Żyłem i byłem martwy.
Przeleżałem cały dzień w strzępach mojego skrzydlate-go nakrycia głowy, pośród żółknących wieńców u stóp po-mnika. Wypadłem z wózka na kamienne stopnie, a propor-ce mojej krwi owinęły się wokół obelisku, pieszcząc na-zwiska kobiet i mężczyzn z Shepperton, którzy zginęli w wojnach za swój kraj. Nie mogąc się ruszyć, czekałem na panią St. Cloud i ojca Wingate, żeby przyszli i opatrzyli mi ranę, ale ksiądz i matka Miriam opuścili mnie. Widziałem ich po drugiej stronie parku – ojciec Wingate pocieszał pa-nią St. Cloud, kiedy wyszli z zakrystii, gdzie leżała Miriam. Zrozumiałem, że postanowili jej nie grzebać, dopóki nie umrę raz jeszcze.
Tymczasem świat zewnętrzny zdawał się zapomnieć o Shepperton. Samochody sunęły autostradą w kierunku Lon-dynu, a kierowcy i pasażerowie chyba nie zdawali sobie sprawy z istnienia tego miasteczka, jak gdyby otaczający Shepperton mentalny parawan odbijał tylko ich przelotne myśli.
Wilgotnym popołudniem na usmolone dymem domy spadł słaby deszcz, którego krople skapywały z poczernia-łych pnączy i palm. Słyszałem, jak Stark włóczy się po uli-cach ze swoją strzelbą, zabijając te nieliczne ptaki, które ośmieliły się opuścić swoje kryjówki.
Mieszkańcy Shepperton skryli się w sypialniach, ale o zmierzchu pod pomnikiem zebrała się grupka kobiet, które zaczęły obrzucać mnie wyzwiskami. Były to matki dzieci, które wchłonąłem w siebie, matki tych dziewcząt i chłop-ców, których odległe dusze przebiegały mroczne galeryjki głębin mojego ciała i które utrzymywały mnie przy życiu. Kobiety przyniosły ze sobą śmieci w plastikowych torbach. Porozrywały swoje kombinezony lotnicze aż po pas, a po-tem obrzuciły mnie gradem odpadków i ciskały we mnie martwymi ptakami.
Choć mnie nienawidziły, cieszyłem się, że nauczyłem je latać. Dzięki mnie dowiedziały się, jak być kimś więcej niż sobą, jak przybrać postać ptaka, ryby albo ssaka, i dzięki mnie wkroczyły na krótko w świat, gdzie mogły zespolić się ze swoimi braćmi, przyjaciółmi, mężami i dziećmi. Leżałem u ich stóp, skrępowany skrzydlatym nakryciem głowy. Serpentyny mojego serca wzniosły się w zimnym powietrzu i trzepotały im w twarze, jak zagubione duchy synów i córek tych ludzi.
Wieczorem zobaczyłem lica trojga upośledzonych dzie-ci, które przyglądały mi się w wilgotnym świetle – wyglą-dały jak małe księżyce, które okrążają się w milczeniu. Kucnęły pośród martwych kwiatów i ar, żeby bawić się wstę-gami mojej krwi. Rachel pieściła je, mrugając w zachwycie niewidomymi oczami, i próbowała odczytać ich tajemni-cze kody niczym enigmatyczne wiadomości z innego wszechświata, zapisane na telegraficznej taśmie mojego serca. David wpatrywał się ponuro w umierającą dżunglę, kryjącą frontony sklepów, zaintrygowany ich bezcelową przemianą. Tymczasem Jamie naśladował mnie i przygar-niał do piersi mokre maki, wyciskając z nich palcami sok. Raz podczołgał się bliżej i położył mi przy głowie martwą wronę, ale wiedziałem, że nie chciał być okrutny. Po prostu stałem się kaleką, tak jak on.
Pod osłoną nocy dzieci ożywiły się i wciągnęły mnie z powrotem na wózek. Rachel waliła mnie pięściami w nogi, usiłując przywrócić je do życia.
Na mrocznych ulicach jarzył się blask ognisk, bijących pod niebo z górnych tarasów wielopoziomowego parkingu. Dzieci powiozły mnie spiesznie za opuszczoną klinikę i dalej, ku swojej tajemnej łące.
W szarym świetle zauważyłem biały kształt samolotu, który zbudowały mi nad grobem.