POJEDYNEK ZAPAŚNICZY
Pomimo tego powitania ksiądz nie próbował zachowy-wać się wobec mnie przyjaźnie. Widziałem w nim wciąż napięcie fizycznej agresji, które zauważyłem poprzedniego dnia, gdy mnie uratowano. Kazał mi iść za sobą do kościo-ła. Wyczułem, że miałby ochotę powalić mnie na ziemię, na jaskrawe kwiaty, kiełkujące z moich pięt. Rozkopywał rośliny, rosnące mu na drodze, rzucając się na nie żywioło-wo, jak bramkarz. Chciałem się odsunąć i poślizgnąłem się na mokrych od deszczu piórach.
Ojciec Wingate podtrzymał mnie za ramiona. Przyjrzał się moim poranionym ustom, jakby sprawdzając w myślach, czy pasuję do zgromadzonych przez niego danych. – Wy-glądasz na oszołomionego, Blake. Może jeszcze nie cał-kiem zstąpiłeś na ziemię.
– Burza nie dała mi zasnąć. – Odpechnąłem ręce księ-dza, który pocił się obficie pod koszulą w kwiaty. W przeciwieństwie do swoich parafian nie wydzielał żad-nych ptasich zapachów. Ale też nie było go nigdy w moim śnie.
Postanowiłem go wybadać i zapytałem:
– Widziałeś ptaki?
Skinął głową z miną mędrca, przyjmując do wiadomo-ści, że uderzenie było celne.
– Owszem, widziałem. – Wskazał kapeluszem wieżę ze-garową. – Wczoraj w nocy latało tu kilka bardzo dziwnych okazów. Moja gospodyni twierdzi, że całemu Shepperton śniła się w nocy ptaszarnia.
– Więc ty też miałeś ten sam sen?
Ojciec Wingate otworzył drzwi kościoła. – A to był sen?… Lżej mi na duszy, skoro tak mówisz, Blake. – Wszedł do środka i gestem nakazał mi iść. – Do-brze… Miejmy to już za sobą.
Zajrzałem do nawy, próbując przebić wzrokiem ciepłe, stęchłe powietrze, a ojciec Wingate wrzucił swój kapelusz do chrzcielnicy. Odwrócił się w mdłym świetle, jak gdyby zamierzał mnie zaatakować. Cofnąłem się o krok, a wtedy ksiądz dźwignął najbliższą ławkę i zaczął przeciągać jej dębowy kształt na drugą stronę nawy, rozrzucając śpiewni-ki kościelne po wykładanej kaflami posadzce. – Blake, weź j ą z drugiej strony. Przyłóżmy się do roboty. Uniosłem ławkę, nie widząc w wątłym świetle niemal nic oprócz kwiecistej koszuli księdza. Słyszałem, że dyszy chrapliwie, jak zwierzę w jamie, zmagające się z jakimś wewnętrznym kryzysem osobistym. Przenieśliśmy ciężką ławkę pod zachodnią ścianę nawy, a potem wróciliśmy po kolejny klęcznik. Ojciec Wingate poruszał się z niecierpli-wą energią, niczym brygadzista sceny, któremu dano pięć minut, by zrobić miejsce w kościele. Czyżby wynajął ten budynek wytwórni, która nakręci tu jedną ze scen swojego lotniczego przeboju filmowego? Ojciec Wingate odrzucił wytarte aksamitne poduszki, które mu przeszkadzały, przy-parł ramieniem pulpit do drzwi zakrystii, a potem lewą ręką uniósł stos kilkunastu modlitewników, który przełamał się i wpadł do skrzyni po herbacie, stojącej za chrzcielnicą. Spodziewałem się, że lada chwila zajedzie studyjna furgo-netka z oddziałem scenografów i aktorów w strojach lotni-czych, gotowych zamienić ten parafialny kościół w szpital polowy we Flandrii albo kaplicę na pierwszej linii frontu, wybebeszoną przez moce ciemności.
Ojciec Wingate wrócił z zakrystii z dwiema dużymi płachtami materiału i zamknął drzwi prowadzące na chór. Wyciągnął świece ze srebrnych świeczników, a potem udra-pował ołtarz i krucyfiks białą narzutą.
– Blake, jesteś tu jeszcze? Nie stój tak i nie śnij o swoich ptakach. Zwijaj dywany.
Obserwowałem go przy pracy, kiedy krzątaliśmy się po mrocznej nawie, demontując wnętrze kościoła. Głębokie bruzdy na twarzy księdza wypełniał pot, skapujący jasnymi kroplami na rozdarte płytki pod naszymi stopami. Zrobił raz krótką przerwę i usiadł w jednej z ław, rozprostowując ręce i nogi. Uznałem, że ten potężny mężczyzna znalazł się pod naciskiem jakiejś małej obsesji i wykorzystuje mnie jako najkrótszą drogę rozwiązania swoich prywatnych pro-blemów. Podniósł wzrok na witraże, zastanawiając się, w jaki sposób ściągnąć je na ziemię.
Nie można było odmówić mu animuszu, ale czy rzeczy-wiście wiedział, co robi? Czy i jemu objawiła się prorocza wizja holocaustu? Pomyślałem, że zareagował wyjątkowo rozsądnie, pakując wszystko, co dało się wynieść z kościo-ła, aby bezpiecznie przechować te przedmioty, oraz zsuwa-jąc wszystkie ławy pod ścianę, żeby nawa mogła służyć lu-dziom jako schronienie i punkt pierwszej pomocy w obli-czu śmierci z nieba.
Ale obcesowy sposób, w jaki traktował modlitewniki, śpiewniki oraz portrety świętych i apostołów w złoconych ramach, które wrzucał bezładnie do drewnianej skrzyni, przekonał mnie, że kieruje nim jeszcze jeden motyw – być może jakiś plan, w którym miałem odegrać wyznaczoną mi rolę. Ojciec Wingate uprzątał bowiem pokłady swojego życia z nieco zbyt wielkim zaangażowaniem. Mimo woli podjąłem to fizyczne wyzwanie, które mi rzucił. Posuwaliśmy się od ławy do ławy, przeciągając klo-ce zmęczonego drewna pod ściany. Zerwałem z siebie ma-rynarkę, odsłaniając sińce na piersi. Gdy zmagaliśmy się z tymi ciężkimi kształtami, zrozumiałem, że mocuję się z pięćdziesięcioletnim księdzem, chcąc mu dorównać siłą nadgarstków i ramion. Oddaleni na długość ławy, manew-rowaliśmy w poszukiwaniu jak najlepszej pozycji na wil-gotnych kaflach, wytężając mięśnie, żeby utrzymać wiel-kiego, sztywnego węża.
Podekscytowany wonią naszych ciał i potem, pokrywa-jącym cienką warstwą kamienną posadzkę, przyglądałem się z radością krwi, która trysnęła mi z kłykci. Ogarnęło mnie niemal homoerotyczne podniecenie. Przeciągnąłem ostatni klęcznik przez otwartą nawę, wykręcając go z rąk księdza, który usiłował dotrzymać mi kroku. Niczym syn, popisujący się swą siłą i wytrzymałością, chciałem, żeby mnie podziwiał.
– Dobrze, Blake… Jestem już zupełnie wyczerpany. Do-brze.
Dysząc chrapliwie, ojciec Wingate zgiął się wpół na sa-mym środku zapylonej nawy. Na jego kwiecistej koszuli widać było cętki mojej krwi. Wciąż nie był pewien, kim byłem i co sprowadziło mnie do Shepperton, ale podniósł na mnie wzrok z nieoczekiwaną czułością człowieka, od-krywającego, że nieznajomy, z którym się mocował, jest jego własnym synem. Od tej chwili zacząłem darzyć księ-dza renegata pełnym zaufaniem.
Później, kiedy zamiotłem już nawę, ojciec Wingate po-otwierał drzwi i wpuścił do środka świeże, poranne powie-trze, żeby usunęło kurz z kościoła. Patrzył, jak wiatr niepo-koi płachty, udrapowane na ołtarzu i chrzcielnicy i jak prze-rzuca kartki porzuconych śpiewników. Ów akt autowanda-lizmu nie zrobił na nim chyba żadnego wrażenia, bo spo-kojnie nałożył znów swój słomkowy kapelusz. Otoczył mnie ramieniem, chcąc się na mnie oprzeć, i pozwolił mi się za-prowadzić do zakrystii.
Jego dłonie nie pasowały do sińców na mojej piersi. Jesz-cze raz poczułem przypływ sympatii do tego człowieka, i żal, że to nie on przywrócił mnie do życia. Nigdy dotąd nie czułem się zależny od człowieka starszego od siebie ani też dumny z zaufania, jakie we mnie pokładał. Byłem teraz powracającym synem marnotrawnym, młodym, latającym księdzem, a więc nie tylko jego spadłym z nieba synem, lecz również i następcą.
W moim mózgu zaczęły powstawać wizje niezwykłych ceremonii i dziwacznych rytuałów.
Ojciec Wingate otworzył drzwi zakrystii. Niemal w tym samym momencie zobaczyłem jasne słońce, które biło przez sporą dziurę w dachu, oświetlając spękane kafle posadzki i szafki z eksponatami. Było ich tu pełno. Za szybami spo-czywały czerepy i guzy starych, wygładzonych kości – wszystko, co pozostało na jakiejś pradawnej plaży skamie-niałości.
– Zanim odejdę, każę naprawić dla ciebie dach. – Ojciec Wingate ukląkł na podłodze i podniósł skrwawione pióro. – W czasie burzy wpadło tu jakieś olbrzymie ptaszysko. Pew-nie jeden z kondorów uciekł z zoo. Stark nie uważa na te swoje zwierzaki.
Wziąłem od niego pióro i podniosłem je do ust, smaku-jąc znów zapach nocnego powietrza i łoju moich skrzydeł. Ojciec Wingate podprowadził mnie do laboratoryjnego stołu, zaopatrzonego w mikroskop i uchwyt na soczewkę. Widzia-}em w swojej wizji kompletny szkielet jakiejś skrzydlatej istoty, ale pod soczewką znajdowała się tylko jedna drza-zga kostna w kształcie niewielkiego rydelka, którego sęka-te krawędzie i dziobate szwy ujawniło światło. Jedynie z trudem można było ją nazwać kością – była tak stara, że zaczęła powracać do swojego pierwotnego, mineralnego stanu, przypominając węzeł zwapnionego czasu, upamięt-niający jakiś krótki okres życia sprzed wielu milionów lat. Ojciec Wingate ustawił mnie nad soczewką, w której pływała kość niczym prastara planeta.
– Znalazłem ją na plaży kilka chwil po twoim przyby-ciu, Blake. Wyrzuciła ją z pewnością fala, spowodowana upadkiem twojego samolotu, jesteś więc w pewnym sensie współodkrywcą tej kości. To bez wątpienia moje najbar-dziej zdumiewające znalezisko. Zawiniłem, zatrzymując je dla siebie, choć tylko na kilka dni… Tak czy owak, pozwól, że przedstawię jednego lotnika drugiemu. Oczywiście trze-ba to będzie jeszcze potwierdzić, ale jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z częścią przedniej kończyny pew-nej prymitywnej ryby latającej… Widać, w którym miejscu łączyła się z błoną skrzydła. To prawdziwa ryba latająca, przodek archeopteryksa, najstarszego znanego nam dotąd ptaka.
Wpatrywał się w swój skarb, trzymając mi uspokajająco rękę na ramieniu, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze związ-ku między moim niemal śmiertelnym lotem a długą podró-żą mojego uskrzydlonego antenata przez czas geologiczny, który przywiódł go na to rendez-vous na stole laboratoryj-nym. Przez dach wpadało do środka światło słońca, dotykając tej kości jak relikwii nowej, powietrznej święto-ści.
– Ojcze Wingate, powiedz mi… Dlaczego stąd odcho-dzisz?
Ksiądz przyglądał mi się, zdumiony, czemu o to pytam, i położył swoje duże dłonie na szafkach z eksponatami. – Blake, to jest teraz moja prawdziwa praca. Nawet gdy-byś do nas nie przybył, musiałbym jej poświęcić cały swój czas. Nawiasem mówiąc, nie powinienem był cię tak za-męczać. Wiem, że najbliższe dni będą stanowić dla ciebie sprawdzian nie lada.
Podniosłem wzrok na poszarpaną dziurę w dachu, przez którą tu wpadłem we śnie. Odwróciłem się do ojca Winga-te’a, odczuwszy nagle potrzebę opowiedzenia mu o mojej dziwnej wizji, o strachu, który czułem na myśl, że umarłem i o tym, w jaki sposób stałem się rozbitkiem w Shepperton.
– Chodzi mi o wypadek, ojcze. Przecież byłeś przy tym. Doktor Miriam twierdzi, że przebywałem pod wodą co naj-mniej dziesięć minut. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wciąż jestem uwięziony w samolocie. – Nie, Blake! Ty się oswobodziłeś! – Ksiądz mocno ści-snął mnie za ramiona, jak gdyby chcąc sprowokować, że-bym się bronił. – Właśnie dlatego zamknąłem kościół. Jak to się stało, tego nie wiem. Ale wiem, że przeżyłeś. Właści-wie wierzę, że przeżyłeś nie śmierć, a życie. Uratowałeś się przed życiem…
– Nie umarłem.
– Wierz mi, Blake, od wczoraj wydaje mi się, że to ty żyjesz, ale my jesteśmy martwi. Łap się każdej szansy, choć-by najdziwniejszej.
Pomyślałem o parkingu przed kliniką i o gwałcie, które-go niemal dokonałem na Rachel.
– Ojcze, wczoraj próbowałem zgwałcić niewidomą dziewczynkę. I nie wiem, dlaczego.
– Widziałem… Ale pohamowałeś się. Kto wie, czy grze-chy na tym świecie nie stają się metaforami cnót na tamtym. Być może ty będziesz mógł nas przeprowadzić przez te drzwi, Blake. Ja też odczuwałem te obłąkane pod-niety…
Przypatrywał się przez soczewkę kawałkowi tej swojej skrzydlatej ryby. Ze stojącego z tyłu mosiężnego stołu za-brałem butelkę mszalnego wina, powziąwszy postanowie-nie, żeby trzymać się z dala od kościoła. Sympatycznego, ale pomylonego księdza uczyniłem swoim ojcem, kolejnym członkiem rodziny, jaką utworzyłem wokół siebie spośród świadków wypadku. Widziałem już te wszystkie ekspona-ty. Zapamiętałem dokładnie każdą kość, wytrawioną przez poświatę księżyca, kiedy leżałem tu na podłodze wśród ga-blot, słuchając przeraźliwego krzyku ptaków, tłukących się w seksualnym szale o wieżę kościoła. Pamiętałem kości goleniowe archaicznego dzika oraz ledwo przypominający ludzką czaszkę czerep prymitywnego mieszkańca tej doli-ny, żyjącego nad rzeką sto tysięcy lat temu, pamiętałem mostek antylopy i skrystalizowany kręgosłup ryby, które składały się razem na kształt dziwnej chimery. Pamiętałem też ów przerażający szkielet uskrzydlonego człowieka. Na sztalugach przy stole laboratoryjnym stał rysunek, nad którym pracował ojciec Wingate, gdy doszło do wy-padku – szlachetny papier znaczyły rozbryzgi wody. Ksiądz zakończył już szkic, na którym przedstawił tonący samolot oraz wizerunek skrzydlatej istoty, którą się stałem, kiedy płynąłem na brzeg. Byłem po trosze człowiekiem, po tro-sze zaś rybą i ptakiem.