ROZDZIAŁ PIERWSZY

8.55

– No, proszę! Kogo tu przyniosło?! – huknęła Marla Simms, mierząc Sarę czujnym spojrzeniem znad krawędzi dwuogniskowych okularów w srebrnej drucianej oprawce. Sekretarka komisariatu policji trzymała w powykręcanych artretyzmem palcach jakieś kolorowe czasopismo, ale natychmiast je odłożyła, dając tym samym znać, że ma dużo czasu na rozmowę.

– Cześć, Marlo. Co słychać? – wycedziła Sara, siląc się na odrobinę słodyczy w głosie, chociaż celowo przyszła do komisariatu w czasie przerwy na kawę.

Starsza pani popatrzyła na nią z lekką dezaprobatą, co prawda słabo zauważalną, bo kąciki ust miała stale wygięte ku dołowi, lecz Sara ledwie się pohamowała przed grymasem niechęci. Marla nauczała w niedzielnej szkółce dla dzieci przy kościele pierwotnych baptystów już od dnia założenia parafii i wciąż potrafiła wzbudzać strach w każdym, kto przyszedł na świat w miasteczku po roku 1952.

– Dość długo się tu nie pokazywałaś – odparła, świdrując ją wzrokiem.

– No cóż – mruknęła Sara, próbując ponad ramieniem sekretarki zajrzeć w głąb gabinetu Jeffreya.

Drzwi były otwarte, ale za biurkiem nikt nie siedział.

W sali ogólnej także nikogo nie było, co oznaczało, że Jeffrey prawdopodobnie znajdował się gdzieś na tyłach. Zdawała sobie sprawę, że może po prostu obejść stanowisko Marli i bez wyjaśnienia ruszyć w głąb budynku, jak czyniła to wcześniej setki razy, ale instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że wyjątkowo nie powinna przekraczać tego mostu bez opłacenia myta.

Marla odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Piękną mamy pogodę – oznajmiła.

Sara obejrzała się na przeszklone drzwi wejściowe i widoczną za nimi Main Street. Powietrze falowało nad rozgrzanym asfaltem. Panowała taka duchota, że odnosiła wrażenie, jakby siedziała w parówce w salonie kosmetycznym.

– To prawda.

– Ale się wystroiłaś z samego rana. – Marla zmierzyła taksującym spojrzeniem lnianą garsonkę, którą Sara wybrała dopiero po wyrzuceniu niemal wszystkich ubrań z szafy. – Cóż to za okazja?

– Nic specjalnego – skłamała. Uświadomiła sobie nagle, że nerwowo przestępuje z nogi na nogę i przebiera palcami po rączce swojej teczki, jakby z czterdziestolatki zmieniła się nagle w pierwszoklasistkę.

W oczach starszej pani pojawiły się triumfalne błyski. Przeciągnęła jeszcze trochę napięte milczenie, po czym zadała obowiązkowe pytanie:

– Jak się miewa twoja mama i reszta rodziny?

– Dziękuję, dobrze. – Sara usiłowała zachować obojętny ton.

Nie była tak naiwna, by wierzyć, że życie prywatne Jest jej wyłączną sprawą, skoro w całym okręgu Grant trudno było nawet kichnąć, żeby zaraz nie zadzwonił ktoś z sąsiedztwa z sakramentalnym: „Na zdrowie”. Nie miała jednak zamiaru w jakikolwiek sposób ułatwiać innym zbierania informacji o swojej rodzinie.

– A co u twojej siostry?

Otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, gdy nadszedł ratunek w postaci Brada Stephensa, który potknął się w progu komisariatu. Omal nie runął jak długi na posadzkę. Zdołał złapać równowagę, ale spadła mu czapka i potoczyła się do nóg Sary, a ciężka kabura z pistoletem i pałka zawieszona na drugim boku zakołysały się szeroko niczym dwa dodatkowe ramiona. W idącej za nim gromadce kilkuletnich dzieci rozległy się tłumione chichoty.

– Uff – syknął Brad, spojrzał na nią, potem na swoich podopiecznych, wreszcie znowu na nią. Podniósł czapkę z podłogi i zaczął ją wycierać z kurzu, o wiele staranniej, niż to było konieczne.

Sarze przemknęło przez głowę, że nawet nie potrafi ocenić, co jest bardziej żenujące, pełne drwiny chichoty ośmiorga dziesięciolatków czy widok z trudem powstrzymującej uśmiech lekarki, która znała go od niemowlęctwa.

Najwyraźniej doszedł do wniosku, że to drugie wprawia go w większe zakłopotanie, gdyż odwrócił się do dzieci i oznajmił z przekonaniem:

– Znajdujemy się, rzecz jasna, w budynku komisariatu, gdzie policjanci zajmują się swoimi sprawami. Oczywiście policyjnymi. Stoimy teraz w lobby…

Jeszcze raz zerknął na Sarę. Określenie miejsca, w którym się znajdowali, mianem „lobby” było zdecydowaną przesadą, gdyż przedsionek komisariatu miał nie więcej niż dziesięć metrów kwadratowych, a w dodatku na wprost drzwi wejściowych stał goły betonowy mur, ścianę po prawej zdobił szereg oprawionych w ramki zdjęć tutejszych funkcjonariuszy z zajmującym centralne miejsce wielkim portretem Mac Andersa, jedynego policjanta w historii miejscowych służb, który stracił życie podczas wykonywania swoich obowiązków.

Na wprost tej swoistej galerii, za wysokim kontuarem o blacie krytym beżowym laminatem, było usytuowane stanowisko Marli, które oddzielało gości od sali ogólnej. Sekretarka nie należała do kobiet szczególnie niskiej postury, lecz zaawansowany wiek wygiął jej sylwetkę w niemal idealny kształt znaku zapytania. Do tego zawsze miała okulary zsunięte na czubek nosa, i Sarę – która także musiała już wkładać okulary do czytania – nieustannie kusiło, by je poprawić, ledwie mogła się powstrzymać przed tym odruchem. Oczywiście nigdy by się na to nie odważyła. Marla wiedziała absolutnie wszystko o mieszkańcach miasteczka, a nawet o ich psach czy kotach, o niej wiedziano niewiele. Była bezdzietną wdową, jej mąż zginął na froncie w czasie drugiej wojny światowej. Od urodzenia mieszkała przy ulicy Hemlock, czyli dwie przecznice od rodzinnego domu Sary. Robiła na drutach, nauczała w szkółce niedzielnej, a przede wszystkim pracowała na całym etacie w komisariacie policji, gdzie odbierała telefony i próbowała zapanować nad wiecznie porozrzucanymi stertami papierzysk. Szczerze mówiąc, niewiele to mówiło o życiu prywatnym Marli Simms. A Sara była przekonana, że w ciągu osiemdziesięciu z górą lat musiały w nim nastąpić jakieś ważne wydarzenia, nawet jeśli kobieta spędziła całe życie w tym samym domu, w którym się urodziła.

Wskazując obszerne pomieszczenie za stanowiskiem sekretarki, Brad tłumaczył dalej dzieciom:

– A tam detektywi i funkcjonariusze tacy jak ja prowadzą wszystkie sprawy… rozmawiają przez telefon i w ogóle… przesłuchują świadków, spisują raporty, wprowadzają dane do komputera…

Umilkł stopniowo, uświadomiwszy sobie, że chyba nikt go nie słucha. Większość dzieciaków ledwie mogła dostrzec sufit sali ogólnej nad kontuarem. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, widok około trzydziestu biurek ustawionych w pięciu rzędach i porozdzielanych rozmaitymi regałami oraz metalowymi szafkami na akta i tak nie przykułby ich uwagi. Sara pomyślała, że cała grupa zaczyna teraz gorzko żałować, iż nie została dzisiaj na lekcjach w szkole.

– Za parę minut pokażę wam cele, w których trzymamy aresztowanych… – podjął Brad. Zerknął nerwowo na Sarę, jakby się bał, że za chwilę wytknie mu oczywistą nieścisłość, po czym wyjaśnił: – To znaczy… nie aresztujemy ich tam, tylko zamykamy już po aresztowaniu. Przetrzymujemy zatrzymanych w celach.

W zapadłej nagle ciszy wyraźnie dał się słyszeć nerwowy chichot dobiegający gdzieś z tylnych rzędów wycieczki. Sara, która znała większość jej uczestników ze swojej praktyki w przychodni dziecięcej, powiodła po grupie karcącym wzrokiem. Dzieła dokonała Marla, podnosząc się energicznie z miejsca, aż głośno zaskrzypiało jej obrotowe krzesło. Ledwie wytknęła głowę nad kontuar, chichoty umilkły jak nożem uciął.

Maggie Burgess, której rodzice dbali o reputację ośmiolatki dużo bardziej, niż można by oczekiwać, odważyła się odezwać śpiewnym głosikiem:

– Dzień dobry, doktor Linton. Sara skinęła głową.

– Witaj, Maggie.

– Uff – syknął ponownie Brad, jakby chciał w ten sposób zamaskować głęboki rumieniec, który pojawił się na bladych policzkach. Sara zwróciła uwagę, że jego spojrzenie zdecydowanie za długo zatrzymało się na jej nogach. – No więc… wszyscy znacie doktor Linton.

Maggie uniosła wzrok do nieba.

– No pewnie – pisnęła, a jawna ironia obecna w jej głosie wywołała kolejną falę chichotów.

– Powinniście wiedzieć, że doktor Linton jest nie tylko pediatrą, ale także naszym patologiem – ciągnął Brad mentorskim tonem, chociaż mówił o rzeczach powszechnie znanych. Nie bez powodu był przedmiotem wielu żartów w napisach zdobiących ściany toalet w podstawówce. – Jak się domyślam, przyszła dzisiaj na komisariat w sprawie służbowej. Mam rację, pani doktor?

– Oczywiście – odparła Sara, wcielając się w rolę osoby równej mu statusem, chociaż doskonale pamiętała, jak zalewał się rzewnymi łzami na samo wspomnienie o zastrzyku. – Przyszłam na rozmowę z komendantem w sprawie, nad którą wspólnie pracujemy.

Maggie już otworzyła usta, żeby zapewne wypaplać jakąś zasłyszaną od rodziców przerażającą plotkę na temat stosunków łączących Sarę z Jeffreyem, ale szybko ugryzła się w język, gdy znów groźnie zaskrzypiało krzesło Marli. Sara obiecała sobie w duchu, że w najbliższą niedzielę podczas nabożeństwa w kościele podziękuje Bogu za tę nieświadomą interwencję sekretarki.

Marla odezwała się jednak tonem równie wyzywającym, jak mała Maggie:

– Lepiej pójdę sprawdzić, czy komendant Tolliver będzie mógł cię przyjąć.

– Bardzo dziękuję – odparła Sara, pospiesznie rewidując swoje postanowienie co do wizyty w kościele.

– No więc… – mruknął Brad, wciąż strzepując palcami kurz z czapki. – Może przejdziemy dalej? – Otworzył wahadłowe drzwiczki kontuaru, żeby przepuścić swoich podopiecznych, skinął głową Sarze i mruknął: – Pani wybaczy. – Po czym ruszył za nimi.

Podeszła do ściany zawieszonej zdjęciami i popatrzyła na znajome twarze. Nie licząc okresu nauki w college’u oraz praktyki w szpitalu Grady’ego w Atlancie, ona również całe życie spędziła w okręgu Grant. Większość mężczyzn uwiecznionych na fotografiach grywała z jej ojcem w pokera. Młodsi za czasów jej dzieciństwa byli ministrantami w tutejszym kościele czy też pilnowali porządku podczas meczów lokalnej drużyny futbolowej, gdy miała kilkanaście lat i bezskutecznie próbowała poderwać Steve’a Manna, kapitana klubu szachowego. Zanim wyjechała do Atlanty, Mac Anders przyłapał ją właśnie ze Steve’em w niedwuznacznej sytuacji na tyłach baru House of Chilidogs. Kilka tygodni później jego wóz patrolowy sześciokrotnie przekoziołkował w czasie pościgu za piratem drogowym, z czego Mac nie wyszedł z życiem.

Aż wstrząsnął nią dreszcz na to wspomnienie i przemknął po plecach niczym odrażający dotyk łapek biegnącego pająka. Szybko przesunęła się do następnej grupy zdjęć, które ukazywały obsadę komisariatu w chwili objęcia przez Jeffreya stanowiska komendanta. Przeniósł się z Birmingham i wszyscy odnosili się sceptycznie do jego umiejętności, zwłaszcza po tym, jak przyjął do służby Lenę Adams, pierwszą policjantkę w historii okręgu Grant. Sara odszukała ją na zdjęciu grupowym. Lena trzymała brodę wyzywająco zadartą ku górze, w jej oczach tliły się błyski zaciętości. Obecnie w całym okręgu służyło kilkanaście kobiet, jednakże Adams na zawsze miała zachować palmę pierwszeństwa. Musiała wtedy odczuwać niesamowitą presję otoczenia, choć zdaniem Sary ani trochę nie nadawała się do roli męczennicy. Prawdę powiedziawszy, odznaczała się paroma cechami charakteru, które Sara uważała za odrażające.

– Powiedział, że możesz wejść – odezwała się Marla, stając w wahadłowych drzwiczkach. – To smutne, nieprawdaż? – zapytała, ruchem głowy wskazując zdjęcie Mac Andersa.

– Chodziłam jeszcze do szkoły, kiedy zginął.

– Więc ci nie powiem, co zrobili temu bydlakowi, który zepchnął go z drogi – wycedziła Marla z nieskrywaną satysfakcją w głosie.

Sara i tak wiedziała, że podczas aresztowania gliniarze tak skatowali podejrzanego, że stracił jedno oko. Ben Walker, który był wtedy komendantem, w niczym nie przypominał Jeffreya.

Marla otworzyła szerzej wahadłowe drzwiczki i powiedziała:

– Siedzi nad jakimiś papierami w pokoju przesłuchań.

– Dzięki – mruknęła Sara i po raz ostatni rzuciła spojrzenie na zdjęcie Maca, zanim ruszyła do sali ogólnej.

Komisariat powstał w połowie lat trzydziestych, kiedy to władze leżących blisko siebie miast Heartsdale, Madison i Avondale postanowiły połączyć jednostki policji i straży pożarnej we wspólne służby okręgowe. Wcześniej mieściła się w tym budynku hala targowa miejscowej spółdzielni rolniczej. Burmistrz odkupił ją za psi grosz, gdy zbankrutowały ostatnie spółdzielcze gospodarstwa rolne. W trakcie przebudowy całkowicie zatracony został charakter gmachu, czemu nie zaradziły nawet liczne remonty w kolejnych dziesięcioleciach. Z jednego obszernego prostokątnego pomieszczenia przekształconego w salę ogólną wyodrębniono jedynie gabinet komendanta w jednym rogu i łazienkę w drugim. Syntetyczna ciemna boazeria nadal śmierdziała zatęchłym dymem tytoniowym pochodzącym jeszcze sprzed wprowadzenia rygorystycznych przepisów antynikotynowych. Podwieszany sufit sprawiał wrażenie pokrytego grubą warstwą kurzu bez względu na częstotliwość wymiany płytek, a terakota na podłodze wciąż zawierała azbest, toteż Sara zawsze wstrzymywała oddech, ilekroć szła po spękanej części posadzki przed drzwiami łazienki. Zresztą, w tej części sali i tak musiałaby wstrzymywać oddech, gdyż nic tak wymownie nie świadczyło o dominacji mężczyzn w tutejszej policji, jak chociażby krótki pobyt przed wejściem do łazienki komisariatu.

Pchnęła ramieniem ciężkie żelazne drzwi przeciwpożarowe, oddzielające salę ogólną od tylnej części komisariatu. To skrzydło dobudowano przed piętnastu laty, kiedy burmistrz wpadł na pomysł zarobienia dodatkowych pieniędzy za przetrzymywanie aresztantów z sąsiednich okręgów. Powstał wtedy blok mieszczący trzydzieści cel, salę konferencyjną oraz pokój przesłuchań, robiący w tamtych czasach wrażenie wręcz luksusowego, tyle że zestarzał się wyjątkowo szybko i nawet mimo położonej niedawno świeżej farby wyglądał niemal równie obskurnie, jak starsza część komisariatu.

Stukając obcasami po kafelkach podłogi, przeszła prawie na sam koniec długiego korytarza i zatrzymała się przed drzwiami pokoju przesłuchań, żeby wygładzić spódnicę i zyskać trochę na czasie. Od dawna nie była już tak zdenerwowana przed spotkaniem z byłym mężem, weszła jednak do środka z nadzieją, że niczego po niej nie widać.

Jeffrey siedział przy długim stole zawalonym stertami dokumentów i zapisywał coś w notatniku. Był bez marynarki, rękawy koszuli miał podwinięte. Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszła, musiał ją jednak zauważyć, bo gdy chciała zamknąć za sobą drzwi, rzekł:

– Zostaw otwarte.

Stanęła nad nim i postawiła teczkę na brzegu stołu. Kiedy wciąż nie podnosił wzroku znad papierów, zaczęła się zastanawiać, czy huknąć go tą teczką po głowie czy może raczej rzucić mu się do stóp. Podobne mieszane uczucia towarzyszyły jej przez cały okres znajomości z Jeffreyem, to znaczy prawie od piętnastu lat, przy czym, jak dotąd, to on zawsze się przed nią kajał, jeszcze nigdy nie było odwrotnie. Dopiero niedawno, cztery lata po rozwodzie, zdołali jako tako ułożyć stosunki między sobą. I trzy miesiące temu poprosił ją, by powtórnie za niego wyszła, bo urażona duma nie pozwalała mu się pogodzić z odrzuceniem niezależnie od tego, ile razy Sara tłumaczyła mu swoje powody. I od rozwodu spotykali się wyłącznie na gruncie zawodowym, jej zaś brakowało już pomysłów na wyszukiwanie nowych pretekstów.

Tłumiąc głośne westchnienie rozpaczy, mruknęła:

– Jeffrey?

– Wystarczy, jak położysz tam swój raport – rzekł, ruchem głowy wskazując wolny róg stołu, jakby całkowicie pochłaniało go podkreślanie niektórych wyrazów w spisanych notatkach.

– Sądziłam, że będziesz chciał go przejrzeć razem ze mną.

– Odkryłaś coś niezwykłego? – zapytał, przysuwając sobie kolejną stertę dokumentów i wciąż nie podnosząc wzroku.

– Owszem. Znalazłam w dolnym odcinku jelita mapę z zaznaczonym miejscem ukrycia jakiegoś skarbu.

Nie dał się złapać na tę przynętę.

– Opisałaś to w raporcie?

– Oczywiście, że nie – syknęła rozpaczliwym tonem. – Nie mam zamiaru dzielić się taką fortuną z urzędem podatkowym.

Obrzucił ją ostrym spojrzeniem, świadczącym wyraźnie, że nie podziela jej poczucia humoru.

– Nie sądzisz, że zmarłym należy się trochę więcej szacunku?

Zawstydziła się i na krótko odwróciła głowę.

– Jaka jest twoja opinia? – zapytał.

– Śmierć z przyczyn naturalnych. W próbkach krwi i moczu niczego nie wykryto. Nie znalazłam też żadnych podejrzanych śladów na ciele w trakcie oględzin zwłok. Miała przecież dziewięćdziesiąt osiem lat. Odeszła w spokoju podczas snu.

– To dobrze.

Przyglądała się, jak dalej coś zapisuje, w nadziei, że w końcu dotrze do niego, że ona nie zamierza jeszcze stąd wychodzić. Miał piękny charakter pisma, którego pod żadnym pozorem nie można by się spodziewać po byłym graczu futbolowym, a obecnie policjancie. W pewnym sensie zakochała się w nim między innymi właśnie z powodu tego pięknego charakteru pisma.

Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.

– Usiądź – zaproponował w końcu, wyciągając rękę po raport.

Przysunęła sobie krzesło, usiadła, wyjęła dokumenty z teczki i podała mu. Pospiesznie przebiegł je wzrokiem.

– Prosta sprawa – mruknął.

– Już rozmawiałam z jej dziećmi – odparła, czując się nieswojo na brzmienie tego słowa, jako że najmłodszy syn zmarłej był trzydzieści lat od niej starszy. – Wiedzą, że ich podejrzenia były bezzasadne.

– Dobrze – powtórzył Jeffrey, składając podpis na ostatniej stronie raportu. Odłożył go na brzeg stołu, założył skuwkę na pióro i zapytał: – To wszystko?

– Mama przesyła ci pozdrowienia. Z wyraźnym ociąganiem zapytał:

– A co u Tess?

Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć, gdyż jej stosunki z siostrą znacznie się pogorszyły od czasu rozwodu z Jeffreyem. Postanowiła więc spytać wprost:

– Jak długo zamierzasz to jeszcze ciągnąć?

Na pewno zrozumiał, o co jej chodzi, postukał jednak palcem w rozłożone papiery i rzekł:

– Muszę się z tym wszystkim uporać do rozprawy, która zaczyna się w przyszłym miesiącu.

– Dobrze wiesz, że nie o to pytałam.

– Nie sądzę, byś miała prawo odzywać się do mnie tym tonem.

Odchylił się na oparcie krzesła. Widać było, że jest przemęczony. Bezpowrotnie zniknął uśmiech, który niemal zawsze widniał na jego wargach.

– Dobrze sypiasz?

– To poważna sprawa – mruknął.

Sara pomyślała jednak, że powód niewyspania może być całkiem inny.

– Czego naprawdę chcesz?

– Nie możemy po prostu porozmawiać? – O czym? – Wychylił się z krzesłem do tyłu, balansując na dwóch nogach. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: – No więc?

– Chciałam tylko…

– Czego? – przerwał jej i wydął wargi. – Przecież rozmawialiśmy na ten temat setki razy. Nie wierzę, byś mogła mi powiedzieć coś nowego.

– Chciałam się z tobą zobaczyć.

– Powiedziałem już, że jestem zawalony robotą.

– Ale kiedyś ją skończysz…

– Saro!

– Jeffreyu! – sparowała odruchowo. – Jeśli w ogóle nie chcesz się ze mną widywać, powiedz to wprost i nie szukaj wymówek. Bywaliśmy niejednokrotnie bardziej zawaleni robotą i jakoś znajdowaliśmy czas dla siebie. Jeśli dobrze pamiętam, właśnie dzięki temu łatwiej przychodziło nam to znieść. – Wskazała piętrzące się przed nim papierzyska.

Z hukiem postawił z powrotem krzesło na czterech nogach.

– Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Postanowiła jeszcze raz zaryzykować.

– Na przykład do seksu.

– Wszędzie mogę sobie znaleźć partnerkę.

Sara uniosła brwi, ale powstrzymała się od złośliwego komentarza. To, że Jeffrey faktycznie mógł sobie w każdej chwili znaleźć inną partnerkę, było jedną z podstawowych przyczyn rozwodu.

Sięgnął po pióro, żeby wrócić do robienia notatek, lecz gwałtownym ruchem wyrwała mu je z ręki. Próbując stłumić desperację w swoim głosie, syknęła:

– Uważasz, że tylko powtórny ślub umożliwiłby nam powrót do normalności?

Odwrócił szybko głowę, najwyraźniej rozbawiony jej reakcją.

– W końcu byliśmy już małżeństwem – przypomniała – i omal nie skończyło się to dla nas katastrofą.

– Owszem. Pamiętam.

Zdecydowała się zgrać swoją kartę atutową.

– Mógłbyś wynająć swój dom na przykład studentom z college’u.

Zamyślił się na chwilę i zapytał:

– Niby dlaczego miałbym to robić?

– Żeby się przeprowadzić do mnie.

– I żyć z tobą w grzechu? Zaśmiała się.

– Od kiedy to stałeś się taki religijny?

– Od czasu, gdy twój ojciec zasiał we mnie lęk przed karą boską – odparł natychmiast z całkiem poważną miną. – Zrozum, Saro, ja chcę mieć żonę, a nie tylko kogoś do łóżka.

Zakłuło ją to określenie.

– Tak o mnie myślisz?

– Sam już nie wiem – bąknął, jakby dopadło go poczucie winy. – Zmęczyło mnie to szamotanie się na końcu smyczy, za którą pociągasz tylko wtedy, kiedy czujesz się samotna.

Otworzyła już usta, ale odpowiedź nie przeszła jej przez gardło.

Jeffrey pokręcił głową i mruknął pojednawczo:

– Przepraszam. Nie chciałem cię urazić.

– Zatem myślisz, że przyszłam tu robić z siebie idiotkę, bo dokucza mi samotność?

– Powiedziałem przecież, że niczego już nie jestem pewien poza tym, że naprawdę mam kupę roboty. – Wyciągnął rękę. – Czy mogłabyś mi oddać pióro?

Jeszcze mocniej zacisnęła je w palcach.

– Naprawdę chcę być z tobą.

– Przecież właśnie jesteś. – Wyciągnął dłoń jeszcze dalej.

Złapała go lewą ręką za nadgarstek.

– Tęsknię za tobą – powiedziała. – Bardzo mi ciebie brakuje.

Wzruszył lekko ramionami, ale nie cofnął ręki. Pospiesznie przycisnęła do swoich warg jego palce pachnące atramentem i owsianym kremem nawilżającym, którego używał w tajemnicy przed wszystkimi.

– Brak mi dotyku twoich dłoni. Wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Przeciągnęła jego palcami po swoich wargach i zapytała:

– A ty nie tęsknisz za mną?

Przekrzywił nieco głowę i ponownie lekko wzruszył ramionami.

– Zrozum, że naprawdę chcę być z tobą. Zależy mi… – Zerknęła szybko przez ramię, żeby się upewnić, że w korytarzu nikogo nie ma, po czym szeptem przedstawiła mu propozycję tego, za co szanująca się prostytutka naliczyłaby podwójną stawkę.

Jeffrey aż rozdziawił usta i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Zacisnął palce na jej dłoni i rzekł z ociąganiem:

– Nie robiłaś tego od naszego ślubu.

– No cóż… – uśmiechnęła się skąpo. – Teraz znów nie jesteśmy małżeństwem, prawda?

Zastanawiał się wciąż nad kuszącą propozycją, gdy rozległo się donośne pukanie w futrynę otwartych drzwi. Zareagował tak, jakby tuż nad uchem ktoś wypalił mu z rewolweru. Wyszarpnął rękę z jej uścisku i poderwał się z krzesła.

Frank Wallace, jego zastępca, odezwał się nieśmiało:

– Przepraszam, że przeszkadzam…

Jeffrey zrobił poirytowaną minę, tyle że Sara nie po trafiła ocenić, czy to ona jest powodem tej irytacji, czy też pojawienie się Franka.

– O co chodzi? Wallace zerknął na telefon wiszący na ścianie i odparł:

– Nie odłożyłeś słuchawki.

Jeffrey nadal przyglądał mu się w milczeniu.

– Marla prosiła, bym ci przekazał, że w lobby czeka jakiś chłopak. – Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł spocone czoło. – Witaj, Saro.

Otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, lecz zaskoczył ją widok Franka.

– Dobrze się czujesz?

Skrzywił się i przycisnął rękę do brzucha.

– Chyba coś mi zaszkodziło.

Wstała i przytknęła dłoń do jego policzka. Skórę miał lepką od potu.

– Jesteś odwodniony. – Złapała go za rękę i zaczęła mierzyć puls. – Powinieneś dużo więcej pić.

Wzruszył ramionami.

Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w tarczę zegarka, po czym zapytała:

– Wymiotowałeś? Miałeś rozwolnienie? Poruszył się nerwowo, najwyraźniej zmieszany.

– Nic mi nie jest – bąknął, przecząc oczywistym faktom. – Ślicznie dziś wyglądasz.

– Cieszę się, że w końcu ktoś to zauważył – odparła, posyłając Jeffrey owi znaczące spojrzenie.

Ten zabębnił palcami o brzeg biurka, wciąż tak samo poirytowany.

– Idź do domu, Frank. Kiepsko wyglądasz. Wallace popatrzył na niego z wyraźną ulgą.

– Jeśli nie poprawi ci się do jutra, zadzwoń do mnie – powiedziała Sara.

Skinął głową i zwrócił się do Jeffreya:

– Nie zapomnij o tym chłopaku czekającym w lobby.

– Kto to jest?

– Jakiś Smith. Nic więcej nie wiem… – Znowu przycisnął rękę do brzucha i jęknął gardłowo. Pospiesznie odwrócił się do wyjścia, rzucając przez ramię: – Przepraszam.

Jeffrey zaczekał, aż Frank się oddali, po czym syknął:

– Wszystko na mojej głowie.

– Przecież sam widziałeś, jak on się czuje.

– Na szczęście wraca dziś Lena – rzekł, nawiązując do byłej partnerki Franka. – Powinna się stawić na służbie o dziesiątej.

– I co z tego?

– Nie natknęłaś się jeszcze na Matta? Dzwonił rano i próbował się wymówić chorobą, ale kazałem mu przyjeżdżać na komisariat.

– Podejrzewasz, że dwóch najstarszych rangą śledczych specjalnie się zatruło, żeby nie spotkać dzisiaj Leny?

Jeffrey podszedł do telefonu i odwiesił słuchawkę na widełki.

– Pracuję tu już od piętnastu lat i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby Matt Hogan kupował chińskie żarcie.

Może i coś w tym było, Sara wolała jednak traktować te przypadki jak zwykły zbieg okoliczności. Niezależnie od tego, co Frank mówił o Lenie, z pewnością nie była mu obojętna. W końcu pracowali razem prawie przez dziesięć lat. Wiedziała z własnego doświadczenia, że po tak długim czasie trudno po prostu o kimś zapomnieć.

Jeffrey przełączył aparat na głośnik i wybrał numer wewnętrzny.

– Marla?

Rozległa się seria trzasków i po chwili doleciał głos sekretarki.

– Słucham, komendancie.

– Czy Matt się już pojawił?

– Jeszcze nie. Zaczynam się martwić, czy nie rozchorował się na dobre.

– Jak tylko przyjedzie, powiedz mu, że go szukałem Nadal ktoś tam na mnie czeka?

– Tak. I zaczyna się powoli denerwować – odparła ściszonym głosem.

– Zaraz przyjdę. – Przerwał połączenie i mruknął pod nosem: – Nie mam czasu na żadne pogawędki.

– Jeff…

– Muszę sprawdzić, o co chodzi – rzucił i wyszedł z pokoju.

Ruszyła za nim korytarzem prawie biegiem, chcąc go dogonić.

– Jeśli skręcę sobie kostkę w tych przeklętych szpilkach…

Zerknął na jej buty.

– Czyżbyś myślała, że jak przydrepczesz tu z nieprzyzwoitą propozycją, w szpilkach i garsonce, od razu zacznę cię błagać, żebyś pozwoliła mi do siebie wrócić?

Rosnące zakłopotanie doprowadziło ją do złości.

– Jak to jest, że gdy mi na tym zależy, mówisz o nieprzyzwoitych propozycjach, ale gdy nie mam ochoty, a mimo wszystko to robię, jest to wyłącznie kwestią seksu?

Zatrzymał się przed żelaznymi drzwiami przeciwpożarowymi z ręką na klamce.

– To nie w porządku.

– Pan też tak uważa, doktorze Freud?

– Dla mnie to nie jest zabawa, Saro.

– A myślisz, że dla mnie jest?

– Nie wiem, z jakim zamiarem tu przyszłaś – syknął ze złością, a lodowate błyski w jego oczach zmroziły ją do szpiku kości. – W każdym razie nie mogę tak dłużej żyć.

Położyła mu dłoń na ramieniu i szepnęła:

– Zaczekaj. – Kiedy nadal wpatrywał jej się prosto w oczy, zmusiła się, by wyznać: – Kocham cię.

Uśmiechnął się lekceważąco.

– Dzięki.

– Proszę. Przecież niepotrzebny nam urzędowy świstek, byśmy mogli sobie nawzajem powiedzieć, co naprawdę czujemy.

– Czy nadal do ciebie nie dociera, że mnie on jednak jest potrzebny? – wycedził, otwierając drzwi.

Wkroczyła za nim do sali ogólnej, lecz urażona duma nakazała jej zwolnić kroku. Kilku funkcjonariuszy z patroli i detektywów przystąpiło już do pracy, siedzieli przy swoich biurkach i pisali raporty, bądź rozmawiali przez telefon. Brad zaciągnął grupkę swoich podopiecznych w kąt przy ekspresie do kawy, gdzie zapewne tłumaczył dzieciom, jakiego typu filtrów papierowych należy używać w tym urządzeniu albo ile łyżeczek kawy trzeba wziąć na dzbanek napoju.

W lobby stało dwóch młodych ludzi. Jeden tkwił w niedbałej pozie, oparty ramieniem o ścianę, drugi czekał przed stanowiskiem Marli. Sara domyśliła się, że to właśnie on chciał się widzieć z Jeffreyem. Oceniła, że Smith jest bardzo młody, mniej więcej w wieku Brada. Ubrany w czarną pikowaną skórzaną kurtkę, zapiętą pod szyję mimo sierpniowego upału, z wygoloną do gładkiej skóry głową. Nawet grube ubranie nie było w stanie ukryć jego muskularnej, atletycznej sylwetki. Nerwowo wodził spojrzeniem po całej sali, na nikim nie zatrzymując dłużej spojrzenia. Do tego przy każdym obrocie głowy zerkał na drzwi frontowe, jakby uważnie lustrował ulicę przed komisariatem. W samej jego postawie było coś, co kazało go wiązać z wojskiem, a co dodatkowo nasiliło podenerwowanie Sary.

I ona zaczęła się rozglądać po sali, próbując zidentyfikować obiekt zainteresowania Smitha. Jeffrey zatrzymał się na chwilę przy jednym ze stanowisk, żeby zamienić parę słów ze swoim podwładnym. Przesunął kaburę z bronią bardziej do tyłu i przysiadł na brzegu biurka, żeby wpisać coś do komputera. Brad wciąż tłumaczył coś dzieciom, trzymając rękę na tkwiącym za pasem pojemniku z gazem łzawiącym. Poza tym w sali naliczyła jeszcze pięciu policjantów, wszyscy byli zajęci spisywaniem raportów albo mozolnym stukaniem w klawisze komputerów. Poczucie bliżej nieokreślonego zagrożenia przeszyło ją niczym wstrząs elektryczny. Miała wrażenie, że obraz przed oczami nagle zadziwiająco jej się wyostrzył.

Frontowe drzwi otworzyły się z cichym szumem i do środka wszedł Matt Hogan. Na jego widok Marla powiedziała:

– No, jesteś wreszcie. Wszyscy tu na ciebie czekają. Młodzieniec pospiesznie wsunął dłoń pod połę kurtki, a Sara krzyknęła ostrzegawczo:

– Jeffrey!

Wszystkie głowy zwróciły się w jej kierunku, ona jednak nie spuszczała z oczu Smitha, który błyskawicznie wyszarpnął zza pazuchy obrzynka z opiłowaną lufą, wymierzył Mattowi w twarz i nacisnął oba spusty.

Krew i szara tkanka mózgowa trysnęły na oszklone drzwi niczym rozpylone z węża pod wielkim ciśnieniem. Hogan, z krwawą miazgą w miejsce twarzy, poleciał do tyłu i grzmotnął plecami o drzwi, w których szyba popękała promieniście, ale się nie stłukła. Dzieci podniosły chóralny pisk, a Brad pospiesznie pchnął je na podłogę i zwalił się na całą grupę, przygważdżając ją swoim ciężarem do posadzki. Wybuchła bezładna strzelanina. Jeden z policjantów zwalił się na ziemię u stóp Sary z wielką dziurą w piersi, a jego pistolet wypalił od uderzenia o kafelki i z brzękiem potoczył się w głąb sali. Wszędzie dokoła sypały się okruchy szkła z roztrzaskiwanych fotografii, w powietrzu latały różne przedmioty podrywane z biurek przez pociski. Spadały monitory komputerów, sypały się iskry, rozchodził się swąd palonej izolacji. Dokumenty fruwały niczym suche liście miotane porywami gwałtownego wiatru, a huk wystrzałów był tak ogłuszający, że Sara odniosła wrażenie, iż lada moment Popękają jej bębenki.

– Uciekaj! – wrzasnął Jeffrey.

W tej samej chwili poczuła ostre ukłucie w policzek i błyskawicznie przytknęła dłoń do miejsca, w którym jakiś odłamek rozciął jej skórę. Uświadomiła sobie, że klęczy na podłodze za biurkiem, chociaż nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. W pośpiechu dała nura za najbliższą metalową szafkę na akta. Swąd prochu tak mocno drapał w gardle, jakby się napiła żrącego kwasu.

– Teraz! – huknął Jeffrey przykucnięty parę biurek dalej.

Z lufy jego pistoletu zaczęły raz za razem bluzgać białe języki ognia, kiedy próbował osłonić jej odwrót. Nagle całą frontową częścią budynku wstrząsnął potężny huk, potem drugi.

– Tędy! – krzyknął Frank kryjący się za żelaznymi drzwiami przeciwpożarowymi i strzelający zza nich na oślep w kierunku lobby.

Jeden z funkcjonariuszy rzucił się do ucieczki na tyły komisariatu i otworzył szerzej drzwi, na krótko odsłaniając przycupniętego za nimi Wallace’a. W drugim końcu sali inny gliniarz próbował skoczyć na ratunek dzieciom, lecz tylko skrzywił się gwałtownie z bólu, zwalił na podłogę i poczołgał za osłonę regału. W powietrzu było już gęsto od dymu, swąd prochu dławił w gardle, a w lobby huk strzałów tylko przybierał na sile. Sarę obleciał śmiertelny strach, gdy rozpoznała charakterystyczny terkot pistoletu maszynowego. Bandyci byli świetnie przygotowani na rzeź.

Ktoś zawołał:

– Doktor Linton!

Chwilę później poczuła na swojej szyi parę drobnych dziecięcych rączek. Maggie Burgess jakimś cudem zdołała się przedostać aż tutaj, a Sara instynktownie objęła ją i przytuliła do siebie. Dostrzegłszy to, Jeffrey sięgnął do kabury na nodze i gwałtownym wymachem ręki dał jej znać, żeby skoczyła z dziewczynką do wyjścia, gdy będzie je osłaniał. Szybko ściągnęła z nóg szpilki i przyczaiła się w kucki za szafą. Miała jednak wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim Jeffrey w końcu wychylił się zza biurka i zaczął strzelać z obu pistoletów jednocześnie. Poderwała się na nogi, dopadła drzwi przeciwpożarowych i wcisnęła małą w objęcia Franka. Mimo że kule świstały w powietrzu i na wszystkie strony bryzgały odłamki roztrzaskanych kafelków, pospiesznie wycofała się na czworakach pod osłonę żelaznej szafki na akta.

Obmacała się błyskawicznie, żeby sprawdzić, czy nie została ranna. Była cała zakrwawiona, ale zorientowała się, że to nie jej krew. Frank ponownie uchylił drzwi prowadzące na tyły budynku i pociski zabębniły o nie ze zdwojoną siłą. Wyciągnął rękę i znów zaczął na oślep odpowiadać ogniem w kierunku lobby.

– Uciekaj! – krzyknął ponownie Jeffrey, szykując się, by znów zapewnić jej osłonę.

Ona jednak nie mogła oderwać wzroku od następnego dziecka kryjącego się za kilkoma przewróconymi krzesłami. Rozpoznała znanego jej z przychodni Rona Carvera, który wyglądał na równie przerażonego jak ona. Uniosła obie ręce, dając mu na migi znać, żeby pozostał na miejscu, dopóki komendant nie zacznie strzelać. Ale chłopczyk nie wytrzymał i rzucił się w jej kierunku z nisko pochyloną głową i brodą wbitą w piersi, szeroko wymachując rączkami. Jeffrey pospiesznie zaczął strzelać, chcąc odciągnąć od niego uwagę bandyty uzbrojonego w pistolet maszynowy, lecz pocisk trafił Rona w nogę i omal nie oderwał mu stopy. Chłopiec zwalił się na bok i w panice zaczął się gwałtownie czołgać, odpychając się od terakoty nawet zranioną nogą, byle tylko jak najszybciej wydostać się z sali.

Kiedy padł wreszcie w objęcia Sary, poczuła, że jego serduszko tłucze się w oszalałym rytmie niczym spłoszony ptak w klatce. Błyskawicznym ruchem ściągnęła z Rona bawełnianą koszulkę, szarpnięciem oderwała rękaw i zrobiła z niego prowizoryczny opatrunek na silnie krwawiącej nodze chłopca. Resztą koszulki przywiązała dyndającą na skrawku ciała stopę, modląc się w duchu, by w szpitalu dało się ją uratować.

– Niech mnie pani nie zabiera do wyjścia – chlipał mały. – Proszę, doktor Linton. Niech mnie pani stąd nie rusza.

– Musimy wyjść, Ronny – odparła, siląc się na surowy ton.

– Proszę! Niech mnie pani nie zabiera! – zapiszczał głośniej.

– Sara! – krzyknął Jeffrey.

Przytuliła Rona do siebie i wyjrzała zza szafki w oczekiwaniu na sygnał. Jak tylko Jeffrey zaczął strzelać, z chłopcem w ramionach po raz drugi skoczyła do drzwi przeciwpożarowych.

Ledwie wynurzyli się w przejściu, chłopiec zaczął wierzgać i histerycznie piszczeć na cały głos:

– Nie! Ja nie chcę! Proszę mnie zostawić! Zakryła mu dłonią usta i pobiegła, ledwie zwracając uwagę na dotkliwy ból w dłoni, gdy zęby małego wbiły jej się głęboko w skórę. Frank wyciągnął ręce i wyrwał Rona z jej objęć. Zanim odwrócił się i pognał korytarzem, ją także próbował złapać pod pachę, ale wyszarpnęła się i pobiegła z powrotem za osłonę szafki na akta, rozglądając się za pozostałymi dziećmi. Jakiś pocisk świsnął jej tuż koło ucha, lecz nie bacząc na zagrożenie, skoczyła w głąb sali.

Dwukrotnie próbowała policzyć, ile jeszcze dzieci zostało pod opieką Brada, ale z powodu kul świszczących w powietrzu i panującego wokół chaosu za każdym razem traciła rachubę. Zaczęła się więc rozglądać za Jeffreyem. Dostrzegła go jakieś pięć metrów dalej przeładowującego broń. Ledwie ich spojrzenia się zetknęły, poleciał nagle do tyłu, jakby szarpnięty za ramię, i zwalił się między biurka. Za nim kwiatek spadł z parapetu, a doniczka roztrzaskała się w drobny mak. Ciałem Jeffreya wstrząsnęły dreszcze, kilka razy konwulsyjnie wierzgnął nogami i znieruchomiał. Niespodziewanie w sali zapadła cisza. Sara dała nura pod najbliższe biurko, wciąż mając w uszach huk gwałtownej kanonady. Dotarł do niej tylko histeryczny pisk Marli, której głos to wznosił się, to opadał, niczym zawodzenie syreny.

– Boże… – szepnęła, próbując pod biurkami rozejrzeć się po sali.

Przy brzegu kontuaru w sekretariacie zauważyła Smitha stojącego z dwoma pistoletami w rękach i rozglądającego się w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Jego kolega stał obok, mierząc z pistoletu maszynowego o długiej lufie w drzwi frontowe. Smith pod rozpiętą czarną kurtką miał kamizelkę kuloodporną i na piersi umocowane dwie kabury z kolejnymi pistoletami. Obrzynek leżał na kontuarze. Obaj mężczyźni stali na otwartej przestrzeni, lecz nie było już komu do nich strzelać. Sara próbowała sobie przypomnieć, ilu policjantów znajdowało się w sali, ale było to ponad jej siły.

Wyłowiła jakieś poruszenie na lewo od siebie. W tej samej chwili padł pojedynczy strzał, pocisk z brzękiem odbił się od metalowej szafki na akta, ale towarzyszył temu stłumiony okrzyk. Rozległ się też zduszony pisk któregoś dziecka. Rozpłaszczyła się na podłodze, żeby lepiej widzieć całą przestrzeń sali. Dojrzała w odległym kącie leżącego nieruchomo Brada, który szeroko rozpostartymi ramionami przyciskał swoich podopiecznych do posadzki. Wszystkie dzieci zanosiły się od szlochu.

Ranny gliniarz, który padł niedaleko nich za regałem z papierami, próbował jeszcze unieść broń. Dopiero teraz rozpoznała w nim Barry’ego Fordhama, funkcjonariusza z patrolu miejskiego, z którym tańczyła na ostatnim balu Policyjnym.

– Odłóż to! – wrzasnął Smith. – Słyszysz?! Odłóż broń!

Barry jednak wciąż próbował w niego wymierzyć, choć nie był w stanie utrzymać w ręku pistoletu, którego lufa chwiała się na wszystkie strony. Chłopak z pistoletem maszynowym odwrócił się powoli w jego stronę i z przerażającą precyzją oddał pojedynczy strzał w głowę Barry’ego. Jego czaszka huknęła o regał i zabity osunął się na podłogę. Zanim Sara zdążyła się przyjrzeć drugiemu bandycie, ten jakby nigdy nic odwrócił się z powrotem do drzwi frontowych komisariatu.

– Kto jeszcze?! – ryknął Smith. – Kto tam został?! Sara usłyszała za sobą jakiś szmer. Zauważyła tylko niewyraźną sylwetkę, gdy któryś z ocalałych detektywów rzucił się w otwarte drzwi gabinetu Jeffreya. Natychmiast posypał się za nim grad kul. Chwilę później rozległ się brzęk wybijanego okna.

– Zostać na miejscach! – wrzasnął bandyta. – Wszyscy mają zostać tam, gdzie są!

Z gabinetu komendanta doleciał pisk dziecka, czemu towarzyszył kolejny brzęk wybijanej szyby. Jakimś cudem okno w ściance działowej oddzielającej gabinet od sali ogólnej zostało nietknięte. Smith wybił je teraz jednym strzałem. Sara zasłoniła głowę rękoma, gdy dookoła posypały się odłamki szkła.

– Kto tam jeszcze jest?! – krzyknął Smith, ładując zapasowy magazynek do pistoletu. – Pokazać się, bo inaczej zastrzelę również tę starszą panią!

Głośniejszy wrzask Marli urwał się wraz z odgłosem wymierzonego jej policzka.

Sara ponownie odszukała wzrokiem Jeffreya leżącego bliżej środka sali. Mogła stąd dostrzec tylko jego ramię i odrzuconą w bok rękę. Leżał na wznak. Nie ruszał się. Przy jego ramieniu na podłodze szybko powiększała się kałuża krwi. Pistolet, który wcześniej trzymał w ręku, teraz leżał w jego rozwartej dłoni. Dzieliło ją od niego pięć biurek, ale nawet z tej odległości mogła dostrzec na jego palcu błyszczący złoty sygnet drużyny piłkarskiej z Auburn.

Gdzieś z prawej doleciał ją stłumiony szept:

– Saro!

Frank kucał za uchylonymi drzwiami przeciwpożarowymi, trzymając broń w pogotowiu. Energicznym ruchem ręki dał jej znak, żeby skoczyła do wyjścia, ale pokręciła głową. Powtórzył więc z naciskiem:

– Saro!

Znów popatrzyła na Jeffreya, błagając go w myślach, żeby się poruszył, dał jakiś znak życia. Z kąta pod ekspresem do kawy dolatywały tłumione przez strach szlochy dzieci przyciskanych przez Brada do podłogi. Nie mogła ich tam zostawić. Dała to Frankowi do zrozumienia, wskazując grupę szybkim ruchem głowy. Prychnął ze złością.

– Kto jeszcze został?! – powtórzył Smith. – Pokazać się natychmiast, bo jak nic zastrzelę tę starą sukę! – Marla pisnęła głośniej, ale zagłuszył ją wrzask bandyty: – Kto tam jeszcze jest, do kurwy?!

Sara chciała już odpowiedzieć, kiedy rozległ się głos Brada:

– Jestem tutaj.

Sara niemal odruchowo prześliznęła się na czworakach do następnego biurka, mając nadzieję, że cała uwaga Smitha jest skupiona na Bradzie. Wstrzymała oddech, spodziewając się w każdej chwili kolejnych strzałów.

– A gdzie są dzieci?!

– Tutaj, ze mną – odpowiedział Brad nadzwyczaj spokojnym głosem. – Nie strzelaj. Zostałem tylko ja i trzy małe dziewczynki. Nie zamierzamy ci się przeciwstawiać.

– Wstań!

– Nie mogę, człowieku. Muszę osłaniać dzieci będące pod moją opieką.

– Proszę, nie… – zaczęła histerycznie Marla, ale natychmiast uciszyło ją uderzenie w twarz.

Sara zamknęła na chwilę oczy, próbując wrócić myślami do swojej rodziny i przypomnieć sobie wszelkie niedomówienia, jakie zostały między nimi. Zaraz jednak odepchnęła od siebie te rozważania i spróbowała się skoncentrować na dzieciach leżących w kącie sali. Wciąż wpatrywała się w pistolet spoczywający na otwartej dłoni Jeffreya, jakby od niego wszystko teraz zależało. Rozważała swoje szanse, gdyby udało jej się niepostrzeżenie dopaść broni. Dzieliły ją od niej jeszcze cztery biurka. Tylko cztery. Przeniosła wzrok na wyciągniętą w bok rękę Jeffreya. Wciąż leżał nieruchomo. Nawet nie drgnął.

Smith nadal był zajęty Bradem.

– Gdzie masz pistolet?!

– Przy sobie.

Rzuciła się za następne biurko, ale źle obliczyła odległość, omal nie huknęła w nie głową, toteż w pośpiechu dała nura za stojący obok niski regalik zasłaniający widok na przejście między rzędami biurek.

– Zrozum, człowieku, że mam tu kilka małych, bez: bronnych dziewczynek. Nie odważyłbym się strzelać stąd do ciebie. Nawet nie wyjąłem pistoletu z kabury.

– Rzuć go na środek.

Sara znów wstrzymała oddech i gdy usłyszała brzęk broni o podłogę, przeskoczyła do następnego biurka.

– Nie ruszaj się! – wrzasnął Smith.

Zastygła bez ruchu. Spocone stopy ślizgały się po te rakocie, ponadto ciągnęły się za nią dwie grube krwiste smugi na kafelkach. Z impetem omal nie wynurzyła się po drugiej stronie biurka, zdołała wyhamować w ostatniej chwili.

– Proszę! – zawyła Marla.

Tym razem odgłos uderzenia był jeszcze głośniejszy Obrotowe krzesło w sekretariacie zaskrzypiało żałośnie jakby rozdzierano je na części. Sara wyciągnęła się na podłodze i popatrzyła pod biurkami w samą porę, by dostrzec walące się bezwładnie ciało Marli. Z ust prysnęła jej ślina przemieszana z krwią, a proteza potoczyła się po terakocie.

– Kazałem ci się nie ruszać! – ryknął Smith i z wściekłością kopnął krzesło, które zakręciło się jak bąk i odjechało pod ścianę.

Wstrzymując oddech, Sara wyjrzała ostrożnie zza rogu w kierunku Jeffreya. Dzieliło ich już tylko jedno biurko, ale było przesunięte i tarasowało dalszą drogę. Gdyby się zza niego wynurzyła, znalazłaby się na linii strzału bandytów. Ale za to mogła stąd dojrzeć dziewczynki w kącie. Znajdowały się trzy biurka dalej. Gdyby tylko zdołała dosięgnąć pistoletu… Nagle serce podeszło jej do gardła. Cóż mogłaby zdziałać nawet uzbrojona, skoro dziesięciu wprawionych policjantów nie potrafiło się obronić przed napastnikami?

Przyszło jej do głowy, że miałaby za sobą element zaskoczenia. Przecież Smith i jego kumpel nie mieli pojęcia o jej obecności w sali. Mogłaby ich zaskoczyć.

– Gdzie masz zapasową broń? – zapytał bandyta.

– Służę w patrolu miejskim. Nie noszę zapasowej…

– Nie kłam!

Smith strzelił w kierunku Brada, lecz zamiast spodziewanego okrzyku bólu dalej panowała cisza. Sara jeszcze raz spojrzała tuż nad podłogą, próbując dojrzeć, czy Brad przypadkiem nie zginął na miejscu. Napotkała szklisty wzrok trzech rozszerzonych z przerażenia par oczu. Dziewczynki były w głębokim szoku. Paniczny strach do reszty odebrał im głos.

Przedłużająca się cisza zalegała w sali niczym obłok trującego gazu. Sara doliczyła aż do trzydziestu jeden, zanim padło kolejne pytanie Smitha:

– Jesteś tam jeszcze?

Przycisnęła dłoń do piersi w obawie, że głośny łomot serca zdradzi jej kryjówkę. Nie wiedziała, co się stało radem. Oczyma wyobraźni ujrzała trupa z krwawą miazgą zamiast głowy i szeroko rozrzuconymi ramionami, przygważdżającego swoim ciężarem do podłogi trzy przerażone dziewczynki. Aż zacisnęła powieki, próbując wypędzić ten obraz z myśli.

Odważyła się jeszcze raz wyjrzeć zza rogu biurka na Smitha, który tkwił nieruchomo dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Marla witała ją na komisariacie ledwo kilkanaście minut temu. W jednym ręku trzymał ciężki pistolet kalibru dziewięć milimetrów, a w drugim obrzynek. Na kamizelce kuloodpornej pod rozpiętą skórzaną kurtką zauważyła nie tylko dwie dodatkowe kabury z pistoletami, ale także pas z zapasem nabojów do strzelby. Drugi pistolet miał teraz wetknięty za pasek dżinsów na brzuchu, a obok niego stała na podłodze długa czarna nylonowa torba sportowa, zawierająca prawdopodobnie dalszy zapas amunicji. Jego kolega stał za kontuarem, wciąż mierząc z pistoletu maszynowego w drzwi frontowe. Wyglądał na spiętego, gotowego do działania. Delikatnie muskał palcem spust broni. Nerwowo żuł gumę i na Sarę te rytmiczne ruchy jego szczęki podziałały jeszcze bardziej denerwująco niż wykrzykiwane groźby Smitha.

– Jesteś tam czy nie? – powtórzył bandyta. – No jak? Nic nie słyszę!

– Jestem – odezwał się po chwili Brad.

Sara odetchnęła z ulgą i rozluźniła mimowolnie napięte mięśnie ramion. Rozpłaszczyła się na podłodze i szybko oceniła, że najlepszą drogą dotarcia do Jeffreya będzie przeczołganie się za osłoną przewróconego regału. Powoli ruszyła, przywierając całym ciałem do zimnych, kafelków i wyciągając ręce daleko przed siebie. Wreszcie, dosięgnęła czubkami palców mankietu jego koszuli. Zacisnęła powieki i przesunęła się jeszcze trochę.

Pistolet leżący w jego dłoni był bez magazynka. Ostro skarciła się w duchu, bo przecież powinna o tym pamiętać, gdyby się tylko dobrze zastanowiła. Jeffrey przeładowywał broń, kiedy został trafiony, i upuścił trzymany magazynek, który odjechał jakiś metr dalej po śliskiej podłodze. Dokoła walały się naboje, teraz już całkiem bezużyteczne. W głowie kołatało jej tylko, że nie powinna być zaskoczona tym widokiem, tak samo jak jego zimną skórą, gdy w końcu zdołała zacisnąć palce na jego nadgarstku, w którym nie dało się wyczuć pulsu.

Загрузка...