Dopiero teraz, po tej drugiej wizji, ja i Miriam St. Cloud zaczęliśmy rozumieć, co dzieje się w Shepperton. Kiedy wyszedłem z parku i dotarłem w pobliże rezydencji, Mi-riam czekała na mnie na trawniku. Obserwowała, jak idę ku niej przez nasyconą wodną mgiełką trawę, i potrząsała głową na widok nieodpowiedzialnego pacjenta, który sa-mowolnie naraża zdrowie na szwank. Wiedziałem, że Mi-riam już się mnie nie boi, ale wciąż ma nadzieję, że wyjadę z tego niegdyś spokojnego miasta.
– Nie mógłbyś pozbyć się tych ptaków, Blake? – Mi-riam wskazała wrzeszczące ptaki morskie, kołujące nad spla-mioną płatkami piany wodą jak aktorzy w porzuconej fan-tazji, którą zostawiłem leżącą gdzieś w nieładzie. Do arktycznych mew dołączyło stado fulmarów i kor-moranów – co najmniej kilkanaście tych ciężkoskrzydłych drapieżników łakomie przeczesywało dziobami rzekę, po-lując z czymś w rodzaju żałosnej i rozkojarzonej histerii na ryby, które wyczarowałem w swojej wizji. Ale te ryby pły-wały teraz tylko w słonecznych lagunach mojej głowy. Mimo że przybrała agresywną postawę i gniewała się, to jednocześnie troszczyła się o mnie tak, jak młoda żona o męża. Byłem pewien, że w jakiś sposób udało jej się zo-baczyć moją wizję, choćby tylko w postaci przelotnego ob-razu prawdziwego świata, który z wolna odsłaniałem, roz-suwając kotary, tłumiące dotąd Shepperton i całą resztę tego zastępczego dominium. Gdy zdjąłem przemoczoną mary-narkę, palce Miriam przebiegły mi przez piersi i plecy w poszukiwaniu świeżych ran.
– Pływałem w rzece – powiedziałem. – Ty też powinnaś była wejść do wody.
– Przypuszczam, że była cudowna. Masz szczęście, że żyjesz… W rzece był miecznik. – A widziałaś wieloryba? Potrząsnęła głową, wpatrując się niemal z rozpaczą w rozwrzeszczane mewy.
– Przerażające stworzenia… To ty je tu sprowadziłeś, wiesz? Musiałam podać matce środki nasenne. Prowadząc mnie w stronę domu, powiedziała spokoj-nie:
– Widziałam jednak coś dziwnego, Blake. Może to był wieloryb. Jakieś wspaniałe zwierzę pływało w dół i w górę rzeki, jak gdyby usiłowało wyjść na brzeg. Zbłąkane wielo-ryby często wpływają do Tamizy.
Wzięła mnie za rękę i pomogła mi przejść przez hol, a potem wspiąć się po schodach, obejmując mnie mocno ramionami. Kiedy rozbierałem siew sypialni, składała moje ubranie żwawymi dłońmi, niczym żona pragnąca niecier-pliwie zaciągnąć męża do łóżka. Czy wiedziała już, że po-stanowiłem spółkować ze wszystkimi mieszkańcami Shep-perton? Stałem przed nią nagi, a sińce i rany na moich ustach i piersi uwydatniały się w elektrycznym świetle bardziej niż kiedykolwiek. Uśmiechając się uspokajająco na widok jej nieskrępowanego spojrzenia, wpatrywałem się otwarcie w ciało tej kobiety, od którego biły oszałamiające zapachy. W myślach dedykowałem wszystkie nasze zbliżenia seksu-alne upośledzonym dzieciom, kobietom młodym i starym, drzewom, ptakom i rybom, i przemianie, jakiej poddałem to nadrzeczne miasteczko.
– Miriam, czy oprócz mnie w wodzie pływał ktoś jesz-cze?
– Kilka osób… Pięć albo sześć… Kilku tenisistów. I, co dziwne, jeden z miejscowych rzeźników. -1 nikt więcej?
– Blake…
Choć byłem nagi, pozwoliła mi się objąć, wciskając mi dłonie w barki.
– Wszyscy byliśmy całkiem wycieńczeni… Najpierw wy-padek i cały ten koszmar związany z twoim ocaleniem. Potem burza wczorajszej nocy, dziwne ptaki i te wszystkie ryby… zapowiedzi jeden Bóg wie, czego. Czasami nie je-stem pewna, czy śnię, czy widzę to wszystko naprawdę. – Miriam… Czy ja nie żyję? – Nie! – Uderzyła mnie otwartą dłonią w prawy policzek, a potem mocno ścisnęła mi twarz rękami.
– Nie jesteś martwy, Blake. Wiem, że nie. Biedaku, ten wypadek… Z twojej głowy wyłania się coś, co mnie przera-ża, przekraczasz przestrzeń i czas pod jakimś innym kątem niż my wszyscy. Coś się tutaj stało, powinieneś wyjechać z Shepperton na zawsze…
Odzyskała równowagę w moich ramionach. – Nie, muszę tu zostać. Chciałbym się dowiedzieć wielu rzeczy.
– Więc zobacz się z ojcem Wingate. Wiem, że to wszyst-ko głupstwa, ale nie przychodzi mi na myśl nic innego, co mogłoby ci pomóc.
– Dziś rano ojciec Wingate przekazał mi swój kościół.
– Po co? Co jego zdaniem mógłbyś robić w kościele? – Może by chciał, żebym prowadził ceremonię zaślu-bin? Szczególnego rodzaju?
Śmiejąc się, Miriam zsunęła moje dłonie ze swojego biu-stu, jak gdyby bała się, że mógłbym ją przemienić w Dianę 0 tysiącu piersi.
– To dziwne. Czy wiesz, że jako uczennica wyobraża-łam sobie często, że biorę ślub w odrzutowcu? Wydaje mi się, że zakochałam się w pewnym pilocie, którego zoba-czyłam na Orły, kiedy w podróży z rodzicami musieliśmy się przesiąść na inny samolot. Z jakiegoś powodu strasznie podobał mi się pomysł, żeby wziąć ślub dziesięć mil nad ziemią.
– Więc wynajmę jakiś samolot, Miriam.
– Znowu? Nawiasem mówiąc, Stark jest pilotem czy kimś w tym rodzaju. Jak ty.
– Stark nie jest prawdziwym pilotem.
– A ty, Blake?
Odzyskałem już siły po kąpieli w rzece i z łatwością mógłbym ją rzucić na łóżko. Myślałem jednak o śnie, w którym latałem. Czy ona naprawdę fantazjowała w dzie-ciństwie, że bierze ślub w powietrzu, czy może ja narzuci-łem jej tę myśl? Chorobliwe, cyklamenowe słońce dotknę-ło jej włosów, drzew w parku, trawy na podmokłej łące, 1 nawet moja krew nawadniała teraz wszystkie tajemne moż-liwości życia. Chciałem spółkować z Miriam St. Cloud w powietrzu, żeglować z nią chłodnymi korytarzami nieba, spłynąć z nią rzeczką na otwarte morze, zatopić prądy na-szej miłości w przypływach i odpływach oceanu… – Blake!
Wyrwała mi się, oddychając ciężko. Wyszarpnęła ręce i zamierzyła się twardymi pięściami, chcąc mnie uderzyć w twarz. Wciągała ze świstem powietrze, wpatrując się we mnie z prawdziwym przerażeniem. Kiedy pobiegła do drzwi, zabolały mnie pokaleczone usta i zrozumiałem, że usiło-wałem wycisnąć życie z jej płuc, tak jak przedtem z jej matki. Później, siedząc nago przy oknie na krześle z wysokim oparciem, patrzyłem na spowitą zmrokiem rzekę i wiśnio-wą już wodę, w której skakałem jako grenlandzki wielo-ryb, a moje śliskie ciało pokrywała piana, przypominająca koronkowe kryzy szekspirowskich aktorów. Niepokoiło mnie nie to, że najwyraźniej chciałem udusić Miriam St. Cloud, lecz to, że nie chciałem już uciekać z Shepperton. Czułem się oddany tutejszym mieszkańcom, jak gdybym był ich plebanem. Niewidzialne moce, które uratowały mnie w samolocie, żądały teraz ode mnie, bym uratował tych mężczyzn i kobiety przed małomiasteczkowym życiem i ograniczeniami, narzuconymi ich duchom przez ciało i umysł. W pewnym sensie moja ucieczka z cessny, której zatopione widmo widziałem w ciemnej wodzie pod oknem, umożliwiła mi wejście w prawdziwy świat, czekający tu za migawką każdego kwiatu i pióra, każdego liścia i każdego dziecka. Moje sny o tym, że latam jako ptak wśród ptaków i pływam jak ryba wśród ryb, nie były wcale snami, lecz rzeczywistością, z której wynikał sen tego domu, miastecz-ka i jego mieszkańców.
Nocne powietrze koiło mi posiniaczoną pierś, a ja wy-czuwałem, że z mojego ciała płynie moc, wypełniająca całą rzekę i park. Było mi przykro, że przestraszyłem Miriam – chciałem, by była naczyniem mojego przekształcającego świat pożądania i aby nasze małżeństwo nie było zniewole-niem, lecz prywatną koronacją. Obserwowałem mrowie drobnoustrojów, rojących się aureolą wokół cessny – były to morskie stworzenia z jakichś pelagiańskich głębin, które przebyły całe oceany, by wpłynąć do Tamizy i świecić tutaj dla mnie swoim światłem.
Co do trupa w cessnie, to już nie bałem się tego urojone-go ciała. Właściwie z zadowoleniem przyjąłem jego wy-zwanie na pojedynek o dominację nad tą rzeką i miastem. Mieszkańcy Shepperton przez całą noc przechadzali się wzdłuż brzegu. Przyglądali się jaskrawym liściom w parku, które zdawały się lśnić w ciemności niczym las na obrze-żach tropikalnego miasta. Ojciec Wingate spacerował po plaży, nad oświetloną wodą, wachlując się swoim słomko-wym kapeluszem. Wrócił do siebie po naszym starciu w kościele i patrolował brzeg, jak gdyby pilnując, żeby mieszkańcy dali mi odpocząć. Ponownie wyczułem obec-ność mojej pierwszej prawdziwej rodziny. Wszyscy jej członkowie zachęcali mnie, żebym się spełnił i do maksi-mum wykorzystał moce, jakie posiadałem. Jednak gdy gospodyni Miriam przyniosła mi tacę zje-dzeniem, okazało się, że nie jestem w stanie tknąć pieczo-nego mięsa, które przyrządziła. Choć od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadłem, miałem apetyt wyłącznie na ciało istot mojego własnego gatunku. I zamierzałem sięgnąć po ich mięso, nie pokaleczonymi ustami, lecz całym ciałem, całą swoją nienasyconą skórą.