Zostałem sam. Ślepy, niemal zupełnie głuchy i pozba-wiony języka, chodziłem, powłócząc nogami, po ruchliwych ulicach Shepperton, podpierając się kulą, którą dostałem od jednego z uleczonych przeze mnie staruszków. Wyczu-wałem dokoła obecność mieszkańców i wiedziałem, że w końcu są szczęśliwi. Było to dziwne, ale cieszyłem się, że oddałem im siebie, że przekazałem im te właściwości, któ-rymi ptaki, węże, nornice i wszystkie najdrobniejsze stwo-rzenia ziemne podzieliły się ze mną w ten sam sposób, w jaki wszechświat dwukrotnie już podzielił się ze mną ży-ciem. Właściwie uciekłem teraz z Shepperton, pogrążając się w ich ciałach, choć pozostawiłem cząstkę siebie w ró-żowym rumieńcu na skórze starej kobiety i w jasnych oczach jeszcze niedawno zgrzybiałego starca.
Kilka razy stuknąłem kulą w ziemię i zorientowałem się, że jestem niedaleko supermarketu. Ale wokół mnie nie było obcych ludzi. Znałem tu wszystkich, ich słabe i mocne punk-ty, zapach ich potu, znamiona na ich plecach i ubytki w zębach. Byłem ich matką i ojcem, bo wyszli ze mnie, zro-dzeni z mojego powietrznego ciała.
Dotarłszy do stacji benzynowej, postanowiłem odpocząć wśród dystrybutorów. Moją skórę kąpała woń tropikalnego kwiecia. Wyczuwałem zbliżające się kroki, jak twarde ostrza na betonowym dziedzińcu. Kiedy ruszyłem na drugą stronę ulicy, po omacku stukając kulą w ziemię, ludzie szli za mną w milczeniu. Minęliśmy opuszczone kapliczki pośród wy-sepek sprzętu gospodarczego i zdążaliśmy dalej, przez plac autokomisu, na otwarty teren w pobliżu autostrady. Zatrzymałem się i usłyszałem wokół siebie odgłos ryt-micznych oddechów. Czyżby szli za mną zabójcy, którzy za chwilę ukamienują mnie na śmierć? Byłem im gotów dać, co tylko chcą – moje słabe nogi i ramiona, pozbawione po-wietrza płuca i niemagiczne już lędźwia. Gdyby zdarli ze mnie ubranie, pozostawiliby w pyle autostrady tylko kłę-bek splątanych kości.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Poczułem na szyi ciepły oddech. Czyjeś palce badały moje nadgarstki, ktoś pieścił moją posiniaczoną pierś, ktoś inny gładził powieki moich niewidomych oczu. Ludzie stłoczyli się przy mnie, dotyka-li mnie, dotykali moich nóg, masowali mi uda, unosili mosz-nę. W moje wargi wcisnęły się słodkie, kobiece usta. Omal nie zadławili mnie przejawami czułości, jak kochający ro-dzice, którzy rozmyślnie duszą swoje ułomne dziecko. Ogarnęła mnie jakby wsteczna fala pływowa, gwałtow-ny odpływ, który zalał moje puste naczynia krwionośne. Po-wietrze pojaśniało. Moje lędźwie i penis ożyły w dłoniach młodzieńca, którego nasienie ładowało na nowo moje ją-dra.
– Blake!… Otwórz oczy!
Ojciec Wingate i pani St. Cloud uśmiechali mi się pro-sto w twarz. Podobnie jak wszyscy dokoła byli przebrani w stroje lotników i przypominali wiktoriańskich entuzjastów lotnictwa. Ksiądz zdjął swoją panamę i posłał ją jednym ruchem nad dachami bezpańskich samochodów, a potem uściskał mnie czule.
– Blake, udało ci się!… – Opuściło go obrzydzenie do samego siebie i nie miał ani jednej zmarszczki na twarzy, rozświetlonej tym samym wewnętrznym światłem, które prześwitywało z rentgenowskich fotografii mojej czaszki. Był wesoły i chyba kręciło mu się w głowie, niby młodemu klerykowi, cieszącemu się jakimś wspaniałym dowcipem nad kieliszkiem mszalnego wina.
Pani St. Cloud przytrzymała w dłoniach moją twarz i pocałowała mnie w czoło. Spostrzegłem w jej uśmiechu wyraz twarzy Miriam. Rysy oblicza pani St. Cloud ściągnę-ły się i wspięły znów na kości podbródka i skroni, a jasne włosy spadały jej swobodnie na ramiona. – Blake, nadszedł czas odlotu. Teraz wszyscy jesteśmy gotowi cię przyjąć.
Moje wciąż na wpół ślepe oczy ujrzały, że dookoła stoją setki ludzi. Przyszli wszyscy, jak zjawy w białym śnie, po-błyskujące chwilami przez zapylone światło. Wydawali mi się teraz młodsi, niby dzieci powracające do swoich daw-niejszych jaźni. Była wśród nich dyrektorka banku, sprze-dawca mebli, kasjerki z supermarketu, księgowi, sekretar-ki, emerytowany wojskowy, aktor z telewizji, który zbudo-wał moją skrzydlatą maskę, a także kaleki i starcy, którzy odrzucili kule i wózki inwalidzkie. Brakowało jedynie dzieci i Miriam. Daleko na horyzoncie Jamie i Rachel biegali po parku, goniąc ptaki i motyle. David też oddalał się ode mnie. Wracając nad rzekę, zatrzymał się pod pomnikiem, żeby obejrzeć się na mnie z charakterystycznym, mądrym uśmie-chem.
Mój wzrok nabrał ostrości. Poczułem dłonie napierają-cych na mnie mieszkańców Shepperton. Wszyscy przeka-zywali mi coś własnego, żetony swoich dusz, które przypi-nali mi do serca, jak gdybym był panem młodym na wła-snym ślubie.
– Blake! Chodź! Nadszedł czas odlotu!
– Popatrz w górą, Blake!
Wołał mnie ojciec Wingate, wzniósłszy swoją silną gło-wę ku słońcu. Pierwsi mieszkańcy – dyrektorka banku i aktor z telewizji – wzbili się już nad ziemię. Pokazywali na migi, żebym się do nich przyłączył, wyciągając do mnie ręce. Krążyli w ciepłym słońcu, a ich stopy wzbijały wielką chmu-rę kurzu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że żywią dla mnie ciepłe uczucia i martwią się o mnie. Ojciec Wingate oto-czył ramieniem kibić pani St. Cloud, ocierając się kolana-mi o moje ramię.
– Już czas, Blake!
Lecieli dziesięć stóp nad ziemią, trzymając się za ręce. Krążyli wokół mnie, chcąc siłą woli pomóc mi wznieść się w górę, i w końcu poczułem, że powietrze chłodzi pokale-czone palce moich stóp. Odrzuciłem kulę i niesiony siłą ich miłości do mnie, wzbiłem się pod niebo.