagle poczułam dym. Cholera!
Odrzuciłam koc i przemknęłam przez pokój, szukając rozsądnych myśli pod warstwą przerażenia. Broń. Potrzebowałam broni. Czego mogłam użyć? Dlaczego nie chciałam trzymać pistoletu?
Podeszłam do komody i wyjęłam dużą muszlę, którą znalazłam na Outer Banks. Nie mogłabym nią zabić, ale koniec mógłby przebić skórę i zranić. Objęłam ją palcami, ostry koniec wystawiłam do przodu.
Prawie nie oddychając podeszłam do drzwi, wolną ręką przesuwając po znajomych powierzchniach, jak niewidomy czytający Braille'em. Komoda. Klamka. Hol.
Na szczycie schodów znieruchomiałam i spróbowałam dojrzeć cokolwiek w ciemności. Krew szumiała mi w uszach, ściskałam muszlę i nasłuchiwałam. Z dołu nie dochodził żaden dźwięk. Jeżeli tam ktoś faktycznie był, to powinnam zostać na górze. Telefon. Jeśli na dole się pali, to muszę się wydostać na zewnątrz.
Wzięłam oddech, postawiłam stopę na najwyższym stopniu, stój. Teraz drugi. Trzeci. Kolana ugięte, muszla na wysokości ramienia, szłam na dół. Ostry zapach był coraz mocniejszy. Dym. Benzyna. I coś jeszcze. Coś znajomego.
Zatrzymałam się na dole, w umyśle odtwarzając scenę sprzed roku w Montrealu. Wtedy był w środku, morderca, czekając, kiedy zaatakować.
To się nie zdarzy drugi raz! Zadzwoń pod 911! Wyjdź na zewnątrz!
Obchodząc poręcz dookoła zajrzałam do jadalni. Ciemność. Teraz do salonu. Ciemność, ale jakby inna.
Dalsza część pokoju w otaczającej ciemności jakby jaśniała brązowo. Kominek, krzesła królowej Anny, wszystkie meble i obrazy leciutko świeciły, niczym przedmioty w mirażu. Przez drzwi kuchenne dostrzegłam pomarańczowe światło tańczące przed lodówką.
Piiiii!
Serce mi podskoczyło, kiedy ciszę przerwał wysoki, wyjący dźwięk. Drgnęłam i muszla uderzyła w ścianę. Drżąc przywarłam do ściany.
Ten dźwięk to wykrywacz dymu!
Czekałam, czy coś się poruszy. Tylko ciemność i niesamowite migotanie.
Dom się pali. Uciekaj!
Z walącym dziko sercem i krótkim oddechem rzuciłam się w kierunku kuchni. Ogień trzaskał na samym środku, wypełniając pomieszczenie dymem i odbijając się w każdej lśniącej powierzchni.
Drżącą ręką wymacałam włącznik i zapaliłam światło. Dziko rozejrzałam się dookoła. Płonący stos leżał na środku podłogi. Płomienie się nie rozprzestrzeniały.
Odłożyłam muszlę i brzegiem koszuli zasłaniając sobie nos i usta pochyliłam się i poszłam do spiżarni. Z górnej półki zdjęłam małą gaśnicę. W płucach miałam pełno dymu i w oczach łzy, ale udało mi się wcisnąć rączkę. Gaśnica ledwie syknęła.
Cholera!
Kaszląc i krztusząc się znowu wcisnęłam. Znowu syknięcie, ale tym razem z wylotu trysnął strumień dwutlenku węgla i białego proszku.
Obłęd!
Skierowałam strumień na płomienie i po minucie ogień był ugaszony. Alarm nadal wył, wciskając się w uszy i w mózg.
Otworzyłam tylne drzwi i okno nad zlewem, podeszłam do stołu. Nie musiałam otwierać okna nad nim. Szyby zostały zbite, a szkło i drewniane drzazgi leżały na parapecie i podłodze. Delikatne podmuchy wiatru poruszały zasłonami w obie strony.
Okrążając stos na podłodze włączyłam wentylator na suficie, chwyciłam ręcznik i zaczęłam nim machać, by przewietrzyć pomieszczenie. Powietrze powoli się oczyszczało.
Wytarłam oczy i skoncentrowałam się na kontrolowaniu oddechu.
Trzeba przewietrzyć!
Alarm ciągle wył.
Przerwałam machanie ręcznikiem i rozejrzałam się. Pod stołem leżała kostka miału węglowego, druga oparta była o szafkę pod zlewem. Między nimi znajdowały się zwęglone pozostałości stosu. Woń dymu i benzyny wypełniała kuchnię. Była jeszcze jedna, znajoma.
Nogi mi drżały, kiedy podchodziłam do tlącego się stosu. Wpatrywałam się w niego nic nie rozumiejąc; właśnie wtedy alarm ucichł. Cisza była aż nienaturalna.
Zadzwoń pod 911.
Nie musiałam. Sięgając po telefon usłyszałam gdzieś daleko wyjące syreny. Były coraz głośniejsze, bardzo głośne, nagle cisza. Chwilę później w drzwiach stanął strażak.
– Nic pani nie jest?
Pokręciłam głową i objęłam się rękami, świadoma swojego niekompletnego ubioru.
– Pani sąsiadka nas zawiadomiła. – Jego pasek pod brodą kołysał się.
– Aha. – Zapomniałam o mojej koszuli. Znowu byłam w St-Jovite.
– Opanowała pani ogień?
Skinięcie głową. St-Jovite. Jak impuls.
– Czy mogę sprawdzić?
Odsunęłam się.
Załatwił to jednym spojrzeniem.
– Paskudny psikus. Domyśla się pani, kto to mógł tutaj przywlec?
Potrząsnęłam głową.
– Wydaje mi się, że zbili szybę wrzucając te kostki, a potem to tu wrzucili. – Podszedł do tlącego się stosu. – Musieli to zamoczyć w benzynie, podpalić i wrzucić.
Słyszałam, co do mnie mówi, ale nie mogłam wykrztusić słowa. Nie potrafiłam wyartykułować tego, co mój umysł próbował sprecyzować: niewyraźnej myśli czającej się w mózgu.
Strażak wyjął zza pasa łopatkę, otworzył ją i wetknął w stertę na podłodze. Czarne drobinki uniosły się w górę i osiadły z powrotem na stosie. Podsunął łopatkę pod całość, podrzucił i odchylił.
– Wygląda jak worek z juty. Nie wiem, co może być w środku. Poskrobał przedmiot końcem łopatki i znowu kawałeczki poszybowały do góry. Szturchnął mocniej. St-Jovite. Pokój do autopsji numer trzy. Przypomniałam sobie coś i zrobiło mi się zimno.
Trzęsącymi się rękami otworzyłam szufladę i wyjęłam nożyczki. Nie przejmując się już moim strojem, przykucnęłam i rozcięłam worek.
Zwłoki były małe, plecy wygięte w łuk, nogi skurczone pod wpływem temperatury płomieni. Zobaczyłam jedno wyschnięte oko i małą szczękę z poczerniałymi zębami. Przeczucie, że zawartość worka wywoła przerażenie, sprawiło, że zrobiło mi się słabo.
Nie! Proszę, nie!
Odsunęłam się, nie mogąc znieść zapachu spalonego ciała i sierści. Między tylnymi nogami zobaczyłam zakręcony i poczerniały ogon z prześwitującymi kręgami kręgosłupa.
Cięłam dalej, a łzy ciekły mi po policzkach. Tuż przy węźle dostrzegłamj włosy, spalone, ale miejscami białe.
Do połowy opróżnione miski,
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Słyszałam głos, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jest mój.
– Nie! Nie! Nie! Birdie. Proszę, Boże, nie!
Poczułam czyjeś dłonie na moich ramionach, potem na rękach, ktoś zabrał mi nożyczki, delikatnie pomógł mi wstać. Głosy.
Nagle znalazłam się w salonie, przykryta kołdrą. Płakałam, trzęsłam się, bolało mnie całe ciało.
Nie wiem, jak długo płakałam, a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam sąsiadkę. Podawała mi filiżankę z herbatą.
– Co to jest? – Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała.
– Mięta.
– Dziękuję. – Popiłam letni płyn. – Która jest godzina?
– Kilka minut po drugiej. – Miała na sobie kapcie i trencz, który nie zakrywał jej flanelowej koszuli. Ledwie ją znałam; machałyśmy sobie czasami przez trawnik albo wymieniałyśmy pozdrowienia na spacerze,
– Przykro mi, że musiała pani wstawać w środku nocy…
– Pani Brennan, proszę. Jesteśmy sąsiadkami. Na pewno zrobiłaby pani to samo dla mnie.
Wzięłam jeszcze jeden łyk. Moje ręce były nadal lodowate, choć już tak nie drżały.
– Czy strażacy jeszcze są?
– Wyszli już. Powiedzieli, że może pani wypełnić raport, kiedy poczuje się już lepiej.
– Czy zabrali… – Głos mi się załamał i oczy zaszły łzami.
– Zabrali. Czy mogę jeszcze coś dla pani zrobić?
– Nie, dziękuję. Już dobrze. Była pani dla mnie bardzo miła.
– Jest jeszcze trochę bałaganu. Przybiliśmy deskę do ramy okna. Nie wygląda elegancko, ale przynajmniej nie będzie wiało.
– Bardzo dziękuję. Ja…
– Proszę, niech się pani postara zasnąć. Rano będzie lepiej.
Pomyślałam o Birdiem i przestraszyłam się nadejścia poranka. W desperackiej nadziei podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer Pete'a. Nikt nie podnosił słuchawki.
– Da sobie pani radę? Może pomogę pani pójść na górę?
– Nie. Dziękuję. Poradzę sobie.
Kiedy wyszła, wczołgałam się do łóżka i płacz utulił mnie do snu.
Obudziłam się z przeczuciem, że coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś straciłam. Nagle oprzytomniałam i przypomniałam sobie o wszystkim.
To był ciepły, wiosenny poranek. Przez okno widziałam niebieskie niebo i słońce, powietrze przesycone było zapachem kwiatów. Ale urok dnia nie był w stanie wyciągnąć mnie z depresji.
Zadzwoniłam do straży pożarnej i powiedziano mi, że dowody zostały wysłane do laboratorium kryminalnego. Ociężała, zajęłam się zwykłymi porannymi czynnościami. Ubrałam się, nałożyłam makijaż, uczesałam włosy i pojechałam do miasta.
W worku był tylko kot. Bez obroży. Bez identyfikatora. Do jednej z kostek przyczepiono ręcznie wypisaną kartkę. Przeczytałam ją przez plastik woreczka.
Następnym razem to nie będzie kot.
– I co teraz? – zapytałam Rona Gilimana, dyrektora laboratorium kryminalnego. To był wysoki, przystojny mężczyzna o srebrnych włosach i z niefortunną szczerbą między górnymi jedynkami.
– Sprawdziliśmy już odciski. Nic, ani na kartce, ani na kostkach. Wyślemy do ciebie zespół, ale wiesz tak dobrze jak ja, że dużo nie znajdą. Okno kuchni znajduje się tak blisko ulicy, że sprawcy szybko je wybili, zapalili worek i wrzucili wszystko do środka z zewnątrz. Oczywiście, poszukamy śladów stóp i popytamy mieszkańców, ale mało prawdopodobne, żeby o wpół do drugiej nad ranem ktoś z sąsiadów nie spał.
– Szkoda, że nie mieszkam na Wilkinson Boulevard.
– Kłopoty cię lubią bez względu na to, gdzie mieszkasz.
Ron i ja od lat pracowaliśmy razem. Wiedział o seryjnym mordercy, który włamał się kiedyś do mojego mieszkania w Montrealu.
– Każę przeszukać twoją kuchnię, ale skoro tamci nie weszli do środka, nie będzie żadnych śladów. Zakładam, że nic nie dotykałaś.
– Nie. – Od zeszłej nocy nawet się do kuchni nie zbliżyłam. Nie mogłam znieść widoku misek Birdiego.
– Pracujesz nad czymś, co mogłoby kogoś zdenerwować? Opowiedziałam mu o morderstwach w Ouebecu i o zwłokach z wyspy Murtry.
– Jak sądzisz, jak dostali twojego kota?
– Może uciekł, kiedy Pete wszedł, aby go nakarmić. On tak robi. – Ból. – Robił.
Nie płacz. Nie waż się płakać.
– Albo…
– Tak?
– Nie jestem pewna. W zeszłym tygodniu pomyślałam, że ktoś mógł włamać się do mojego gabinetu na uniwersytecie. No, może nie włamał. Mogłam zostawić nie zamknięte drzwi.
– Jakiś student?
– Raczej studentka… – Opisałam mu cały incydent. – Klucze do domu zostały w mojej torebce, ale mogła zrobić odcisk.
– Wyglądasz na nieco roztrzęsioną.
– Trochę. Czuję się dobrze. Przez chwilę nic nie mówił. A potem:
– Tempe, słysząc o tym pomyślałem, że to może jacyś rozczarowani studenci. – Podrapał się po nosie. – Ale to może być coś więcej niż brzydki kawał. Uważaj na siebie. Może powiedz Pete'owi.
– Nie chcę tego robić. Poczułby się zobligowany do pilnowania mnie jak dziecka, a on nie ma na to czasu. Nigdy nie miał.
Kiedy skończyliśmy rozmawiać, dałam Ronowi klucz do Annexu, podpisałam raport z wypadku i wyszłam.
Ruch był nieduży, ale wydawało mi się, że na uniwersytet jadę dłużej niż zwykle. Lodowata ręka ściskała mnie za serce i nie chciała puścić.
Czułam to cały dzień. W toku obowiązków prześladowały mnie obrazy mojego zamordowanego kota. Mały Birdie machający przednimi łapkami. Już większy, rozłożony na grzbiecie pod kanapą. Kreślący ósemki między moimi kostkami. Wpatrzony we mnie i czekający na resztki moich płatków śniadaniowych. Smutek, który towarzyszył mi przez kilka ostatnich tygodni, przerodził się w głęboką melancholię.
Kiedy skończyłam dyżur, poszłam pobiegać do kompleksu sportowego. Wyciskałam z siebie siódme poty w nadziei, że zmęczenie fizyczne zagłuszy ból w sercu i napięcie ciała.
Kiedy tak biegałam, myśli skierowały się na inny tor. Na słowa Rona Gillmana. Zabijanie zwierząt jest okrutne, ale to domena amatorów. Czy to faktycznie był tylko jakiś nieszczęśliwy student? Czy śmierć Birdiego mogła być prawdziwą groźbą? Kto groził? Czy miało to związek z napaścią na ulicy w Montrealu? Ze sprawą na Murtry? Czy zostałam wciągnięta w coś, z ogromu czego nie zdawałam sobie sprawy?
Nie zwalniałam tempa i za każdym okrążeniem napięcie opuszczało moje ciało. Po sześciu kilometrach padłam na trawę. Dysząc ciężko przyglądałam się maleńkiej tęczy, którą stworzyły krople zraszacza. Udało się. Mój umysł był znowu jasny.
Kiedy puls i oddech wyrównały się, poszłam do szatni, wzięłam prysznic i przebrałam się w czyste ubranie. Już w lepszym nastroju wspięłam się po niskim wzniesieniu do Colvard Building.
To uczucie nie trwało długo.
Telefon wskazywał nową wiadomość. Wysłuchałam jej.
Cholera!
Znowu dzwoniła Kathryn. Jak poprzednio, nie zostawiła żadnej informacji, tylko wiadomość, że dzwoniła. Przewinęłam taśmę i wysłuchałam znowu. Wydawała się zdyszana, a w jej pośpiesznie wypowiedzianych słowach brzmiało napięcie.
Odsłuchałam wiadomość znowu i kolejny raz, ale nie mogłam się zorientować, co działo się w tle. Mówiła głosem stłumionym, jakby ze środka ciasnego pomieszczenia. Wyobraziłam ją sobie, ściskającą w dłoni słuchawkę, szepczącą, niespokojnie rozglądającą się dookoła.
Czy popadłam w paranoję? Czy wypadek ostatniej nocy wywoływał te szalone obrazy? A może Kathryn naprawdę coś groziło?
Słońce prześwitując przez żaluzje rzucało na moje biurko podłużne cienie. Gdzieś na końcu korytarza trzasnęły drzwi. Pomysł się wykrystalizował w mojej głowie.
Sięgnęłam po telefon.