10

WIECZÓR PTAKÓW

Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezy-dencji St. Cloudów, przeżyłem po raz pierwszy coś, co wte-dy wydawało mi się snem.

Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem żeglarskim, tudoriańskąrezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwa-łem się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem wytwórnię filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostradą. W świetle księżyca jej betonowa na-wierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen wyczeki-wania pas startowy. Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka.

Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że nie lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wróżby, i pojąłem, że nie śpię już w sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się wirującym powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny ptak, uświa-domiłem sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widziałem olbrzy-mie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czu-łem potężne mięśnie swoich piersi. Czesałem niebo szpo-nami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie szorstkie upie-rzenie, wydzielające cierpki odór, nieprzypominający za-pachu ssaka, a ja smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni, plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem, któ-rego stek odchodowy pokrywały grudki ekskrementów i na-sienia. Byłem gotów kopulować z wiatrem. Moje okrzyki przecinały rozpędzone powietrze. Okrą-żyłem tudoriańską rezydencję, a szybując pod oknami sy-pialni, zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota mocowała się ze swoimi niezgrabny-mi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad trawnik, goniąc wśród klombów swój oświetlony księ-życową poświatą cień, a potem musnąłem pazurami po-wierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki.

Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami, krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła bia-ła postać. Jedno jej skrzydło sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpio-nego umysłu jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią, zachęcając delikatne stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad sklepem rzeźniczym, wspinały się z tru-dem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował skrzy-deł – był to wolny duch dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku nad nocnym sklepem, ob-wieszonym połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się uwolniła. Stąpała dumnie po dachu, skwapli-wie badając dziobem zapachy powietrza nocy. Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem więc w górę i w dół oświetlonej księżycem ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w leżący w dole ogród i omal nie na-dział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu i wzleciał w górę, ku mnie. Aleja nie byłem jesz-cze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym Shepperton na dachach domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów spoczywających niżej ludzi – strojnych we wspaniałe noc-ne pióra mężów, żon i rodziców z podekscytowanymi pi-sklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybu-jąc w górze, słyszałem ich niecierpliwe okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających kształtów wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych wlecia-ła z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią filmową, złote orły z wiel-kich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namio-tów, które skauci rozbili przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą cze-redę ptaków. Nocne powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją. Miriam St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei, że zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wiet-rze.

Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychają-cych się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby i szpony szarpią mi skrzy-dła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pie-rzastym ciałem i dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi dech, i zacząłem się dusić w próżni piór.

Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomo-stowi wesołego miasteczka, wyzwalając się siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na dachu. Kiedy składałem skrzy-dła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i wielkich, upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu.

Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szpo-nami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł, runąłem w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś niewielkiego pomieszczenia.

Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, niepo-radnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na nich zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochyłym blacie biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wycią-gał swe długie ręce, jak gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru.

Загрузка...