Razem runęliśmy w dół.
Dłonie Miriam chwyciły mnie za pierś, rozrywając mi paznokciami skórę. W górze rozległ się ostrzegawczy krzyk – ślepy wrzask Rachel.
Chwyciłem nasze spadające ciała i znalazłem dla nich oparcie w powietrzu. W dole, na ulicy, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Matki przewracały się o własne dzieci. Miriam i ja zawiśliśmy razem na długość ramienia od czwar-tej kondygnacji parkingu. Poprzez zasłaniające jej krawędź bugenwille widziałem samochody stojące w cieniach na po-chyłym tarasie. Biały tren Miriam sterczał nad nim piono-wo, wznosząc się na wysokość pięćdziesięciu stóp. Wyglą-dał jak olbrzymie, strojne nakrycie głowy. Uspokoiłem się i znów zacząłem oddychać. Chłodny powiew ogarnął front budynku, pieszcząc tył moich ud, pier-si i ramiona, a Miriam wciąż wpatrywała się we mnie nie-ruchomo, bez wyrazu, skupiona na moich dłoniach. Czekałem, aż zacznie oddychać. Czułem, że jej skóra wibruje jak zbyt mocno obciągnięty bęben. Wysiłkiem woli wszystkie komórki jej ciała przekraczały próg ich prawdzi-wego królestwa, łącząc się w nim na nowo, cząsteczka po cząsteczce. W końcu uspokoiła się, już pewna swojego pa-nowania nad powietrzem. Trzymałem ją za race i czułem, że poruszyły się w poszukiwaniu pulsu moich nerwów i krążącej krwi, jak gdyby Miriam była świeżo upieczonym pilotem, który rozluźnia wściekły z początku uścisk. Uśmiechnęła się do mnie czule – żona, która uczestniczy we wspólnym locie z mężem, ale przede wszystkim upra-wia z nim po raz pierwszy miłość seksualną. Wokół nas spadały ostatnie ptaki.
Delikatnie podźwignąłem Miriam i wzbiliśmy się w nie-bo. Zawiśliśmy na chwilę nad parkingiem, czekając, by uspokoił się tren. Słońce rozpromieniało draperie sukni, któ-re przypominały rozświetlone skrzydła, niosące nas w po-wietrzu. Z oddali, mrużąc oczy, przyglądały się nam upo-śledzone dzieci. Na przemian zaciskały i rozprostowywały swoje małe rączki, próbując ocenić odległość dzielącą nas od ziemi. Na ulicach kilkusetosobowy tłum pokazywał gwał-townymi gestami, że powinniśmy wracać. Widzowie bali się, że zanadto zbliżymy się do słońca.
Spojrzałem na nich z góry, rozpoznając wielu znajomych z miasteczka, przesłoniętych teraz lekką mgiełką, jak gdy-by stali na dnie szklanego jeziora. Moim prawdziwym kró-lestwem było jasne powietrze, wspólnota czasu i przestrze-ni, w której dzieliliśmy się ciałami z każdym fotonem. Ho-lując za sobą Miriam, wzbiłem się wyżej, na czysty niebo-skłon, by zabrać ją na wycieczkę po moim dominium. Jak gdyby stojąc w wagoniku niewidzialnego statku po-wietrznego, lecieliśmy ramię przy ramieniu ponad dacha-mi tego miasta, wśród dżungli -jaw strzępach kombinezo-nu lotniczego, Miriam w przepysznej sukni ślubnej. Miała otwarte oczy, choć sprawiała wrażenie uśpionej, ponieważ wpatrywała się we mnie jak rozradowana dziewczynka, przejęta dziwnym snem, w którym dane było jej przez chwilę oglądać pierwszą miłość. Miała zimne dłonie i poczułem, że chyba umarła, jej ciało spoczywa gdzieś daleko w dole, na ulicy, a ja odlatuję w dal z jej duszą.
Poszybowaliśmy nad wytwórnię, gdzie na trawiastych pasach startowych stały stare dwupłatowce. Tam zawróci-liśmy, obierając trajektorię, którą nadleciał nad Shepperton mój samolot. Resztę świata, czyli miasteczka w dolinie Ta-mizy, płynącą zakolami rzekę i widoczne w oddali ruchli-we autostrady, spowijało intensywne światło. Przelecieli-śmy nad pasażem handlowym, supermarketem i budynkiem poczty, potem nad parkiem i wiązami, aż dotarliśmy na pla-żę, w pobliżu której zatonęła cessna i gdzie zbudziłem się do swego drugiego życia.
Krążyliśmy nad wodą, a suknia Miriam wyglądała jak duch zatopionego samolotu. Obróciłem ją twarzą do mnie, ponieważ poczułem, że muszę wziąć ją w ramiona. Położy-ła ręce na moich poobijanych żebrach, nawet we śnie pró-bując złagodzić mój ból. Kiedy przyciągnąłem ją do piersi, wokół nas zadrżała aureola światła. Przycisnąłem Miriam do siebie i poczułem dreszcze na jej skórze. Jej twarz do-tknęła mojej, a wargi kobiety wbiły się w moje pokaleczo-ne usta.
Nasze uśmiechy połączyły się z sobą bez bólu. Chłodna skóra Miriam przeniknęła moją, przędza jej nerwów rozla-ła się rtęcią w moich nerwach, a fale jej tętnic zalewały ciepłem i uczuciem najdalsze zakamarki mojego ciała. Po-łączyła się ze mną, gdy się objęliśmy, jej żebra rozpuściły się w moich żebrach, jej ramiona stopiły się z moimi ra-mionami, a jej nogi i brzuch zniknęły w moim ciele. Po-chwa Miriam zacisnęła się na moim członku. Czułem w ustach jej język, czułem, że zębami chwyta moje zęby. Na-sze oczy połączyły się, a źrenice zespoliły się z sobą. Za-mglił się nam wzrok – chimeropodobna istota wyszlifowa-nymi jak ścianki brylantu oczami widziała tylko zwielo-krotnione obrazy.
Ale po chwili ujrzałem wszystko dokoła dwukrotnie sil-niejszym wzrokiem, patrzyłem bowiem zarówno swoimi, jak i jej oczami. W obu naszych głowach czułem nerwowe zawroty oraz zaufanie i miłość Miriam do mnie. Wszystkie kwiaty i liście w parku lśniły teraz jeszcze bardziej przeraź-liwą jasnością, przypominając las z podświetlonego szkła, wykonany przez mistrza jubilerskiego.
Szukałem jej w powietrzu, ale Miriam zniknęła, ulatu-jąc setkami drzwi mojego ciała. To ja byłem teraz ubrany w suknią ślubną. Czułem ciężar jej wielkiego trenu i draperii tiulowych, podobnych do skrzydeł cessny. Zwróciłem się tyłem do rzeki i poleciałem nad parkiem do centrum Shep-perton. Zawisłem tam nad dachem parkingu, wypełniając suknią rozjarzone słońcem powietrze i demonstrując mil-czącym ludziom na dole naszą jedność chimery. Kiedy przysiadłem na betonowym dachu, podbiegli do mnie David i Jamie. Chwycili drżący tren, żeby zatrzymać mnie na dachu niczym dziwny samolot, który zabłąkał się w przestrzeń powietrzną Shepperton. Stanąłem na krawę-dzi, pozwoliłem skrzydłom opaść i pomachałem uspokaja-jąco zebranym w dole tłumom. Wydawało mi się, że ich twarze powleka otępienie, jak gdyby nie potrafili pojąć tego, co widzą. Nawet ojciec Wingate, wachlujący się słomko-wym kapeluszem, był chyba zadziwiony, jakby rozdarty mię-dzy niewiarą a wiarą. Drogą błądziła pani St. Cloud, prze-patrując powietrze nad głową. Nie wiedzieć jak, niebo za-podziało gdzieś jej córkę.
Poczułem, że teraz jestem silniejszy, i upewniłem się, że nie tylko żyję, lecz nasyciłem się energią ducha i ciała Mi-riam. Miałem ochotę zatrzymać ją w sobie, jak księżniczkę zamkniętą we wściekłym zamczysku mojej duszy. Już się za nią stęskniłem. Wiedząc, że wokół są inni, których mogłem wchłonąć, by karmić się ich duchami, wkroczyłem na środek dachu. Rozpostarłem ramiona i wy-puściłem Miriam na rozslonecznione powietrze. Cofnęła się, unosząc z sobą suknię. Jej twarz kryła bla-dość głębokiego transu i głębokiego snu mojego ciała. Wi-dząc, że Miriam materializuje się, Jamie i David podbiegli, by ją powitać, a Rachel pomknęła za nimi z niewidomym uśmiechem na ustach. Dzieci wzięły ją za ręce. W dole eme-rytowany żołnierz zaczął wiwatować i wymachiwać laską. Jego głos chyba wszystkich obudził. Ludzie pospiesznie zsuwali się z dachów aut i zaczynali rozmawiać między sobą, zrozumiawszy, że pokaz latania dobiegł nareszcie końca. Przy schodach Miriam rzuciła mi przez ramię spojrze-nie, jak gdyby widziała mnie po raz pierwszy od początku naszego wspólnego lotu. Uśmiechnęła się i zrozumiałem, że uznaje moją władzę w powietrzu. Wciąż była blada, jak gdyby jej ciało umierało po trochu, opuszczając miastecz-ko.
Byłem pewien, że dzięki niej i dążącym ku niebu du-chom mieszkańców Shepperton będę mógł wreszcie stąd uciec.