W czwartek zajęcia przeplatały się z konsultacjami ze studentami. Po obiedzie wykręciłam do Pete'a i poprosiłam, by zaglądał do Birdy’ego w weekend. Około dziesiątej zadzwoniła Harry i zawiadomiła mnie, że skończyła swoje seminarium. Wybrano ją na spotkanie z profesorem i została zaproszona do niego na obiad w piątek. Chciała jeszcze zostać w moim mieszkaniu na weekend.
Odparłam, że może sobie mieszkać tak długo, jak tylko jej się podoba. Nie pytałam, gdzie była cały tydzień ani dlaczego nie zadzwoniła. Ja wykręciłam kilka razy, w tym dwa razy po północy, a ona ani razu nie oddzwoniła. O tym też jej nie powiedziałam.
– Spotykasz się z Ryanem w Królestwie Bawełny w przyszłym tygodniu? – zapytała.
– Wszystko na to wskazuje. – Zęby zaczęły mi się zaciskać. Skąd ona o tym wie?
– Powinno być miło.
– To sprawa zawodowa, Harry.
– Zgadza się. Ale on i tak jest przystojny jak diabli.
– Jego przodków uczono szukać trufli.
– Co?
– Nieważne.
W piątek rano wybrałam fragmenty kości, wypisałam pytania i rozłożyłam zestawy na tackach. Alex, moja asystentka, ułoży kartki i próbki w porządku liczbowym i będzie odliczała czas, kiedy studenci będą przechodzić od jednej “stacji” do drugiej. Znany od lat sposób na test.
Katy pojawiła się punktualnie, o dwunastej pędziłyśmy już na południe. Było ponad piętnaście stopni ciepła, a niebo kolorem przypominało plakaty reklamowe. Założyłyśmy okulary przeciwsłoneczne i opuściłyśmy szyby w samochodzie, pozwalając wiatrowi rozwiewać nasze włosy. Ja kierowałam, a Katy włączyła rock and rolla.
Jechałyśmy drogą I-77 przez Columbię, potem I-25 na południowy wschód i znów na południe drogą I-95. W Yemassee zjechałyśmy z międzystanowej i pędziłyśmy wąskimi drogami niższej kategorii. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się i robiłyśmy sobie przerwy w podróży, kiedy tylko przyszła. nam na to ochota. Barbecue w Piggy Park Maurice'a. Fotka w ruinach starego kościoła Sheldon-Prince Williams, spalonym przez Shermana po jego marszu przez Georgię. Nieskrępowana żadnym harmonogramem, mając przy sobie ukochaną córkę i zmierzając ku ukochanemu miejscu czułam się wspaniale.
Katy opowiadała mi o swoich zajęciach i facetach, z którymi się umawiała. Według niej nic poważnego. Powiedziała mi też o kłótni z przyjaciółmi, już na szczęście po wszystkim, która zagroziła jej planom na przerwę wiosenną. A kiedy opisywała mi dziewczyny, z którymi dzieli mieszkanie na Hilton Head, płakałam ze śmiechu. To właśnie była moja córka, o czarnym humorze, którym zakasowałaby wszystkie wampiry. Chyba nigdy jeszcze nie byłyśmy tak blisko i przez chwilę byłam młoda i wolna, zapomniałam o zamordowanych bliźniakach.
W Beauford minęłyśmy lotnisko marynarki wojennej, na chwilę zatrzymałyśmy się w Bi-Lo, potem przejechałyśmy przez miasto i przez most Woods Memoriał na Lady's Island. Na moście obróciłam się, by spojrzeć na wybrzeże Beaufort; ten widok zawsze wprowadzał mnie w doskonały humor.
Niedaleko Beaufort spędzałam letnie wakacje w dzieciństwie i nawet jako dorosła osoba, ale się to skończyło, kiedy zaczęłam pracować w Montrealu. Widziałam rosnące jak grzyby po deszczu bary szybkiej obsługi i budowę siedziby władz okręgu, którą mieszkańcy nazwali “Taj Mahal”. Drogi zostały poszerzone, przybyło samochodów. Na wyspach powstały kluby golfowe i osiedla. Ale Bay Street się nie zmieniła. Okazałe rezydencje sprzed wojny domowej nadal stały wśród amerykańskich dębów obwieszonych hiszpańskim mchem. Tak wiele w życiu się zmienia; leniwie toczące się życie Beaufort zawsze było dla mnie duchowym wsparciem. Sam czas odpływa leniwie w kierunku wiecznego morza.
Kiedy zjeżdżałyśmy z mostu, przed nami i na lewo rozciągała się kolonia łodzi zacumowanych na Factory Creek, małym zalewie Beaufort River. Popołudniowe słońce błyszczało w ich oknach i jarzyło się biało na masztach i pokładach. Przejechałyśmy jeszcze osiemset metrów szosą numer 21 i skręciłyśmy na parking przed restauracją Ollie's Seafood. Minęłam dęby i w końcu zatrzymałam się tuż nad brzegiem wody, na samym końcu parkingu.
Wzięłyśmy z Katy wszystkie nasze artykuły spożywcze i torby i przeszłyśmy od restauracji do przystani Lady's Island. Po obu stronach rozciągały się tereny przybrzeżne zalewane podczas przypływów, nowe wiosenne roślinki błyszczały zielono wśród ciemnych zeszłorocznych. Strzyżyki bagienne głośno protestowały przeciwko naszej obecności i śmigały wśród trawy morskiej i pałek wodnych. Oddychałam powietrzem, w którym mieszały się zapachy słonawej wody, chlorofilu i gnijącej roślinności i cieszyłam się, że znowu tu jestem.
Pasaż od brzegu przypominał tunel wiodący przez główne biuro przystani, biały budynek z niskim trzecim piętrem tuż pod dachem i otwartym przejściem na pierwszym piętrze. Drzwi po naszej prawej stronie prowadziły do toalet i pralni. Biura Apex Realty, firmy żeglarskiej i komendanta portu znajdowały się po lewej stronie.
Przeszłyśmy przez tunel, zeszłyśmy na unoszący się na wodzie pomost z poziomymi poręczami z drewna i skierowałyśmy się ku najdalej leżącemu dokowi. Po drodze Katy przyglądała się każdemu z jachtów, które mijaliśmy. Ecstasy, dwunastometrowy Morgan z Norfolk, Wirginia. Blew Palm, wykonany na zamówienie jacht o długości szesnastu metrów ze stalowym kadłubem i żaglem tak wielkim, że mógłby żeglować dookoła świata. Hillbilly Heaven, klasyczny jacht z lat trzydziestych, kiedyś elegancki, teraz zniszczony i niezdatny do żeglugi. Ostatnim jachtem po prawej stronie była Melanie Tess. Katy zmierzyła wzrokiem trzynastometrowy zabytek, ale nic nie powiedziała.
– Poczekaj tu chwilę – odezwałam się, rzucając moje tobołki na pomost.
Zeszłam na rufę, wspięłam się na mostek i rozpracowałam kombinację na skrzynce z narzędziami tuż przy miejscu kapitana. Wydobyłam klucz, otworzyłam wejście na rufie, odsunęłam luk i zeszłam kilka stopni do głównej kabiny. W środku było zimno i pachniało drewnem i odświeżaczem powietrza o zapachu sosny. Otworzyłam boczne wejście i Katy podała jedzenie i torby, a potem sama weszła na pokład.
Bez słowa zostawiłyśmy wszystko w głównym salonie i obejrzałyśmy cały jacht, oceniając wystrój. To był nasz zwyczaj, robiłyśmy tak, od kiedy była bardzo mała, i nawet w zgrzybiałej starości będę tak robić zatrzymując się w nieznanym mi miejscu. Melanie Tess nie była aż tak mi nieznana, ale nie stałam na jej pokładzie pięć lat i bardzo chciałam zobaczyć, jakie zmiany wprowadził tu Sam.
Nieco poniżej głównego salonu i za nim odkryłyśmy kuchnię. Mieściła w sobie dwupalnikową kuchenkę, zlew i drewnianą lodówkę z zamrażarką w starym stylu. Parkiet na podłodze, ściany, tak jak wszędzie, z drewna tekowego. Po prawej stronie był kąt jadalny, z poduszkami w krzykliwych kolorach zielonym i różowym. Za kuchnią miałyśmy spiżarnię, toaletę i koję tak dużą, że mogłyby tam swobodnie spać dwie osoby.
Dalej w kierunku rufy znajdowała się kabina kapitańska z ogromnym łóżkiem i szafkami z lustrami. Podobnie jak główny salon i kąt jadalny, ściany były tekowe, a wyłożenie mebli z kolorowej bawełny. Katy z ulgą odkryła prysznic obok toalety.
– Jest super – powiedziała. – Mogę spać w koi?
– Jesteś pewna? – zapytałam,
– Absolutnie. Wygląda na superwygodną, uwiję sobie takie gniazdko, że pękniesz z zazdrości.
Roześmiałam się.
– A poza tym będę tutaj tylko dwie noce; ty weź większe łóżko.
– Dobrze.
– Popatrz, to chyba wiadomość dla ciebie. – Wzięła ze stołu kopertę i mi ją podała,
Rozerwałam kopertę i wyjęłam karteczkę.
Woda i elektryczność podleczone, więc wszystko powinno być
w porządku. Zadzwoń do mnie, kiedy się już urządzisz.
Pójdziemy cos zjeść. Baw się dobrze.
Sam
Zaniosłyśmy całe nasze jedzenie do kuchni, potem Katy poszła się rozpakować, a ja wykręciłam numer Sama.
– Witaj, już się urządziłyście?
– Jesteśmy tu od dwudziestu minut. Jacht wygląda pięknie, Sam. Nie mogę uwierzyć, że to ta sama łódź.
– Wymagało to tylko trochę pieniędzy i siły mięśni.
– To widać. Schodzisz czasem na pokład?
– O, tak. Dlatego zainstalowałem telefon i sekretarkę. Może to trochę za dużo jak na wyposażenie łodzi, ale muszę być w kontakcie z innymi. Ty też dzwoń, gdzie chcesz. Bez skrępowania.
– Dzięki, Sam. Jestem ci naprawdę wdzięczna.
– Kurczę, nie korzystam z niej zbyt często. A ktoś powinien.
– Jeszcze raz dzięki.
– Może skoczymy na obiad?
– Naprawdę nie chciałabym nadużywać twojej…
– Do diabła, ja też muszę coś jeść. Zrobimy tak: Idę na rynek rybny Gaya kupić ryby, bo Melanie na jutro ma coś ekstra przygotować. Spotkajmy się w Factory Creek Landing. To jest po prawej stronie, zaraz za restauracją Olliego, tuż przed mostem. Niezbyt wytworne miejsce, ale podają świetne krewetki.
– O której?
– Teraz jest za dwadzieścia siódma, może o wpół do ósmej. Zdążę do garażu po Harleya.
– Pod jednym warunkiem. Ja płacę.
– Twarda z ciebie kobieta, Tempe.
– Nie zadzieraj ze mną.
– Jutro nadal aktualne?
– Jeżeli ci pasuje. Nie chcę…
– Dobra. Dobra. Mówiłaś jej?
– Jeszcze nie. Ale się domyśli, jak tylko się spotkacie. Do zobaczenia za godzinę.
Rzuciłam torbę na łóżko i wyszłam na mostek. Słońce zachodziło, jego ostatnie promienie malowały świat na karmazynowo. Zalewało czerwienią moczary po mojej prawej stronie i zabarwiało białego ibisa stojącego w trawie. Sylwetka mostu do Beaufort rysowała się czarno na różowym tle, jak kręgosłup jakiegoś prehistorycznego potwora na de nieba. Z naszego małego mola widać było łodzie w przystani miejskiej po drugiej stronie rzeki.
Chociaż się ochłodziło, powietrze nadal było bardzo przyjemne. Lekki wiatr bawił się z pasmami moich włosów.
– To jaki mamy plan?
Katy stanęła przy mnie. Spojrzałam na zegarek.
– Spotykamy się z Samem Rayburnem za pół godziny i idziemy na obiad.
– Z jakim Samem Rayburnem?
– Burmistrzem Beaufort i moim starym przyjacielem.
– Ile ma lat?
– Starszy ode mnie. Ale wciąż chodzi o własnych siłach. Polubisz go.
– Zaraz. – Wskazała mnie palcem, a wyraz jej oczu powiedział mi, że w umyśle formułowała się myśl. Nagle przebłysk. – To nie jest ten facet od małp?
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową.
– To tam idziemy jutro? Nie, nie mów. Jasne, że tak. To dlatego musiałam robić te testy!
– I zrobiłaś je, co?
– Odwołaj miejsce w sanatorium – powiedziała, wyciągając rękę. – Nie mam gruźlicy.
Kiedy przyszłyśmy do restauracji, motocykl Sama stał już na parkingu. Kupiony w zeszłym roku, razem z lotusem, jachtem i małym samolotem silnikowym należał do ulubionych zabawek Sama. Nigdy nie wiem, czy on się w ten sposób broni przed kryzysem wieku średniego, czy też próbuje całą swoją uwagę skupić na czynnościach ludzkich, po latach poświęconych czynnościom wykonywanym przez naczelne.
Chociaż jest ode mnie o dziesięć lat starszy, jesteśmy przyjaciółmi od ponad dwudziestu lat. Spotkaliśmy się, kiedy ja byłam studentką drugiego roku, a on skończył dwa lata wcześniej. Podejrzewam, że ciągnęło nas do siebie, bo życie każdego z nas było tak różne od życia drugiego.
Sam jest Teksańczykiem, jedynym dzieckiem żydowskich właścicieli pensjonatu. Kiedy Sam miał piętnaście lat, jego ojciec zginął broniąc kasy, w której było dwanaście dolarów. Po śmierci męża pani Rayburn popadła w depresję, z której już nigdy nie wyszła. Na chłopaka spadł ciężar prowadzenia interesu, kończenia szkoły średniej i opieki nad matką. Kiedy zmarła siedem lat później, sprzedał pensjonat i wstąpił do marynarki. Nie mógł sobie znaleźć miejsca i niczym się nie interesował.
Życie w armii uczyniło z niego tylko większego cynika. Na obozie dla rekrutów błazeństwa jego nowych kolegów wyjątkowo go denerwowały i coraz bardziej się w sobie zamykał. Podczas pobytu w Wietnamie godzinami obserwował ptaki i zwierzęta, traktując to jako ucieczkę przed horrorem, który rozgrywał się wokół niego. Cała ta rzeź go bulwersowała i czuł się niezwykle winny biorąc w tym udział. Niewinne zwierzęta, nie motywowane przez, skomplikowane schematy stworzone po to, by zabijać należących do tego samego gatunku, stanowiły kontrast. Szczególnie interesowały go małpy, ich uporządkowane społeczności i sposoby, jakich używały rozwiązując konflikty, nie stosują przy tym niepotrzebnej przemocy. Po raz pierwszy Sam był, prawdziwie zafascynowany.
Wrócił do Stanów i wstąpił na Uniwersytet Illinois w Champaign-Urbana. Tytuł licencjata otrzymał po trzech latach i kiedy go poznałam, był asystentem na wydziale podstaw zoologii, gdzie zostałam przydzielona. Wśród studentów był znany ze swojego temperamentu, ostrego języka i skłonności do irytacji. Uczulony był zwłaszcza na studentów tępych i nie przygotowanych do zajęć. Oprócz tego był skrupulatny i wymagający, ale wyjątkowo sprawiedliwy przy ocenianiu pracy studentów.
Kiedy go lepiej poznałam, stwierdziłam, że lubił tylko kilka osób, ale ci, którzy zaliczali się do tego ścisłego grona, cieszyli się jego wyjątkową lojalnością. Powiedział mi kiedyś, że po tylu latach spędzonych wśród małp nie pasował już do społeczności ludzi. Małpia perspektywa, jak ją nazwał, ukazała mu śmieszność zachowań ludzkich.
W końcu zajął się fizyczną antropologią, przeprowadził badania w Afryce i zrobił doktorat. Pracował na kilku uniwersytetach, a na początku lat siedemdziesiątych przyjechał do Beaufort jako kierujący działem naczelnych.
Z upływem czasu złagodniał, ale sądzę, że zawsze będzie się czuł nieswojo wśród ludzi. I nie wynika to z jego niechęci do kontaktów. On nie ma nic przeciwko nim. Najlepszym dowodem jest jego funkcja burmistrza. Dla Sama życie ma inne znaczenie niż dla reszty ludzi. Stąd to zainteresowanie motorami i latającymi skrzydłami. W nich znajduje motywację i ekscytację, z drugiej strony może nimi sterować. Sam Rayburn to jedna z najbardziej skomplikowanych i najinteligentniejszych osób, jakie kiedykolwiek znałam.
Jego wysokość burmistrz siedział właśnie przy barze, oglądał koszykówkę i pił piwo beczkowe.
Przedstawiłam mu moją córkę i, jak zwykle. Sam obejmując kierownictwo zamówił sobie następny kufel, a dla nas dietetyczną colę i poprowadził nas do stolika z tyłu restauracji.
Katy, nie tracąc czasu, upewniła się co do swoich podejrzeń dotyczących naszych jutrzejszych planów i zasypała Sama pytaniami.
– Jak długo kieruje pan centrum naczelnych?
– Już przestałem liczyć. Jakieś dziesięć lat temu przestałem pracować dla kogoś i kupiłem tę cholerną firmę dla siebie. Za dużo z tego nie wyszło, ale cieszę się, że to zrobiłem. Nie ma to jak być swoim własnym szefem.
– Ile małp żyje na wyspie?
– Teraz jakieś cztery tysiące pięćset.
– Do kogo należą?
– Do FDA, czyli urzędu federalnego sprawującego kontrolę nad jakością żywności i lekarstw. Moja firma jest właścicielem wyspy i zarządza zwierzętami.
– Skąd pochodzą?
– Zostały sprowadzone na wyspę Murtry z kolonu badawczej w Puerto Rico. Razem z twoją mamą tam pracowaliśmy, chyba jeszcze w epoce brązu! Pochodzą z Indii. To są rezusy.
– Macaca mulatta. – Katy wymówiła rodzaj i gatunek melodyjnym, jednostajnie wznoszącym się i opadającym głosem.
– Bardzo dobrze. A skąd znasz taksonomię naczelnych?
– Specjalizuję się w psychologii. Rezusy są obiektem wielu badań, jak pan sam pewnie wie…
Sam miał to właśnie skomentować, kiedy nadeszła kelnerka z talerzami smażonych małży i ostryg, gotowanych krewetek, chleba z mąki kukurydzianej i surówki z białej kapusty. Pochłonęło nas polewanie potraw sosem, i wyciskanie soku z cytryn i obieranie krewetek.
– Do czego te małpy są używane?
– Populacja na Murtry to kolonia hodowlana. Niektóre roczniaki są zabierane i wysyłane do FDA, ale jeżeli osobnik nie jest schwytany, zanim osiągnie odpowiednią wagę ciała, zostaje tam na całe życie. Małpi raj.
– Co tam jeszcze jest? – Mojej córce jedzenie i mówienie w tym samym momencie nie sprawiało najmniejszej trudności.
– Niewiele. Małpy chodzą sobie, gdzie chcą. Zakładają swoje własne społeczności i mają swoje własne zasady. Są miejsca dokarmiania i zagrody, gdzie małpy są łapane, ale poza obozem wyspa należy do nich.
– Jakim obozem?
– Tak nazywamy teren przy doku. Jest tam stacja terenowa, mała klinika weterynaryjna, przeważnie dla nagłych wypadków, szopa na jedzenie dla małp i przyczepa kempingowa dla studentów i badaczy.
Zanurzył ostrygę w sosie koktajlowym, odchylił głowę do tyłu i włożył sobie smakołyk do ust.
– W dziewiętnastym wieku na wyspie była plantacja. – Do brody przyczepiły mu się małe, czerwone drobinki. – Należała do rodziny Murtry. Stąd wzięła się nazwa wyspy.
– Kto tam może pojechać? – Katy obrała kolejną krewetkę.
– Absolutnie nikt. Małpy są wolne od wszelkich wirusów i warte kupę forsy. Każdy, absolutnie każdy, kto postawi nogę na wyspie, przechodzi przez moje ręce i musi mieć mnóstwo szczepień, między innymi test na gruźlicę wykonany nie dawniej niż sześć miesięcy temu.
Sam spojrzał na mnie pytająco, a ja kiwnęłam głową.
– Nie sądziłam, że gruźlica jest nadal taka groźna.
– Dla człowieka. Ale małpki są bardzo wrażliwe na gruźlicę. Wybuch epidemii w mgnieniu oka zniszczyłby całą kolonię.
Katy zwróciła się do mnie.
– Twoi studenci też musieli się szczepić?
– Za każdym razem.
Na samym początku mojej pracy, nim zainteresowała mnie antropologia i sądowa, w zakres moich badań nad starzeniem się szkieletu wchodziła praca z małpami. Prowadziłam wtedy zajęcia z prymatologii na Uniwersytecie Karoliny Północnej w Charlotte i szkołę terenową na wyspie Murtry. Przez czternaście lat jeździłam tam ze studentami.
– Hm – Katy połknęła małża. – Ciekawie się zapowiada.
Następnego dnia o wpół do ósmej rano staliśmy w doku na północnym krańcu Lady's Island, nie mogąc się doczekać wyjazdu na Murtry. Jechaliśmy tutaj jak przez terrarium. Wszędzie utrzymywała się gęsta mgła, zacierająca kształty i sprawiając, że świat stał się nieco nieczytelny. Z miejsca, gdzie staliśmy, do Murtry było mniej niż tysiąc pięćset metrów, ale mgła znacznie ograniczała widoczność. Gdzieś obok nas przestraszony ibis wzbił się w powietrze, ciągnąc za sobą długie, chude nogi.
Przybyli ludzie załadowywali dwie otwarte łodzie. Wkrótce skończyli i odbili. Katy i ja popijałyśmy kawę oczekując na sygnał od Sama. Wreszcie zagwizdał i przywołał nas gestem. Zgniecione kubki styropianowe wrzuciłyśmy do beczki po benzynie pełniącej funkcję kubła na śmieci i pośpiesznie zeszłyśmy na niższy pomost.
Sam pomógł nam wejść na pokład, odwiązał linę i wskoczył. Skinął człowiekowi przy kole sterowym i wpłynęliśmy w małą zatoczkę.
– Jak długo będziemy płynąć? – zapytała Sama Katy.
– Jest przypływ, więc przepłyniemy Parrot Creek, potem zatoczką z tyłu i przetniemy bagna. Nie powinno nam to zająć więcej niż czterdzieści minut.
Katy siadła po turecku na pokładzie.
– Lepiej wstań i oprzyj się – zasugerował Sam. – Kiedy Joey zmniejsza obroty silnika, ta łódź skacze. Wtedy nieźle trzęsie.
Moja córka wstała i Sam podał jej linę.
– Trzymaj się tego. Chcesz kamizelkę ratunkową?
Katy potrząsnęła głową. Sam spojrzał na mnie.
– Ona świetnie pływa – zapewniłam go.
Właśnie w tym momencie Joey zapuścił silnik i łódź skoczyła. Pruliśmy przez otwartą wodę, wiatr rozwiewał włosy i ubranie i porywał słowa z ust W pewnej chwili Katy poklepała Sama po ramieniu i wskazała boję.
– Sieć na kraby – krzyknął.
Kawałek dalej pokazał jej gniazdo rybołowa na znaku kanałowym. Katy energicznie skinęła głową.
Wkrótce potem wpłynęliśmy na bagna. Joey, stając na rozstawionych nogach, z oczami utkwionymi przed sobą, kręcił kołem, prowadząc łódź przez wąskie wstążki wody. Nigdzie nie było więcej niż trzy metry wolnej przestrzeni. Czasami pochylaliśmy się w lewo, potem w prawo, manewrując po tafli i zalewając trawy po obu stronach fontannami wody.
Katy i ja trzymałyśmy się łodzi i siebie nawzajem, nasze ciała wstrząsane były siłą odśrodkową przy ostrzejszych zakrętach, a my śmiałyśmy się i podobała nam się i prędkość, i krajobrazy. Zawsze kochałam wyspę Murtry, ale chyba jeszcze bardziej docieranie na miejsce.
Kiedy dotarliśmy do celu, mgła już opadła. Słońce zalewało dok i znak wejścia na wyspę. Wietrzyk poruszał gałęziami drzew, których liście rzucały drgające cienie na napis: WŁASNOŚĆ RZĄDOWA. NIE WCHODZIĆ ZAKAZ WSTĘPU.
Kiedy rozładowano łodzie i wszyscy zeszli z pokładu, Sam przedstawił ludziom Katy. Ja znałam większość z nich, choć dostrzegłam kilka nowych twarzy. Joey został zatrudniony dwa lata wcześniej. Fred i Hank byli tu od lat. Przedstawiając ekipę, Sam krótko opisał operację.
Joey, Larry, Tommy i Fred byli technikami, do ich codziennych obowiązków należało utrzymywanie dobrych warunków i transport zaopatrzenia. Malowali i reperowali, czyścili zagrody i miejsca dokarmiania i pilnowali, by zwierzęta miały zawsze wodę i pokarm.
Jane, Chris i Hank, bardziej zaangażowani w badania, obserwowali grupy pozyskując rozmaite dane.
– Jakie? – zainteresowała się Katy.
– Ciąże, narodziny, śmierci, problemy zdrowotne. Nieustannie obserwujemy populację. Prowadzimy też badania. Jane skupia się nad serotoniną. Codziennie obserwuje i zapisuje różne typy zachowań, które małpy są bardziej agresywne, bardziej impulsywne. Następnie porównujemy dane z poziomami serotoniny. Patrzymy też na ich miejsca w społeczności. Jej małpy noszą wysyłające sygnały telemetryczne kołnierze, więc łatwo jest je znaleźć. Pewnie jakąś zobaczysz.
– Serotoniną to substancja chemiczna w mózgu – wyjaśniłam.
– Tak – odparła Katy. – Nośnik, który, jak się uważa, ma związek z agresją.
Sam i ja spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. Cóż za dziewczyna!
– A jak określacie, czy małpa jest impulsywna? – padło kolejne pytanie mojej córki.
– Taki osobnik postępuje ryzykownie. Wykonuje dłuższe skoki, na wyższych drzewach. Opuszcza rodzinę wcześniej niż inne.
– Osobnik?
– To są próbne badania. Tylko na męskich przypadkach.
– Jeden z moich takich podopiecznych jest w obozie – powiedziała Jane, instalując sobie pudełko z długą anteną wokół pasa. – J-7. Należy do grupy 0. Często się tu kręcą.
– To ten kleptoman? – zapytał Hank.
– Tak. Zgarnia wszystko, co nie jest przytwierdzone do podłoża. W zeszłym tygodniu świsnął kolejny długopis. I zegarek Larry’ego. Myślałam, że Larry będzie miał wylew, tak za nim biegał.
Kiedy wszyscy wzięli już swoje rzeczy, sprawdzili przydzielone zadania i poszli, Sam zabrał Katy na wycieczkę po wyspie.
Poszłam za nimi przyglądając się, jak moja córka staje się obserwatorem małp.
Kiedy posuwaliśmy się szlakiem, Sam pokazywał miejsca karmienia i opisywał każdą z grup, która przy nich się zbierała. Mówił o terytorium, hierarchiach dominacji i granicach macierzyństwa, a Katy przez lornetkę przyglądała się drzewom.
W miejscu karmienia E Sam rzucił kilka ziaren suszonej kukurydzy na dach z blachy falistej.
– Stójcie cicho i patrzcie.
Wkrótce usłyszeliśmy szelest liści i dostrzegliśmy zbliżającą się grupę. Chwilę potem wokół nas zaroiło się od małp – kilka siedziało na drzewach, Inne zeszły na ziemię i pobiegły zebrać kukurydzę.
Katy była zachwycona.
– To jest grupa F – wyjaśnił Sam. – Jest niewielka, ale przewodzi w niej jedna z najważniejszych samic na wyspie. To prawdziwa suka.
Po drodze do obozu Sam pomógł Katy zaplanować prosty projekt. Uporządkowała swoje notatki, a on przyniósł jej torbę pełną kukurydzy, z którą ruszyła z powrotem między drzewa. Patrzyłam na nią, kiedy znikała między dwoma rzędami dębów, z lornetką na szyi.
Usiedliśmy z Samem na osłoniętej werandzie i rozmawialiśmy przez chwilę, potem on wrócił do pracy, a ja wyjęłam zdjęcia z tomografii komputerowej. Bardzo próbowałam się skupić, ale nie mogłam. Wzory zatok są raczej mało atrakcyjne, kiedy ma się widok na połyskujące w słońcu ujście rzeki i w powietrzu czuć zapach soli i sosny.
Ludzie, wśród nich Katy, wrócili w południe. Po posiłku złożonym z kanapek i chipsów Fritos Sam wrócił do analizy swoich danych, a Katy do lasu.
Znowu rozłożyłam swoje papiery, ale i tym razem nic z tego. Zasnęłam po trzeciej stronie.
Obudził mnie znajomy dźwięk.
Bum! Rat a tat a tat a tat a tat. Bum! Rat a tat a tat tat a tat.
Dwie małpy zeskoczyły z drzew i biegały po dachu werandy. Starając się nie zwrócić na siebie uwagi, otworzyłam drzwi osłony i zeszłam po schodach.
Grupa 0 przyszła do obozu i małpy siedziały teraz na drzewach nad stacją obozową. Te dwie, które mnie obudziły, skoczyły na dach przyczepy i usadowiły się na jego przeciwnych krańcach.
– To on. – Nie usłyszałam, kiedy Sam podszedł i stanął za mną. – Popatrz.
Podał mi lornetkę.
– Widzę oznakowania – powiedziałam, przypatrując się klatkom piersiowym każdej z małp. – J-7 i GN-9. J-7 ściska jakiś przedmiot, jakby bransoletę czy obrożę…
Oddałam mu lornetkę i Sam uniósł ją do oczu.
– Co on, do diabła, ma? To chyba nie jest zegarek Larry'ego?
Znowu lornetka znalazła się w moich rękach.
– To coś się błyszczy. Wygląda jak złoto, kiedy pada na to słońce. W tej samej chwili GN-9 rzucił się do przodu i wydał z siebie głośne ostrzeżenie. J-7 zaskrzeczał i zeskoczył z dachu, przeskakując z gałęzi na gałąź, aż w końcu zniknął nam z oczu za przyczepą. Jego skarb ześliznął się i z dachu i zniknął w rynnie,
– Zobaczmy,
Sam wyciągnął drabinę spod domku i oparł ją o przyczepę. Odgarnął pajęczyny, wchodząc na pierwszy szczebel sprawdził, czy drabina wytrzyma jego ciężar i wspiął się po niej.
– No nie!
– Co?
– Skurczybyk.
– Co to jest?
Obracał coś w dłoni.
– Niech mnie diabli.
– Co to jest? – Bardzo chciałam zobaczyć, co małpa upuściła, ale Sam zasłaniał mi widok.
Przez chwilę stał nieruchomo na szczycie drabiny z przekrzywioną głową.
– Sam, co tam masz?
Bez słowa zszedł na dół i podał mi przedmiot. Od razu wiedziałam, co to jest, i poczułam, że robi mi się słabo.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i staliśmy tak bez słowa.