Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami. Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i wchłonął je w siebie żarłocz-nie.
Moja krew unosiła się z otwartego serca wstęgami czar-nej krepy, której serpentyny ciągnęły się w głąb mrocznie-jącego lasu. Wątłe drzewa pokrywał dziwny grzyb, karmią-cy się azotowym powietrzem. Nad parkiem zawisły obrzy-dliwe miazmaty, deformujące więdnące kwiecie. Siedzia-łem w kokpicie samolotu, pełnego martwych ptaków. Ze wszystkich stron otaczał mnie ogród nowotworów. Śmierć wybiegła ze mnie na milczącą łąkę i ruszyła na ulice miasteczka. Nasłuchiwałem słabego nawoływania mieszkańców, którzy urządzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.
Późnym popołudniem w altanie pojawił się jelonek, który podszedł do grobu, chwiejąc się na kościstych jak szkielety nogach. Wpatrywał się we mnie rozbieganymi oczami, nie mogąc skupić wzroku na mojej rozpływającej się twarzy, a po chwili położył się w ciemnej trawie. Pod okiem sępów, siedzących na gałęziach nad moją głową, zaczęły groma-dzić się wokół mnie inne zwierzęta – ostatnie ocalałe stwo-rzenia z tego małego raju, który przyniosłem miasteczku. Pośród maków znalazł się cocker-spaniel, suczka, która przysiadła, skomląc, obok śmigła cessny. Leciwy szympans, którego nakarmiłem, gdy Stark porzucił swój ogród zoolo-giczny, przykucnął w trawie, bijąc się rękami po głowie, jak gdyby w ten sposób chciał wtrącić prawdziwy świat z powrotem na łąkę. Ostatnia przybiegła z przyziemnym sze-lestem małpka, która wdrapała się na kadłub i uporczywie przyglądała mi się olbrzymimi oczami przez pękniętą szy-bę samolotu.
Zwierzęta przyszły, żebym je uzdrowił -ja, który usła-łem ulice kwiatami i nakarmiłem zwierzęta owocami chle-bowca. Siedziałem w kokpicie mogiły, wciąż nie mogąc się ruszyć. Czułem, że zamrożone żyły w moich ramionach są jak z grafitu. Wycieńczone niebo rozświetlały ogniska, w których mieszkańcy palili dżunglę, porastającą ich sklepy i domostwa.
Widziałem także członków mojej rodziny – wyglądali jak duchy, stojące na wyśnionym trawniku, i obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloudów. Ojciec Wingate w nie-skazitelnie czystej sutannie stał w przesiąkniętej krwią tra-wie. Jego twarz i ręce były wychudzone, i zrozumiałem, że głodził się specjalnie, by uchronić przede mną swoje ciało. Były z nim dzieci – Rachel spała na stojąco, wsparłszy gło-wę na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrzałem panią St. Cloud o bladym, wymizerowanym do kości obliczu. Jej szara koszula nocna przypominała całun, jak gdyby pani St. Cloud wstała z łoża boleści i chciała mnie poprosić, żebym umarł.
Nawet Stark zajął swoje miejsce w jednym z wagoni-ków diabelskiego koła. Miał na szyi klamrę barwnej girlan-dy z kolorowych ar i wpatrywał się w zardzewiały ponton, zacumowany nad cessną i splamiony krwią, która zdawała się wyciekać z kokpitu samolotu.
Wszyscy czekali, aż umrę i ich wyzwolę. Przypomnia-łem sobie obraz zagłady, który zobaczyłem, kiedy wydosta-łem się z samolotu, wizję własnej śmierci pod rozświetlo-nym ogniskami niebem. Pomimo tylu wysiłków, by udo-wodnić, kim jestem, stałem się trupem osadzonym w gro-bie.
Spaniel przysunął się bliżej, chcąc mi odebrać resztki sił. Szympans ułożył się na boku w trawie, wbijając we mnie wzrok. Nie zwracając na nich uwagi, nasłuchiwałem prze-raźliwych krzyków padlinożerców. Usłyszałem gdzieś bli-sko trzepot sępich skrzydeł i spojrzałem za rzekę w nadziei, że przybędzie stamtąd helikopter, aby mnie ocalić. Poddawszy się rozpaczy, postanowiłem umrzeć.