Groby porastały jaskrawe kwiaty o zdławionych nasie-niem płatkach, pasących się słońcem. Pijany winem mszal-nym ruszyłem przez park z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Za opustoszałymi kortami tenisowymi leżała rze-ka, jak wzburzone zwierciadło, które czeka tylko, żeby mnie oszukać. Powietrze wokół stało się żółtym, wibrującym bęb-nem. Liście drzew obciążał ładunek słońca, a każdy liść był jak migawka, gotowa odsunąć się i odsłonić miniaturowe słońce, jak pojedyncze okno w olbrzymim, adwentowym kalendarzu natury.
Widziałem to samo przenikliwe światło w oczach jele-nia, który szedł moim śladem do kliniki, w rtęciowej korze srebrzystej brzozy i w nieruchomych korpusach uschłych wiązów. Ale teraz po raz pierwszy się nie bałem. Spotkanie z księdzem pomogło mi zrozumieć, jak to jest, kiedy czło-wiek cieszy się zaufaniem ojca, które dodawało mi otuchy, podobnie jak zaufanie pani St. Cloud. Naznaczyłem ich oboje swoją krwią. Ziemia serca pełnego pewności pod moimi stopami i wyznaczone mi nareszcie miejsc & wpra-wiały powietrze w wibracje.
Byłem już przekonany, że światło pochodzi w tym sa-mym stopniu ode mnie, co od słońca.
Uspokajając się w duchu, doszedłem do opustoszałego parkingu przed kliniką. Na tarasie oddziału geriatrycznego siedziało kilkoro staruszków, przyglądających mi się z za-interesowaniem, gdy z butelką w ręce wyłoniłem się spo-między drzew. Klinika miała być tego dnia zamknięta. Li-czyłem, że spotkam doktor Miriam, bo chciałem jej opo-wiedzieć, jak ojciec Wingate zamknął kościół -jutro w po-czekalni lekarki byłoby tłoczniej niż zwykle ze względu na rozpaczających parafian, ogarniętych niedowładem psycho-somatycznym – ale też chciałem się z nią zobaczyć również dlatego, by zademonstrować znów odzyskaną pewność siebie.
Przytknąłem butelkę do ust i przyjrzałem się wiszącym na słupach przed kliniką tabliczkom informacyjnym z listą chorób, brzmiącą niczym lista przeznaczenia. Machnąłem zachęcająco butelką w stronę starych pacjentów. Kopulu-jąc z nimi, z danielem w parku, ze srokami i szpakami, mógł-bym wyzwolić światło, skryte za migawką rzeczywistości, jaką każdy nosił tu przed sobą niczym tarczę. Stapiając się z ich ciałami, łącząc się w jedno z pniami srebrnych brzóz i uschłych wiązów, podgrzałbym ich tkanki do gorączko-wej temperatury prawdziwego, właściwego im blasku. Butelka roztrzaskała się u moich stóp, a resztka wina wylała się na buty tenisowe. Rozejrzałem się dokoła męt-nym wzrokiem w poszukiwaniu czegoś do roboty, czyli kogoś, komu mógłbym zawrócić głowę moimi mesjanistycz-nymi rojeniami. Na tyłach kliniki, na swojej prywatnej łące, bawiły się dzieci, sunące w bezczasowym śnie po jaskrawo rozjarzonej trawie. Szeroka głowa Davida płynęła wśród maków niczym kwadratowy balon, na którym ktoś wyma-lował wizerunek jego sympatycznego oblicza. Za nim uj-rzałem Rachel, biegnącą z pogodnym uśmiechem między kwiatami o płatkach koloru krwi. Obok rozkołysanym kro-kiem, podążał wydający okrzyki radości Jamie, z twarzą wzniesioną do słońca, jak gdyby mógł w jego lustrze zoba-czyć swoją twarz.
Uradowany, że mogę do nich dołączyć, porzuciłem par-king i ruszyłem niepewnie w kierunku łąki. Dzieci swoimi tajemnymi zabawami ożywiały głęboką trawę. Kiedy mnie poznały, zaczęły krzyczeć z radości. Śmigały wokół, popis-kując, kiedy z rozpostartymi ramionami, udającymi skrzy-dła samolotu, rzuciłem się za nimi na oślep. Między noga-mi Jamiego zauważyłem błysk białej flagi. – Jestem za tobą, Rachel!… Jamie, lecę nad tobą!… Skakałem za nimi w trawie gwałtownymi susami, zda-jąc sobie sprawę, że dla mnie to nie jest zabawa. Bo gdy-bym złapał jedno z tych dzieci…
Na szczęście prześlizgnęły się obok i ciągnąc za sobą białą flagę jak pułapkę, zniknęły w okolicach leżącej nad rzeką altany.
Wszedłem pod jej cienisty daszek i przystanąłem przy grobie, tym wieloznacznym pomniku dla kwiatów. Zauwa-żyłem, ile pracy włożyły w niego dzieci i jak głęboko na-tchnęło je moje przybycie. Grób wypełniały martwe sto-krotki i maki, a drewniany krzyż zdobił pasek białego me-talu, będącego częścią czubka skrzydła cessny. Oderwał go prąd, a woda wyrzuciła blachę na brzeg. Oszołomiony wonią martwych kwiatów, postanowiłem spocząć w tym luksusowym grobie. Słońce świeciło teraz dokładnie nad naszymi głowami, a gorąco, uwięzione na samotnej łące, obudziło tysiące żyjących na niej owadów. Cykady świergotały i skrzypiały, a ważki ociekały elektrycz-nymi błyskami w duszącym powietrzu. Dziesięć stóp ode mnie, na gałęzi brzozy, siedział niecodzienny w nadrzecz-nym miasteczku gość – szkarłatna ara, której bajeczne upie-rzenie ledwie wytrzymywało porównanie z widmem zelek-tryzowanego światła. Łąka została wchłonięta przez samą siebie i rozdęła się każdym soczystym listkiem. Ułożyłem się dostojnie wśród kwiatów. Słońce grzało moją posiniaczoną pierś, a ja poczułem przypływ energii seksualnej, która ścigała mnie przez cały dzień. Pomyśla-łem o doktor Miriam i jej matce, pomyślałem o dzieciach. Musiałem z nimi spółkować, z tymi kołyszącymi się sta-ruszkami i z ciepłą ziemią, musiałem, jak złoty wąż, zrzu-cić swą lśniącą skórę. Znowu nabrałem pewności, że całą tutejszą obfitość życia zrodziło moje ciało, emitujące życie poprzez pory skóry i sińce w kształcie dłoni, odciśnięte na moich żebrach.
Na łąkę weszły dwa daniele. Zaczęły rozgarniać pyska-mi rozgrzaną trawę. Wyobraziłem sobie, że wstąpiłem w ciała tych bojaźliwych zwierząt. Marzyłem, żeby na nowo zaludnić Shepperton, zasiewając w łonach niczego nie po-dejrzewających gospodyń domowych całą świtę ekscen-trycznych istot, skrzydlatych noworodków, przypominają-cych chimery synów i córek, porośniętych czerwonymi i żółtymi piórami ar. Ich tajemnicze ciała, wyposażone w rogi danieli i łuski pstrąga tęczowego, będą się trzepotać za szybami wystaw supermarketu i sklepów z artykułami go-spodarstwa domowego.
W poszukiwaniu wina zacząłem myszkować wśród kwia-tów. Po chwili uniosłem w dłoni pierzastą portmonetkę, którą schowały tu dzieci. Przypomniałem sobie, że doktor Miriam nie dała mi pieniędzy na bilet powrotny na lotni-sko. Miałem właśnie otworzyć portfelik, gdy okazało się, że trzymam w ręce jeszcze ciepłe ciało uduszonego szpaka. Wpatrywałem się w jego nakrapiane pióra i zwisła bezwład-nie szyję, nasłuchując, jak Jamie pohukuje przeraźliwie zza drzew. Podrażnioną słońcem skórę pokryła mi nagle wy-sypka – na moich ramionach i piersi pojawiły się pręgi, przy-pominające ukąszenia niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jakaś nieznana istota chciała dzielić ze mną moją skórę. Musiałem ją zrzucić.
Wygramoliłem się z grobu, strzepując z ramion obłok płatków, i pobiegłem przez trawę ku rzece. Ze wszystkich stron podrywały się ptaki, setki szpaków i zięb, uciekają-cych mieszkańców obłąkanej ptaszarni. Jasny, słoneczny niedzielny poranek i podwajające się lato wśród jaskrawych kwiatów przyciągnęły do parku tłumy gości. W trawie le-żały pary młodych ludzi. Ojciec bawił się z synem olbrzy-mim pudełkowym latawcem. Trupa aktorów z jakiegoś ama-torskiego zespołu odbywała w szekspirowskich strojach pró-bę wśród zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urzą-dziło wystawę pod gołym niebem, choć skromne obrazy utonęły w powodzi chrapliwych wrzasków ary. Dusząc się w rozgrzanym nie do wytrzymania słońcu, puściłem się ku rzece. Po drodze przewróciłem jakąś małą dziewczynkę, drepczącą w ślad za białą gołębicą. Dźwig-nąłem dziecko na nogi, włożyłem jej ptaka w dłonie i popę-dziłem wzdłuż kortów tenisowych. Piłki śmigały jak koń-cówki biczów, żądląc mnie w oczy. W nadziei, że spotkam Miriam St. Cloud, ruszyłem biegiem między uschłymi wią-zami, dopingowany okrzykami grupki plażowiczów, siedzą-cych na trawiastym zboczu. Minąłem ich jednym susem i czując, że płonie mi skóra, wskoczyłem ponad jakimś roz-szczekanym psem do chłodnej wody.