Trzymając się za rozpostarte ręce, sunęliśmy wspólnie po niebie jak olbrzymia, napowietrzna parafia. Daleko w dole miasteczko zaczęło znów rozkwitać wspaniałym la-sem, jaki zdobił przedtem dachy prowincjonalnych domów Shepperton. Ciepły wiatr unosił sto różnych zapachów, le-cieliśmy więc jak na pachnącej chmurce. Szczęśliwi, że je-steśmy razem, utworzyliśmy krąg nad Shepperton, a słońce na powitanie rozświetlało nam twarze.
Postanowiliśmy, że nim odlecimy na zawsze, złożymy podziękowania miasteczku. Obok mnie lecieli ojciec Win-gate i pani St. Cloud – rozentuzjazmowana młoda para, roz-koszująca się swoim pierwszym lotem. Płynęliśmy wzdłuż autostrady, nie przejmując się już, że kierowcy w strumie-niu zdążających do Londynu samochodów nie mogą nas zobaczyć. Okrążyliśmy betonowy słup, przy którym się za-trzymałem, usiłując uciec z Shepperton po raz pierwszy, i odbyliśmy małe nabożeństwo dziękczynne nad kamienia-mi na polu. Złożyliśmy też dzięki wysepkom sprzętu do-mowego, meblom sypialnym, dystrybutorom na stacji ben-zynowej i skorodowanemu samochodowi, który kiedyś udzielił mi schronienia.
– Do widzenia, Blake… – Pani St. Cloud puściła moją rękę i zaczęła się oddalać. Wyglądała jak podekscytowana uczennica, która założyła strój lotniczy dla dorosłych. – Pa, Blake!… – zawołało jakieś dziecko. Była to jedna z kasjerek supermarketu, wyglądająca teraz najwyżej na je-denastolatkę.
– Blake… – Ojciec Wingate ujął mnie za ramiona. Jego szczupłe oblicze nastolatka przypominało twarz pełnego ani-muszu kleryka. Uściskaliśmy się po raz ostatni, a kiedy wypuściłem go z objęć, jeszcze przez chwilę czułem na ustach jego młodzieńczy uśmiech.
Zrozumiałem już jednak, że nie mogę odejść razem z nimi. Nauczyłem ich latać, wskazując im przejście przez drzwi mojego ciała, i teraz już sami odnajdą drogę do słoń-ca. Niektórzy zostali na ziemi – upośledzone dzieci, ptaki, jelenie, nornice i owady, które tak szczodrze obdarowały mnie sobą. A zatem będę mógł odejść dopiero wtedy, gdy wyślę ku słońcu ostatnią żywą istotę z miasteczka. Byli już sto stóp nade mną – przypominali grupę rozra-dowanych dzieci, które wzbijają się pod rozświetlone nie-bo, trzymając się za ręce.
– Do widzenia, Blake…
Ucichł ostatni głos. Pozostawszy sam na małym skraw-ku nieba, spłynąłem na dół w całkowitej ciszy, stanąłem na dachu parkingu i wyjrzałem na wyludnione miasto. Wypra-wienie w drogę mieszkańców Shepperton bardzo mnie zmę-czyło. Zrozumiałem teraz znaczenie tego dziwnego holo-caustu, który ujrzałem z kokpitu cessny, kiedy mój samolot tonął w rzece. Była to wizja rozświetlonych dusz ludzi z tego miasteczka, których wchłonąłem w siebie i nauczyłem latać, a z których każdy stał się wstęgą światła w tęczy, w jaką strojne było teraz słońce.