W końcu miałem więc umknąć z tego dusznego mia-steczka. Niecierpliwiłem się, siedząc obok Starka, kiedy cze-kaliśmy w kolejce, żeby przekroczyć most w Walton. Na-deszło późne popołudnie i drogi dojazdowe zapchane były samochodami, wracającymi z Londynu. Walton leżało na południe od Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opuściłem strefę zagrożenia. Rozmyślałem o decyzji Starka, który postanowił nie wydać mnie policji – mój rzekomy powrót z martwych uciszył na pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matkę i poszukują-cego skamieniałości księdza. Byłem jednak przekonany, że Stark zdradzi moją historię jakiejś gazecie albo stacji tele-wizyjnej, zwłaszcza gdy odkryje, że ukradłem cessnę. Ale z jemu tylko znanego powodu to, że byłem pilotem, zrobiło na Starku głębokie wrażenie. Moje spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w przeciwieństwie do za-aranżowanych wypadków z jego filmu, dotknęły w nim ja-kiegoś jeszcze bezkształtnego, lecz potężnego marzenia. Stark wskazał niemal nieruchomy sznur samochodów, tkwiących w obłokach lśniących w słońcu spalin. – W zasadzie powinieneś znajdować się teraz tysiąc stóp ponad tym wszystkim, Blake. Wziąłem kiedyś kilka lekcji pilotażu, ale nie szło mi dobrze. A ty nie próbowałeś może kiedyś lotniarstwa?
Patrzyłem na uschłe wiązy, górujące nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie przekazywał mi wciąż swoją wiadomość. Z nieba zwisały świeżo pomalowane wagoniki diabelskiego koła niczym zabawki, czekające, aż pochwycą je piloci przelatujących w pobliżu balonów. – Tak naprawdę interesuję się lotami w maszynach na-pędzanych siłą ludzkich mięśni. Chciałbym pewnego dnia odbyć pierwszy taki lot dookoła świata.
– Maszyna latająca, napędzana siłą ludzkich mięśni? – Stark przewrócił oczami, chcąc mi się skwapliwie przypo-dobać. Czy nie rozumiał, że uratował mnie przed policją? – Chciałbym ci pomóc, Blake… Mógłbyś wystartować wła-śnie stąd. Z Shepperton.
– Z Shepperton?
– Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miej-sce. Po twoim porannym wypadku chętnie powitano by cię tu jako miejscowego pilota i mógłbyś zapewne otworzyć szkołę pilotażu, może nawet w porozumieniu z wytwórnią. Poza tym mieszkańcy tej okolicy są opętani tego rodzaju rzeczami, jak parki safari, delfinaria czy akrobacje lotni-cze, wszystko im jedno. Ciągle przebierają się za halabard-ników z Tower albo za piechotę hanowerską i odgrywają bitwę pod Austerlitz. Ja postanowiłem rozbudować zoo. Gdyby udało mi się wydobyć z rzeki twój samolot, wysta-wiłbym go na pokaz jako atrakcję turystyczną. -Nie…
– Dlaczego? A może odsprzeda mi go twoja firma ubez-pieczeniowa?
– Nie ruszaj go!
– W porządku, Blake… – Zaskoczony gwałtownością w moim głosie, Stark chwycił mnie za rękę, żebym się uspo-koił. – Oczywiście, zostawię samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszynę do morza. Wiem, co czujesz, Blake. Wlekliśmy się teraz wzdłuż środkowego przęsła mostu. W oczach pulsowały mi setki świateł stopu, ponieważ kie-rowcy co chwila zatrzymywali się i ruszali znowu. Mijali-śmy dźwigary na odległość wyciągniętej ręki, jadąc tak powoli, że mogłem policzyć nity wystające spod łuszczącej się farby.
I tym razem nabrałem jednak pewności, że wcale nie poruszamy się naprzód. Nie tylko nie zbliżaliśmy się do brzegu, na którym leżało Walton, ale byliśmy od niego da-lej niż przedtem. Ciągnące się przed nami szeregi samo-chodów i autobusów przypominały gigantyczne pasy trans-misyjne. Położony z tyłu brzeg Shepperton ze swoimi fir-mami żeglugowymi i przystaniami wydawał się nie dalej niż pięćset jardów stąd.
Rzeka zakołysała się. Zabrakło mi tchu i opadłem na siedzenie, świadom napierających ze wszystkich stron po-jazdów, poruszających się, lecz nieruchomych, a ponadto wyposażonych w światła wysysające siły z moich oczu. Cze-kałem, aż złudzenie minie, uwięziony na metalowej drodze długości jednej mili.
– Blake, poruszamy się! Wszystko jest w porządku!
Aleja wiedziałem swoje.
Gdy otwierałem drzwi, poczułem dłoń Starka na swoich zmiażdżonych piersiach. Odtrąciłem go łokciem i wysko-czyłem z karawanu. Przesadziłem sięgającą bioder barier-kę, wypadłem na chodnik i pobiegłem w dół, ku bezpiecz-nym brzegom Shepperton.
Pięć minut później, gdy zostawiłem rzekę daleko za sobą, siedziałem na ławce przy opustoszałych kortach tenisowych. Pozbywszy się lęku, który dźwigałem na moście, zacząłem masować swoją posiniaczoną klatkę piersiową. W każdym razie dowiedziałem się, że to nie Stark usiłował mnie reani-mować – dłonie, które odcisnęły się na moich żebrach, były większe, równie duże i silne, jak moje.
Podniosłem wzrok na umarłe wiązy, odległe ulice i domy. Z jakiejś przyczyny, znanej jedynie najskrytszym zakamar-kom mojej głowy, zostałem uwięziony w tym nadrzecznym mieście, wokół którego moje myśli zakreśliły ciasny krąg, wyznaczony na północy przez autostradę, a na zachodzie i południu przez kręte koryto Tamizy. Przyglądałem się po-jazdom, ciągnącym w kierunku Londynu, na wschód, i by-łem pewien, że gdybym próbował stąd wyjść tymi ostatni-mi drzwiami, rysującymi się na horyzoncie, otwarłaby się przede mną ta sama, mdląca perspektywa. Na korty weszły pod opieką matki dwie nastoletnie dziewczyny z rakietami w dłoniach. Przypatrywały mi się czujnie, zaskoczone widokiem młodego księdza w butach tenisowych, który najprawdopodobniej upił się mszalnym winem. Miałem ochotę spędzić popołudnie na grze w teni-sa z tymi kobietami. Choć byłem całkowicie wyczerpany, owładnęła mną ta sama potężna, acz niewybredna żądza seksualna, którą odczuwałem do wszystkich ludzi, jakich spotkałem w Shepperton po wypadku: do Starka, niewido-mego dziecka, młodej lekarki, a nawet do księdza. Wpatry-wałem się więc w matkę i córki w gorącej zadumie, jak gdyby były nagie, i to nie w moich, lecz swoich własnych oczach. Pragnąłem uwieść je obietnicą spowiedzi, prowa-dzonej między kolejnymi returnami z linii końcowej, pa-rzyć się z każdą z nich z osobna między wolejami, zagry-wanymi w poprzek kortu i pokrywać je od tyłu, gdy będą kucać przy siatce.
Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z samolotu… Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając ces-snę, i teraz nieświadomie nie chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie ten nie-znajomy pasażer próbował mnie zabić w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie wyciskały mi powietrze z płuc, a jego usta za-kleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się przy życiu jeszcze przez kilka chwil…
Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione manekiny. Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że przed chwilą odegrałem tę tytaniczną pod-wodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną obelgę i ruszyłem na przełaj przez park.
Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się teraz nad wytwór-nią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a światło zostało uwięzione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił. Niedaleko, na niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścia-ną ciemnych rododendronów, bawiła się trójka dzieci. Cięż-kie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał dono-śnie, a niewidoma Rachel wydawała żwawe, krótkie instruk-cje.
Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, posta-nowiłem przyłączyć się do zabawy. Rozepchnąłem rodo-dendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnia-nej ziemi, biegnący ku rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w głębokiej tra-wie. Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świe-cie w kierunku klombu, świeżo wykopanego w tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel uklękła, ba-dając rozkopaną ziemię swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię pogrzebo-wą martwych tulipanów, które znalazły w śmietniku straż-nika parkowego. Dzieci ułożyły także skromny krzyż z pa-tyków, przyozdobiony kawałkami kolorowego szkła i srebr-nej cynfolii.
Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczy-łem do altanki. Zaniepokojone dzieci odwróciły się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ścią-gnęła jej bladość, kiedy szukała po omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem przez wysoką trawę, a Jamie znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka.
– Rachel!… Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!… Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi kwia-tami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą kredką.
Czy zatem dzieci grzebały mojącessnę?
Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowi-łem dowieść, że jeśli naprawdę zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył wiecznie.