23

ZAKŁADAM SZKOŁĘ LATANIA

– Blake, urządziłeś nam cudowny dzień!-Pani St. Cloud stała w swoim ulubionym miejscu w oknie sypialni. Wska-zała palcem światło, które lało się z drzew okalających brzeg rzeki w Shepperton, elektryczny brzeg. – To wspaniałe… Zmieniłeś Shepperton w plan filmowy.

Leżałem w ciepłym, porannym powietrzu całą godzinę, a moim ciałem opiekowało się słońce. Ucieszyłem się na widok pani St. Cloud, tak podekscytowanej, jak przewod-niczka drużyny skautek na jakimś zlocie. Zatrzymała się u wezgłowia łóżka, niepewna, czy wolno jej wkroczyć w gra-nice otaczającej mnie aury. Była zadowolona i zarazem zdezorientowana, niczym matka przedwcześnie rozwinię-tego dziecka, którego zdolności mogły się rozpłynąć w kil-kunastu niespodziewanych kierunkach. Chciałem się popi-sywać, wyczarować dla niej z niczego wszelkie rodzaje nad-zwyczajnych skarbów. Choć nadal miałem niewielkie po-jęcie o prawdziwym zasięgu moich mocy, widziałem, że pani St. Cloud uważa je za oczywiste. Zaufanie, jakim mnie darzyła, było tym, czego potrzebowałem. Zastanawiałem się jak poszerzyć swoje królestwo, a nawet rzucić wyzwa-nie tym niewidzialnym siłom, które nadały mi moc. – Widziała pani Miriam dziś rano? – Bałem się, że Mi-riam mogła uciec z Shepperton, do Londynu i schronić się w komnatach jakiejś koleżanki po fachu, kiedy w tym ma-łym, nadrzecznym miasteczku będą rozgrywać się dziwne wydarzenia, a wśród pralek i używanych samochodów bę-dzie szalał jej pogański bożek.

– Miriam jest w klinice. Nie przejmuj się, Blake, wczo-raj wieczorem była zdenerwowana. – Pani St. Cloud mówi-ła o swojej córce jak o zbłąkanej małżonce, ogarniętej ja-kąś niedorzeczną gorączką religijną. – Ona cię wkrótce zro-zumie. Ja już cię rozumiem. Ojciec Wingate też. – Wiem. To bardzo ważne. – Pomachałem ludziom sto-jącym na brzegu od strony Walton, ponieważ pokonali pod-mokłą łąkę, żeby na własne oczy zobaczyć przemianę Shep-perton. – Zrobiłem to wszystko dla niej. I dla pani. – Oczywiście, Blake. – Pani St. Cloud ścisnęła mnie za ramiona, chcąc dodać mi otuchy.

Dotyk jej silnych palców na mojej skórze sprawił mi przy-jemność. Zaczynałem już zapominać, że leżeliśmy razem na tym łóżku, gdy odbywały się moje zastępcze narodziny. Cieszyłem się, że pani St. Cloud, podobnie jak inni, nie za-uważyła mojej nagości.

Z wody wyskoczył miecznik. Jego biały miecz przebił powietrze w salucie na moją cześć. Rzeka była pełna ryb, jak oceanarium o nadmiernie rozrośniętym inwentarzu. Nie zwracając uwagi na delfiny, morświny oraz ławice wiel-kich karpi i łososi, ojciec Wingate siedział na płóciennym krzesełku wśród sprzę-tu do poszukiwania skamielin i stadka ciekawskich pingwi-nów. Pogrążony w pracy, przesiewał mokry piach. Razem z nim na plażę przyszły upośledzone dzieci, które wyciągały teraz na brzeg kawałek skrzydła cessny, wyrzuconego w nocy na płyciznę.

Wszyscy pracowali, jak gdyby zaraz miał się skończyć czas. Przyszło mi do głowy, że zawsze, gdy się budziłem, zastawałem członków mojej „Rodziny” na swoich pierwot-nych miejscach, jak większość aktorów, ustawiających się do kolejnego ujęcia w ich imitacji rzeczywistości. Nawet Stark, rozebrany do kąpielówek, pracował na zrujnowanym pomoście wesołego miasteczka. Poluzował cumy swojej łodzi z włókiem, gotów wypłynąć zardzewiałym pontonem nad zatopioną cessnę. Dźwig oplatały grube liany, pokry-wające też diabelskie koło. Stark z maczetą w dłoni ciął pnącza, odstraszając ostrzem obserwujące go fulmary. Zaniepokojony tą harówką, ująłem pod ramię panią St. Cloud, która uspokajająco przygarnęła mnie do piersi. – Powiedz mi, Blake… Co dzisiaj dla nas wyśnisz?

– Ja nie śnię.

– Wiem… – Uśmiechnęła się na myśl o swojej niezdar-ności, uradowana uczuciem, jakie dla mnie żywiła. – To my śnimy, wiem o tym. Ty nam tylko pokazujesz, jak się obudzić. – Kiedy za oknem przeleciała szkarłatna ara, pani St. Cloud powiedziała z absolutną powagą: – Blake, a może założyłbyś tu szkołę latania? Nauczyłbyś latać wszystkich mieszkańców Shepperton. Jeśli chcesz, pomówię na ten te-mat z ludźmi na brzegu.

Rozmyślałem o tej dziwnej, ale brzemiennej propozy-cji, kiedy wkraczałem na trawnik, obserwując ojca Wingate i troje dzieci, pracujących z zapałem na plaży. Dlaczego ten duchowny renegat tak bardzo pragnął odkryć szczątki ar-chaicznej, skrzydlatej istoty, pogrążonej w ziemi pod jego stopami? Uśmiechnąłem się, widząc pełen winy wyraz twa-rzy dzieci, oddających się tajemnemu przedsięwzięciu,.nie-zgodnemu z duchem dnia. Wciągały kawałek skrzydła ces-sny w krzaki z takim przejęciem, że i one nie zauważyły mojej nagości.

Nauczyć ich wszystkich latać? Tych upośledzonych dzieci latać nikt nie nauczy, ale jeśli chodzi o Miriam St. Cloud… Już nas widziałem, lecących razem po niebie nad Shepper-ton, by uciec z tego niewyszukanego raju. Opuściłem teren posiadłości, otworzyłem furtkę i ruszyłem do parku. Gdy przebiegałem obok kortów tenisowych, ciepłe powietrze owiewało mi obnażoną skórę, jakby chciało unieść mnie z ziemi. Musiałem znaleźć Miriam, zanim zacznie rozpaczać nad wszystkim, co zrobiłem.

Wszędzie dostrzegałem grupki ludzi, poruszających się między drzewami. Dzieci ścigały się pośród klombów kwia-towych, usiłując schwytać kolorowe ptaki. Przez bambuso-wą palisadę, którą zasadziłem przy moście Walton, przepy-chali się już pierwsi goście, zwabieni do Shepperton nie-zwykłą roślinnością, porastającą wszystkie dachy, i setka-mi palm, unoszących swoje tropikalne parasole w prowin-cjonalnych ogródkach. Ludzie wysiadali z samochodów przy drodze wiodącej na lotnisko, by sfotografować kaktusy i kolczaste opuncje, zakorzeniające się swobodnie w beto-nowym chodniku.

Przed kliniką czekała na mnie długa kolejka pacjentów – starcy z oddziału geriatrycznego, pogryzieni przez małp-kę, kobieta, która we własnym ogrodzie nadziała się dłonią na bambusowy pal, dwie nastolatki, chichoczące nerwowo na mój widok, jak gdyby przekonane, że to ja jestem sprawcą ich ciąż, i pewien młody elektryk, pokiereszowany przez rybołowa, gnieżdżącego się na dachu poczty. Wszyscy przy-patrywali się mojemu nagiemu ciału bez słowa komenta-rza, przyjmując za oczywiste, że jestem ubrany. Poczekal-nię wypełniał pluton podstarzałych kobiet, kłócących się niecierpliwie o wyniki swoich testów ciążowych. Oddane mi klaki erki wbiły wzrok w plamy nasienia, znaczące moje uda. Czy posiadłem je wszystkie w swojej wizji? Przyglą-dając się ich pulchnym policzkom i zaróżowionym ustom nabrałem pewności, że wyniki wszystkich testów okażą się pozytywne.

– Panie Blake! Proszę!… – Recepcjonistka przepchnęła się przez ludzką ciżbę w korytarzu i wczepiła się bez sił w moje ramię. – Doktor Miriam od nas odeszła! Zamknęła gabinet chirurgiczny dziś rano. Wydawała mi się jakaś dziw-na, i pomyślałam, że może pan…

Wziąłem klucze i wszedłem do gabinetu Miriam. Za-mknąłem drzwi, by odciąć się od gwaru na zewnątrz, i sta-nąłem nagi w zaciemnionym pokoju. Setki zapachów ciała Miriam i jej najdrobniejsze gesty wisiały w wątłym świetle jak pieszczota albo podarunek, czekający na mnie, żebym go rozpakował.

Biurko lekarki było uprzątnięte, szuflady opróżnione, a szafki opieczętowane. Na ścianie wisiały rentgenowskie zdjęcia mojej głowy, zdeformowane klejnoty, przez które przeświecało wciąż upiorne światło, niczym korona znisz-czenia, którą po raz pierwszy ujrzałem nad Shepperton. Między zdjęciami znalazłem pocztówkę z wakacji od jej kolegi po fachu i reprodukcję rysunku Leonarda da Vinci, przedstawiającego Marię Dziewicę, siedzącą na kolanach świętej Anny. Przyglądałem się ich wężowatym postaciom, ukazanym w niezgłębionych pozach. Czy Miriam ujrzała mój uskrzydlony kształt w ptasim stworzeniu, emblemacie mojego sennego lotu, który zdawał się wyłaniać z fałd szat matki i córki, tak jak ja wyłoniłem się spomiędzy Miriam i pani St. Cloud?

– Panie Blake… Czy przyjmie pan teraz pacjentów?

Gorączkowym gestem nakazałem recepcjonistce odejść. – Jestem zajęty. Powiedz im, że jeśli spróbują, mogą wy-leczyć się sami.

Ja odczuwałem bowiem potrzebę latania. Przedarłem się przez tłum kobiet w korytarzu i wysze-dłem z kliniki. Potrącali mnie ludzie, którzy usiłowali przy-gwoździć mnie do kolejnych samochodów, rozszarpując swoje rany i bandaże. Jakaś staruszka uklękła u moich stóp i próbowała utoczyć krwi z moich kostek. – Zostawcie mnie w spokoju! – Dręczyli mnie, a ja my-ślałem tylko o Miriam St. Cloud, chwyciłem więc szybę jej kabrioletu, wskoczyłem do środka nad maską i ruszyłem do kościoła. Usiłowałem zastanowić się, jaki powinien być mój następny krok w procesie przemiany miasteczka. Choć miałem władzę, odczuwałem mimo wszystko potrzebę sa-mopotwierdzenia, dogłębnego zbadania własnych możliwo-ści, a nawet sprowokowania samego siebie. Czy przybyłem tu, by wykorzystać tych ludzi, zbawić ich, ukarać, czy może poprowadzić ku jakiejś seksualnej utopii?… Podniosłem wzrok na barwną, tropikalną roślinność, po-rastającą gęsto dachy domów, spojrzałem na setki wielkich palm daktylowych, pochylających się nad kominami, i na zieloną fontannę drzewa figowego. Z niecierpliwością cze-kałem na kontynuację dnia. Nasłuchiwałem podekscytowa-nych głosów ludzi przed kliniką, którzy spierali się jak dzie-ci, stojąc wśród samochodów. Chciałem, żeby odkryli swo-je prawdziwe moce -jeśli istniały we mnie, istniały także w nich. Wszyscy tutejsi mieszkańcy posiadali moc sproku-rowania maleńkiego Edenu z ziemi pod ich stopami. Chciałem poprowadzić ich do prawdziwego świata przez wszystkie bariery celne wewnętrznych hamulców i utartych zwyczajów. Jednocześnie, z jak najbardziej praktycznego punktu widzenia, sądziłem, że będę mógł wykorzystać lud-ność Shepperton nie tylko w planie ucieczki z miasta i osta-tecznego pokonania śmierci, której już raz udało mi się wy-mknąć, lecz także rzucając wyzwanie niewidzialnym siłom, które obdarowały mnie niezwykłą mocą. Tymczasem ode-brałem im już gubernatorstwo miasteczka. Nie tylko pierw-szy ujdę śmierci, lecz również pierwszy wzniosę się ponad śmiertelność i zwykłe człowieczeństwo, by objąć w posia-danie słusznie przysługujące mi dziedzictwo boga. Kościół był pusty. Mlecznoczerwone kwiaty mojego sek-su dusiły ganek i wejście do zakrystii. Barbarzyńskie rośli-ny górowały już wzrostem nad rozczarowanymi parafiana-mi. Polując wciąż na Miriam, minąłem biegiem basen, kie-rując się w stronę wejścia na pomost z wesołym miastecz-kiem Starka.

Budka była świeżo pomalowana, a na biurku spoczywał automat do wydawania biletów. Gdy przyjdę tu po raz dru-gi, Stark będzie czekał w kasie. Włók na zardzewiałym pon-tonie dryfował w odległości dwudziestu stóp od pomostu, ponieważ Stark przeciął pnącza, oplatające diabelskie koło, karuzelę i żuraw dźwigu.

Dlaczego jednak mieszkańcy Shepperton, z których wielu pracowało przecież na lotnisku i w wytwórni filmowej, mieliby się zainteresować brudnym wrakiem cessny? Być może Stark przypuszczał, że kiedy wieść o moich nadzwy-czajnych mocach i ocaleniu przed śmiercią dotrze do ze-wnętrznego świata, samolot otoczy aura talizmanu, która nie zniknie nawet po moim odejściu… Obserwowani przez kamery telewizyjne całego świata, ludzie zapłacą każdą cenę, by dotknąć przesyconych wodą skrzydeł i zajrzeć do pobielałego kokpitu, z którego wyłonił się kiedyś młody bóg…

Poczułem znów sińce na piersi, niemal już pewien, że to Stark przywrócił mnie do życia. Tylko on nie wątpił, że umarłem, i że przez wąską szczelinę mojego ocalenia w nasz świat przeciekała inna rzeczywistość. W ciemności pod klatkami drżały w pyle ptasie skrzy-dła. Drzwiczki otworzyły się zamaszyście i zobaczyłem sępa, który ze smutkiem dziobał wysypane żwirem dno klatki. Jego towarzysz skulił się pod stosem starych skrzynek, kry-jąc wytarte pióra przed słońcem.

A zatem Stark pootwierał klatki w swoim mizernym zoo i wypędził jego mieszkańców. Małpka uczepiła się prętów klatki po zewnętrznej stronie, natomiast szympans siedział samotnie w wagoniku diabelskiego koła, majstrując swo-imi delikatnymi dłońmi przy pulpicie sterowniczym, jakby chciał odlecieć ku jakiemuś szczęśliwszemu lądowisku. Zwierzęta wyglądały na głodne, zaniedbane i onieśmie-lone wybuchającą wokół tropikalną florą. Wiedziałem, że nie należą do mojego odrodzonego Shepperton, ale było mi przykro widzieć je w tak opłakanym stanie, ukląkłem więc, dotknąłem plam spermy na udach i przycisnąłem dłonie do ziemi. Kiedy wstawałem, wraz ze mną wzbiło się w górę niewielkie drzewo chlebowe, którego owoce zawisły na wysokości mojej głowy. Nakarmiłem małpkę, a potem w pobliżu diabelskiego koła zasadziłem bananowiec dla szym-pansa. Siedział w wagoniku, opuściwszy bojaźliwie głowę, i obierał z wdziękiem świeże, żółte owoce. Zanim zdążyłem zająć się sępami, usłyszałem nadjeżdża-jący karawan, którego ochrypły silnik dyszał niczym be-stia. Stark skręcił ciężkim wehikułem na podjazd, obsypu-jąc mi nogi gorącym pyłem. Teatralnym gestem przygładził jasne włosy i rzucił mi spojrzenie zza kierownicy, choć nie zauważył, że jestem nagi. Układał już sobie w głowie prze-bieg pierwszego wywiadu dla telewizji.

Wytrzymałem jego bezczelny wzrok i poczułem, że bu-rzy się we mnie krew. Miałem ochotę spuścić z ramienia sokoła, młodego zabójcę, który chwyci Starka za gardło w pierwszej chwili życia, albo wypuścić z mojego penisa ko-brę, żeby wstrzyknęła mu truciznę do ust. Lecz kiedy do niego podszedłem, ujrzałem z tyłu wozu jakieś zmierzwio-ne, pierzaste, szamoczące się stworzenia. Na stalowych uchwytach, podtrzymujących trumnę, leżało kilkanaście ptaków, które Starkowi udało się schwytać w sieć. Na pod-łodze karawanu spoczywały bezradnie ary, wilgi i kakadu – nowi lokatorzy ogrodu zoologicznego Starka. – Boją się ciebie, Blake. – Otworzył tylne drzwi kara-wanu majestatycznym gestem. – Całe to towarzystwo schwytałem w ciągu pół godziny. Shepperton zmienia się w obłąkaną ptaszarnię…

Wciąż zachowywał się czujnie i przymilnie, jak gdyby moja rosnąca władza nad tym małym miasteczkiem i bez-graniczna płodność prowokowały go, żeby tym bardziej rzu-cić mi wyzwanie. W moim przekonaniu podejrzewał, że owe potargane stworzenia, schwytane w grubą siatkę, są częścią mnie.

Starając się mnie nie dotykać – czyż nie przemieniłbym go w drapieżnego ptaka, wyposażonego w ostry dziób i sła-be nogi? – otworzył zastawę i rzucił ptaki w proch pod moimi stopami. Wpatrywał się w rozciągniętą w sieci zdobycz, w zmaltretowane ptaki, z wyraźną pokusą, żeby zadusić je na miejscu gołymi rękami.

– Spodoba ci się to, co robię, Blake. Będzie tu stałe ar-chiwum, zawierające po jednym okazie z każdego gatunku, czyli coś w rodzaju pomnika na twoją pamiątkę. Nie podo-ba ci się ten pomysł? Myślę już także o delfinarium, dużym na tyle, by można w nim trzymać walenia. A tu będę prze-chowywał wszystkie ptaki. W wielkiej klatce obok cessny znajdzie się największy z nich wszystkich… król ptaków. Rozmarzone oczy Starka przebiegły moje ciało w nie-mal erotycznej gorączce.

– Co ty na to, Blake? Nie chciałbyś mieć kondora?…

Загрузка...