ROZDZIAŁ DRUGI

9.22

– Ethan – jęknęła Lena, dociskając ramieniem słuchawkę do ucha i zawiązując jednocześnie sznurówki nowych czarnych butów z wysoką cholewką. – Muszę już kończyć.

– Dlaczego?

– Przecież wiesz dlaczego – rzuciła ze złością. – Nie mogę się spóźnić na służbę pierwszego dnia po urlopie.

– Nie podoba mi się, że wracasz do służby.

– Naprawdę? Czyżby nie dotarło do ciebie nic z tego, co próbowałam ci wytłumaczyć milion razy?

– Wiesz co? – burknął ze śmiertelną powagą, jakby rzeczywiście był na tyle głupi, by sądzić, że zdoła ją jeszcze namówić do zmiany decyzji. – Czasami potrafisz być cholernie nieprzyjemna.

– Trochę długo ci zajęło odkrycie tego faktu. Rozpoczął zwykłą dla siebie monotonną tyradę, ale ona go już nie słuchała. Przejrzała się w lustrze na drzwiach szafy. Oceniła, że wygląda całkiem nieźle. Włosy zebrała gumką w koński ogon, a garsonka, którą kupiła w zeszłym tygodniu na wyprzedaży, leżała jak ulał. Poprawiła ją tylko na ramionach i wyprostowała się, opierając dłoń na kolbie tkwiącego w kaburze służbowego dziewięciomilimetrowego pistoletu. Dotyk zimnego pietalu podziałał na nią kojąco.

– Słuchasz mnie? – zapytał nieco głośniej Ethan.

– Nie – odparła. – Zrozum, że jestem policjantką. Detektywem. I nikim innym nigdy nie będę.

– Dobrze wiem, kim jesteś – syknął nieco ostrzej, ze złością. – I oboje doskonale wiemy, do czego jesteś zdolna.

Zamilkł na chwilę. Lena aż przygryzła wargi, żeby powstrzymać się od ciętej riposty na tę jawną zaczepkę.

Najwyraźniej postanowił zmienić taktykę, gdyż zapytał:

– Czy twój szef już wie, że znowu się spotykamy?

– Przecież nie przemykamy się kanałami przez miasto.

Musiał wyczuć defensywność w brzmieniu jej głosu, bo rzekł z naciskiem:

– To z pewnością bardzo ci pomoże w pracy, nie sądzisz? Nie minie nawet tydzień, nim wszyscy zaczną plotkować, że związałaś się ze skazańcem.

Opuściła rękę opartą na kolbie pistoletu, ledwie się pohamowując, żeby nie zakląć na głos.

– Co powiedziałaś? – zapytał.

– Że na pewno już wszyscy o tym gadają, kretynie. Wszyscy na komisariacie muszą już wiedzieć, że jesteśmy razem.

– Ale nie wiedzą jeszcze wszystkiego – odparł miękko, jakby chciał, żeby potraktowała to jak pogróżkę.

Spojrzała na budzik stojący przy łóżku. Za nic w świecie nie mogła się spóźnić pierwszego dnia po urlopie. I tak czekał ją trudny dzień, nie musiała jeszcze pogarszać sytuacji choćby pięciominutowym spóźnieniem. Tylko dałaby Frankowi kolejny powód do tego, żeby się sprzeciwiał jej powrotowi do służby, co jego zagorzały Poplecznik, Matt, z pewnością gorliwie by poparł. Nie wątpiła, że tak samo jak wtedy wszyscy będą uważnie patrzyli jej na ręce, czekając na jakąś wpadkę. Zmieniło się tylko tyle, że za to, za co przed laty spotykały ją jedynie drwiny, teraz mogła oczekiwać wyłącznie współczucia. Prawdę powiedziawszy, wolałaby już nawet najbardziej cięte kpiny od przejawów litości. Nie miała pojęcia, co zrobi, jeśli ten pierwszy dzień po urlopie zakończy się dla niej porażką. Może się gdzieś przeniesie? A nuż nadal poszukiwali chętnych do służby na Alasce?

– Podejrzewam, że będę musiała dziś zostać po godzinach – powiedziała do słuchawki.

– Nie ma sprawy – odparł swobodnie, najwyraźniej zakładając, że i tak spotkają się wieczorem. – Może byś tym razem wpadła do mnie?

– Nie ma mowy. U ciebie za bardzo cuchnie rzygowinami i szczynami.

– To może ja przyjadę do ciebie.

– Pewnie, jeszcze lepiej. Z kochanką mojej zmarłej siostry podsłuchującą przez ścianę? Nie, dziękuję.

– Daj spokój, złotko. Naprawdę chcę się z tobą zobaczyć.

– Nie wiem, o której skończę. Poza tym, pewnie będę za bardzo zmęczona.

– To pójdziemy od razu spać. Wszystko mi jedno.! Chcę się z tobą zobaczyć.

Na razie mówił jeszcze łagodnym tonem, dobrze jednak wiedziała, że jest gotów na kłótnię, jeśli będzie się dłużej opierać. Ethan miał dopiero dwadzieścia trzy lata, był prawie dziesięć lat od niej młodszy i nie docierało jeszcze do niego, że jedna noc spędzona osobno nie musi oznaczać zerwania. Niemniej w takich chwilach, jak ta, Lena czasami żałowała, że nie da się z nim tak prosto zerwać. Może teraz, gdy znów miała pracę i znacznie ważniejsze sprawy na głowie niż tylko program telewizyjny, nadarzy się jakaś okazja, żeby się wreszcie od niego uwolnić.

– Lena? – zagadnął, jakby szósty zmysł mu podpowiedział, że ona zastanawia się nad sposobem zerwania. – Tak bardzo cię kocham, skarbie – wycedził jeszcze bardziej przymilnym tonem. – Przyjedź dziś wieczorem do mnie. Przygotuję jakąś kolację, może nawet kupię dobre wino…

– Opóźnia mi się miesiączka.

Tylko syknął przez zaciśnięte zęby, aż pożałowała, że nie może teraz zobaczyć jego miny.

– To wcale nie było zabawne.

– Myślisz, że żartuję? Opóźnia mi się już trzy tygodnie.

Zatkało go na jakiś czas. Wreszcie bąknął:

– To może być wina silnego stresu, prawda?

– Prędzej spermy.

Znów zamilkł. W słuchawce dał się słyszeć tylko szmer jego oddechu.

Lena zmusiła się do czegoś, co powinno zabrzmieć jak chichot.

– Nadal mnie kochasz, skarbie?

– Przestań – syknął spiętym głosem, jakby z trudem nad sobą panował.

– Posłuchaj – rzekła pojednawczo, żałując, że w ogóle o tym wspomniała. – Nie masz się czym przejmować. Jasne? Sama się tym zajmę.

– Jak mam to rozumieć?

– Dokładnie tak, jak powiedziałam. Jeśli jestem… – urwała, nie mogąc wydusić z siebie tego słowa -…jeśli coś się wydarzyło, sama się tym zajmę.

– Przecież nie możesz…

Telefon pisnął cicho. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była nikomu tak wdzięczna za przerwanie niezręcznej rozmowy.

– Mam drugi telefon. Zobaczymy się niedługo. Przełączyła aparat na drugą rozmowę, zanim Ethan zdążył cokolwiek powiedzieć.

– Lee? – rozległ się w słuchawce chrapliwy głos.

Lena z trudem powstrzymała jęk rozpaczy. Przemknęło jej przez głowę, że chyba już lepiej było kontynuować rozmowę z Ethanem.

– Cześć, Hank.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, dziecino!

Uśmiechnęła się mimowolnie.

– Dostałaś moją kartkę z życzeniami i czekiem?

– Tak. Dziękuję – mruknęła.

– I kupiłaś sobie coś ładnego?

– Owszem.

Jeszcze raz poprawiła żakiet na ramionach. Nie mogła się uwolnić od myśli, że dwieście dolarów od wuja Hanka powinna przeznaczyć na bieżące wydatki albo na spłatę raty za samochód, ale ten jeden raz w życiu postanowiła zaszaleć. W końcu dzisiaj był dla niej bardzo ważny dzień. Mogła się znowu czuć policjantką.

Tym razem pisnął jej telefon komórkowy. Popatrzyła na ekranik. Znów dzwonił Ethan, mimo że na tej linii wciąż byli połączeni.

– Musisz odebrać? Coś pilnego? – zaciekawił się Hank.

– Nie – odparła, wyłączając komórkę w połowie kolejnego sygnału i chowając ją do kieszeni.

Otworzyła drzwi i wyszła na korytarz, tylko jednym uchem po raz kolejny słuchając opowieści Hanka o tym, jak to dzień, w którym ona wraz z siostrą bliźniaczką Sibyl zostały oddane pod jego opiekę, stał się najszczęśliwszym dniem jego życia. Weszła do łazienki i jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Miała wyraźnie podkrążone oczy, ale puder w kremie, którym zamaskowała ciemne półkola, nieźle spełniał swoje zadanie. Nic nie mogła tylko zaradzić na krwistą pręgę na dolnej wardze, w miejscu, gdzie zagryzła ją, aż do krwi.

Za ramę lustra było wetknięte zdjęcie Sibyl. Zostało zrobione mniej więcej na miesiąc przed jej śmiercią i chociaż Lena bardzo chciała je stąd usunąć, to jednak nie była w swoim domu. Jak co dzień rano, porównała swój wygląd z podobizną siostry i ani trochę nie spodobał jej się rezultat tej konfrontacji. Do śmierci Sibyl wyglądały prawie identycznie. Natomiast teraz miała zapadnięte policzki, a jej ciemne włosy utraciły połysk i sprawiały wrażenie przerzedzonych. Wyglądała po prostu staro, jak na swoje trzydzieści trzy lata, do czego przyczyniał się głównie surowy, lodowaty wyraz oczu. Nawet cery nie miała tak gładkiej jak kiedyś, chociaż wierzyła, że ten efekt się cofnie. Uprawiała jogging i prawie każdego wieczoru ćwiczyła z Ethanem, korzystając z darmowego wstępu na siłownię.

Telefon znowu pisnął, sygnalizując połączenie, i aż zazgrzytała zębami, żałując, że powiedziała Ethanowi o swoim okresie. Nigdy nie miesiączkowała regularnie, ale też nigdy jeszcze nie miała aż takiego opóźnienia. Może faktycznie wynikało to ze stresu oraz intensywnych przygotowań do powrotu do służby. Przez ostatnie sześć tygodni trenowała tak, jakby szykowała się do startu w maratonie. Ethan mógł mieć rację. Znajdowała się ostatnio pod bardzo silną presją. Zresztą, nie tylko ostatnio, pod presją była już od dwóch lat.

Docisnęła palcami kąciki oczu. Nie mogła teraz zawracać sobie głowy takimi rozważaniami. W ubiegłym roku dość znana psychoterapeutka powiedziała jej, że czasami odmowa bardzo dobrze robi. Więc dzisiejszy dzień zdecydowanie nadawał się na to, żeby pójść w ślady Scarlett O’Hary. Posępne rozmyślania należało odłożyć do jutra. Do diabła, może nawet do przyszłego tygodnia.

Przerwała monolog Hanka, który jak zwykle pomijał milczeniem pewne istotne szczegóły, jak choćby to, że gdy opieka społeczna oddała mu bliźniaczki pod opiekę, był alkoholikiem i notorycznie zbierał mandaty za niedozwoloną prędkość, co faktycznie można było jeszcze Uznać za szczęśliwszą część tej historii. Zapytała:

– Jak przeszedł weekend?

– Lepiej, niż się zapowiadało – odrzekł z entuzjazmem w głosie.

Ostatnio przekształcił The Hut, swoją rozsypującą się knajpę na przedmieściach zapadłej dziury, w której musiały się wychowywać, w weekendowy bar karaoke. Biorąc pod uwagę przekrój stałej klienteli owego przybytku, było to co najmniej ryzykowne posunięcie, jednakże sukces Hanka zdawał się potwierdzać od dawna wyznawaną przez Lenę teorię, że nawet żałosny pijaczyna może do czegoś dojść, jeśli tylko nie będzie mu się świeciło reflektorem po oczach.

– Kochanie – odezwał się po chwili poważniejszym tonem. – Wiem, że dzisiaj jest twój wielki dzień, i w ogóle…

– Bez przesady – odpowiedziała. – Zwykła rzecz.

– Przede mną nie musisz niczego ukrywać – rzucił ostro. Czasami potrafił reagować tak gwałtownie, że mimo upływu lat nadal ją zaskakiwał. – W każdym razie chciałem powiedzieć, że gdybyś czegoś potrzebowała…

– Wszystko w porządku – przerwała mu ponownie, chcąc jak najszybciej zmienić temat.

– Pozwól mi skończyć, do diabła! – warknął. – Otóż chciałem powiedzieć, że gdybyś czegoś potrzebowała, zawsze możesz na mnie liczyć. Nie chodzi mi tylko o pieniądze, choć i pod tym względem możesz być pewna, że zawsze ci pomogę.

– Naprawdę niczego mi nie trzeba – odparła z naciskiem, rozmyślając, że prędzej wygasną ognie piekielne, nim ona zwróci się do Hanka z jakąkolwiek prośbą.

Telefon znowu pisnął, lecz zignorowała sygnał. Weszła do kuchni i już w progu miała zawrócić, gdy Nan złapała ją za ramię.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – zawołała i klasnęła w ręce z radości.

Z kieszeni fartuszka wyjęła pudełko zapałek i zapaliła samotną małą świeczkę wetkniętą w grubo polukrowaną żółtą babeczkę. Druga taka sama babeczka, również z wetkniętą świeczką, stała na blacie kuchennym, lecz tamtą Nan zostawiła niezapaloną. Zaczęła śpiewać:

– Happy birthday to you…

Lena pospiesznie rzuciła do słuchawki:

– Muszę kończyć.

– Jeszcze raz wszystkiego najlepszego! – powtórzył, jakby chciał się dołączyć do chóru.

Przerwała połączenie. Natychmiast rozległ się sygnał wywołania, ale szybko włączyła aparat i go wyłączyła, zanim Nan skończyła śpiewać.

– Dzięki.

Zdmuchnęła świeczkę, mając nadzieję, że gospodyni nie każe jej od razu zjeść tej babeczki. W żołądku czuła nieznośny ciężar, jakby połknęła wielki kamień.

– Pomyślałaś jakieś życzenie?

– Oczywiście – odparła, myśląc, że za żadne skarby nie zdradzi, jakie to życzenie.

– Domyślam się, że jesteś za bardzo zdenerwowana, by ją teraz zjeść – powiedziała Nan, odchylając marszczony pergamin przyklejony po bokach babeczki. Uśmiechnęła się i odgryzła spory kęs. Czasami odznaczała się tak niezwykłą intuicją, że Lena czuła się przy niej nieswojo, jakby były starym, dobrym, znającym się na wylot małżeństwem. – Mogę coś dla ciebie zrobić?

– Nie, dzięki.

Nalała sobie kawy do kubeczka. Ekspres do kawy był jednym z niewielu nowych sprzętów, jakie Lena zostawiła do wspólnego użytkowania. Większość czasu i tak spędzała zamknięta w swoim pokoju, czytając książki czy oglądając telewizję na małym turystycznym czarno-białym odbiorniku, który dostała w prezencie od banku, gdy otworzyła nowe konto oszczędnościowe.

Przeprowadziła się do Nan wyłącznie z potrzeby chwili i niezależnie od tego, jak bardzo gospodyni starała się uprzyjemnić jej pobyt, wciąż czuła się obco w jej domu. Co prawda, Nan była wręcz idealną współlokatorką, jeśli tylko umie się tolerować ten rodzaj perfekcji, ale Lena osiągnęła ten etap, kiedy bardzo chciała mieć własny dom zapełniony własnymi sprzętami. Pragnęła mieć lustro, w którym swobodnie będzie się mogła przeglądać co rano bez konfrontacji z natłokiem wspomnień z ostatnich dwóch lat. Pragnęła wykreślić Ethana ze swego życia. Pragnęła uwolnić się od kamieni zalegających jej w żołądku. I chyba po raz pierwszy w życiu bardzo chciała mieć miesiączkę.

Telefon zadzwonił po raz kolejny. Pospiesznie wcisnęła dwa razy klawisz odbioru, przerywając połączenie.

Nan odgryzła następny kęs babeczki, uważnie zerkając na Lenę znad warstwy lukrowej polewy. Powoli przeżuła ciasto i przełknęła.

– Tak mi szkoda, że teraz nie możesz się ruszyć na krok bez makijażu. Masz piękną cerę.

Telefon znowu zadzwonił i bez namysłu powtórzyła tę samą czynność.

– Dzięki.

– Wiesz co? – zagadnęła Nan, przysiadając na brzegu kuchennego stołu. – Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby Ethan czasami został tu z tobą na noc. – Szerokim gestem omiotła całą kuchnię. – Przecież to także twój dom.

Lena próbowała odpowiedzieć równie miłym uśmiechem.

– Masz resztki lukru na górnej wardze.

Nan Thomas z gracją otarła usta serwetką. Nigdy nie oblizywała warg ani nie ocierała ich wierzchem dłoni. Zresztą była jedyną znaną Lenie osobą, która dbała o to, żeby w stojaku na stole zawsze były serwetki. Choć Lena sama zaliczała się do wielbicielek porządku i pilnowała, by wśród jej rzeczy panował ład, niemniej wielokrotnie czuła się zażenowana pedanterią gospodyni, która niemal wszystko musiała trzymać w pojemnikach z dopasowanymi pokrywkami, najlepiej ozdobionymi wizerunkiem pluszowego misia albo z obszyciem z tkaniny z frędzelkami.

Nan dojadła babeczkę i tą samą serwetką zgarnęła okruchy ze stołu. W milczeniu zapatrzyła się na Lenę, gdy P° raz kolejny zadzwonił telefon.

– A więc nadszedł ten twój wielki dzień – powiedziała. – Pierwszy dzień służby po urlopie.

Lena błyskawicznie rozłączyła połączenie.

– Owszem.

– Myślisz, że urządzą ci przyjęcie powitalne?

Lena prychnęła pogardliwie. Frank i Matt dali jasno do zrozumienia, że nie zaliczają jej już do obsady komisariatu. W licznych chwilach zwątpienia była nawet gotowa podzielić ich zdanie, ale dzisiejszego ranka, kiedy tylko zapięła na biodrach pas z kaburą i wetknęła kajdanki na miejsce, poczuła się tak, jakby wreszcie znów podejmowała normalny tryb życia.

Zadzwonił telefon i rozłączyła go po raz kolejny. Zerknęła na Nan, żeby sprawdzić jej reakcję, ale gospodyni była bez reszty pochłonięta składaniem pergaminowej foremki po babeczce w idealnie równy maleńki kwadracik, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło. Gdyby to Nan Thomas zdecydowała się wstąpić na służbę w policji, przestępcy ustawialiby się w kolejce, żeby wyznać przed nią swoje winy. A gdyby postanowiła wkroczyć na drogę zbrodni, z pewnością nigdy nie zostałaby schwytana.

– W każdym razie – podjęła Nan – wcale nie musisz się wyprowadzać. Ani trochę mi nie przeszkadza, że mieszkasz u mnie.

Lena utkwiła spojrzenie w drugiej babeczce stojącej na blacie kuchennym. Nan jak zwykle kupiła dwa ciastka, jedno dla siebie, a drugie dla Sibyl.

– W ciastkarni była promocja, dawali dwie babeczki w cenę jednej – pospieszyła Nan z wyjaśnieniami, jakby czytała w jej myślach. Zaraz jednak sprostowała: – Nie, kłamię. Sibyl uwielbiała babeczki. To był jedyny rodzaj słodyczy, jakim nie gardziła. Kupiłam je po normalnej cenie.

– Tak myślałam.

– Przepraszam.

– Nie masz za co przepraszać.

– No tak… – Nan zsunęła się ze stołu i podeszła do kosza na śmieci, ozdobionego zielonymi i żółtymi króliczkami, podobnie jak jej fartuszek. – Ale poszłam do cukierni specjalnie, żeby kupić coś dla ciebie. Chciałam uczcić twoje urodziny. Tyle że od śmierci Sibyl…

– Dziękuję, Nan. Jestem ci wdzięczna. Naprawdę to doceniam.

– Bardzo się cieszę.

– To dobrze – bąknęła Lena. Nan, chociaż na swój sposób była pedantyczna, to jednak nigdy nie zmywała szklanek i kubeczków. Z daleka widać było na nich tłuste odciski palców. Ale pod wpływem świdrującego spojrzenia oczu, które przez grube szkła okularów wydawały się wielkie jak u sowy, Lena ugryzła się w język i przełknęła kąśliwą uwagę.

– Bardzo mi ciężko bez niej – powiedziała Nan. – Chyba sama to wiesz. Rozumiesz, co teraz czuję.

Pokiwała głową, czując nieprzyjemne ściskanie w gardle, na które nie pomógł nawet tak duży haust kawy, że omal się nie zachłysnęła.

– I rozumiesz też, dlaczego się cieszę, że zamieszkałaś ze mną.

– Bardzo cenię to, że pozwoliłaś mi zostać u siebie tak długo.

– Mówiąc szczerze, Lee, możesz tu zostać na zawsze. Ani trochę mi to nie przeszkadza.

– Jasne.

Lena zmusiła się, żeby pociągnąć jeszcze jeden łyk kawy. A co byś powiedziała na dziecko? – przemknęło jej przez myśl. O mało nie jęknęła. Nan pewnie bardzo pokochałaby dzieciaka, robiłaby mu na drutach miękkie wełniane buciki i szykowała jakieś idiotyczne przebrania na Halloween. Może nawet zrezygnowałaby z pracy na pełnym etacie w bibliotece, żeby pomagać jej przy dziecku. Wtedy już bez wątpienia przypominałyby stare dobre małżeństwo, będące ze sobą tak długo, aż powypadają im wszystkie zęby i obie będą potrzebować balkoników do chodzenia.

Jakby na przypomnienie roli Ethana w tej wizji, znów zadzwonił telefon. Jak poprzednio, rozłączyła go bez namysłu.

– Sibyl też by się cieszyła, że mieszkasz z nami – ciągnęła gospodyni. – Zawsze myślała o tym, jak cię ochronić.

Lena odchrząknęła nerwowo, czując, że zaczyna się intensywnie pocić. Czyżby Nan czegoś się domyślała?

– Chronić cię przed rzeczami, co do których tylko ci się zdaje, że sama sobie z nimi poradzisz.

Tym razem na sygnał telefonu zareagowała odruchowo, nawet nie patrząc na klawiaturę.

– Dlatego bardzo się cieszę, że mam przy sobie kogoś, kto dobrze znał Sibyl – ciągnęła Nan. – Kogoś, kto ją kochał i… – urwała, słysząc kolejny dzwonek telefonu, zanim Lena wyłączyła aparat -…troszczył się o nią. Kogoś, kto świetnie wie, jak trudno bez niej żyć. – Ponownie umilkła, ale tym razem nie z powodu sygnału telefonu. – Teraz nawet nie wyglądasz już tak, jak ona.

Lena spuściła wzrok na swoje dłonie.

– Wiem.

– Jej też by się to nie spodobało, Lee. Na pewno byłaby zła jak nie wiem co.

Obu równocześnie łzy napłynęły do oczu, choć zapewne z odmiennych powodów. Kiedy znowu zadzwonił telefon, Lena odebrała tylko po to, żeby przerwać kłopotliwe milczenie.

– Lena? – warknął Frank Wallace. – Gdzie ty się podziewasz, do cholery?!

Szybko spojrzała na zegar nad kuchnią. Rozpoczynała służbę dopiero za pół godziny.

Frank nie czekał na jej odpowiedź.

– Doszło do napadu na komisariat, bandyci wzięli zakładników. Przyjeżdżaj tu jak najprędzej.

Głośny trzask na linii obwieścił koniec połączenia.

– Co się stało? – zapytała Nan.

– Napad. Bandyci wzięli zakładników – powiedziała powoli, odkładając telefon na stół. Ledwie się powstrzymała, żeby nie przycisnąć ręki do piersi, bo serce tłukło się jak oszalałe, aż czuła pulsowanie na karku. – Ktoś napadł na komisariat.

– Mój Boże… – jęknęła gospodyni. – To nie do wiary, i Czy ktoś ucierpiał?

– Tego nie wiem. – Jednym haustem dopiła kawę, chociaż nie musiała już podnosić poziomu adrenaliny we krwi. Zaczęła się nerwowo rozglądać za swoimi kluczykami.

– Pamiętasz, jak coś podobnego wydarzyło się w Ludowici?

– Słabo – odparła, coraz bardziej zdenerwowana. Sześć lat wcześniej w sąsiednim okręgu aresztanci zdołali złapać patrolującego policjanta. Zastrzelili go z jego własnego pistoletu, zabrali klucze i uwolnili się. Oblężenie trwało trzy dni, zginęło lub zostało rannych aż piętnastu więźniów. Jak również czterech policjantów. Stąd też zaczęła szybko przypominać sobie tutejszych funkcjonariuszy, zachodząc w głowę, czy któryś mógł odnieść rany w czasie napadu.

Odruchowo sprawdziła wszystkie kieszenie, mimo żel była pewna, iż nie widziała od rana kluczy.

Znowu zadzwonił telefon.

– Gdzie moje… – zaczęła.

Nan bez słowa wskazała haczyk przy drzwiach w kształcie kaczego dzióbka. Kiedy rozległ się drugi sygnał, nieproszona podniosła aparat ze stołu i nie włączając go, zapytała:

– Co mam mu powiedzieć?

Lena zerwała kluczyki z haczyka i nie oglądając się, ruszyła do wyjścia, burknąwszy przez ramię:

– Że już wyszłam do pracy.

Kiedy dotarła swoją toyotą celicą do Main Street, zaskoczyło ją, że miasto wygląda jak wymarłe. Co prawda Heartsdale nie należało do tętniących życiem metropolii, niemniej nawet w poniedziałkowe ranki sporo osób kręciło się tu przed sklepami, a studenci przejeżdżali na rowerach. Skręciwszy na skrzyżowaniu, zaczęła się uważnie rozglądać w poszukiwaniu oznak życia. Nie świecił się neon z napisem OTWARTE w witrynie sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego, a na drzwiach sklepu odzieżowego wisiała kartka z odręcznym napisem ZAMKNIĘTE. Kilka metrów dalej przejazd blokowały dwa radiowozy z drogówki ustawione w poprzek ulicy, toteż wprowadziła wóz na wolne miejsce w zatoczce przed restauracją. Wysiadła, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że znalazła się w widmowym mieście. Dokoła panowała martwa cisza, powietrze wisiało nieruchomo jakby w oczekiwaniu na coś strasznego. Przechodząc przed witryną restauracji, kątem oka pochwyciła swoje odbicie w szybie. W środku krzesła ustawiono nogami do góry na stolikach, menu wypadło z plastikowej ramki przymocowanej na przyssawkach i leżało na parapecie. Nie było w tym nic niezwykłego, restaurację zamknięto już ponad rok temu.

W głębi ulicy dostrzegła dwa dalsze wozy patrolowe stojące przed pralnią Burgessa, czyli dokładnie na wprost komisariatu. Inne radiowozy stały na parkingu przed Przychodnią dla dzieci, natomiast trzy zaparkowano zderzak w zderzak przy krawężniku, blokując dostęp do posterunku. Wjazdu na teren college’u bronił wielki van z emblematem służb ochrony uczelni, ale ochroniarza, który powinien czuwać przy bramie, nie było nigdzie w zasięgu wzroku.

Przystanąwszy na chodniku, Lena popatrzyła wzdłuż Main Street, jakby spodziewała się ujrzeć toczone wiatrem kule suchych pędów szarłatu. Szyby w oknach pralni były mocno przyciemnione, nawet z niewielkiej odległości nie dało się przez nie zajrzeć do środka. Mimo to domyślała się, że właśnie tam Jeffrey zorganizował prowizoryczne centrum dowodzenia. Na tyłach aresztu ciągnął się tylko rozległy parking, zresztą, prawdopodobnie do tego czasu więźniowie zdążyli już zabarykadować drzwi od środka. Zatem pralnia na wprost komisariatu stanowiła jedyne sensowne miejsce, z którego można było kierować akcją.

– Cześć – odezwała się do pierwszego policjanta czuwającego przy wozach patrolowych, który stał do niej tyłem, zapatrzony w głąb ulicy.

Odwrócił się gwałtownie, kładąc dłoń na kaburze z bronią. Nieznośne napięcie biło od niego niczym dokuczliwy smród.

Pospiesznie wyciągnęła przed siebie obie ręce.

– Spokojnie. Jestem na służbie.

– Detektyw Adams? – zapytał policjant roztrzęsionym głosem.

Nie znała go, zresztą nawet gdyby było inaczej, i tali nie zdołałaby go w żaden sposób uspokoić. Twarz miał tak pobladłą, że aż popielatą, i gdyby nawet udało mu się wydobyć broń z kabury, prędzej postrzeliłby się w stopę, nim zdążył do kogoś wymierzyć.

– Co się dzieje? – zapytała.

Sięgnął do przełącznika mikrofonu krótkofalówki przymocowanego na ramieniu.

– Jest tu detektyw Adams.

Odpowiedź Franka nadeszła niemal natychmiast.

– Skieruj ją do tylnego wejścia.

– Proszę iść przez sklep z drobiazgami – powiedział gliniarz. – Drzwi prowadzące na zaplecze pralni są otwarte.

– Co się dzieje?

W milczeniu pokręcił głową. Grdyka zadrgała mu pod skórą na szyi, gdy nerwowo przełknął ślinę.

Lena skierowała się zgodnie ze wskazówkami do drzwi sklepu. Dzwonek zamocowany nad nimi w przerażającej ciszy zadźwięczał tak głośno, że omal nie zazgrzytała zębami ze strachu. Pospiesznie sięgnęła w górę, uciszyła go palcami i ruszyła w głąb sklepu. Pośrodku głównego przejścia między regałami stał do połowy zapełniony koszyk, jakby któryś klient zostawił go tam w pośpiechu. Ktoś z personelu zapewne mocował jaskrawozielony szyld reklamujący nową markę kremu do opalania i nie skończył, gdyż tablica wisiała ukośnie, zaczepiona tylko z jednej strony na cienkim drucie. Świeciły się wszystkie światła, w głębi sklepu jaśniał neon wskazujący drogę do regału z podręcznymi lekami, ale nie było żywej duszy, nawet tej zołzy ze skołtunionymi włosami ufarbowanymi na słomkowo, która wiecznie przesiadywała w kantorku na tyłach sklepu.

Drzwi na zaplecze otworzyły się z cichym szelestem, kiedy pchnęła je energicznie. Plastikowe pojemniki, poustawiane pod ścianami jeden na drugim aż do sufitu, starannie opisano: pasta do zębów, chusteczki higieniczne, czasopisma. Aż dziw, że żaden obibok z pobliskiego college’u jeszcze nie odkrył, iż drzwi niestrzeżonego magazynu są otwarte na oścież. Przez kilka miesięcy pracowała w ochronie wydziału politechnicznego i dobrze wiedziała z doświadczenia, że te łobuziaki znacznie więcej czasu niż na naukę poświęcają na obmyślanie sposobów okradania się nawzajem.

Kiedy wyszła przez drzwi dostawcze na podwórze, oślepiło ją jaskrawe słońce. Czuła kropelki potu ściekające po karku, nie wiedziała tylko, czy poci się bardziej z gorąca, czy ze zdenerwowania. Żwir zazgrzytał pod stopami, gdy energicznym krokiem skierowała się do tylnego wejścia pralni, przed którym stało na straży dwoje I funkcjonariuszy z patrolu miejskiego, w tym niska, ale raczej atrakcyjna kobieta, która z pewnością przeszłaby do sekcji śledczej, gdyby Lena nie zdecydowała się wrócić do służby. Towarzyszył jej zupełny żółtodziób, sprawiający wrażenie jeszcze bardziej przerażonego niż gliniarz z drogówki, który czuwał na ulicy.

Wyjęła portfel z odznaką i przedstawiła się, chociaż była pewna, że kobieta musi ją znać.

– Detektyw Adams.

– Hemming – rzuciła tamta krótko, groźnie opierając dłoń na kolbie pistoletu, i obrzuciła ją wyzywającym spojrzeniem, jakby nawet niezwykłe okoliczności nie powstrzymały jej przed demonstracyjnym okazaniem pogardy. Nie zadała sobie trudu, żeby przedstawić swego partnera.

– Co się dzieje? – zapytała Lena. Hemming wskazała kciukiem zaplecze pralni.

– Są tam.

Chłodne powietrze wewnątrz budynku bardzo szybko osuszyło Lenie kark. Przecisnęła się obok stojaków zawieszonych czystymi ubraniami do odbioru. Dominował tu odrażający smród chemikaliów, które tak drapały w gardle, że aż zaniosła się kaszlem, mijając stanowisko do krochmalenia. Wielkie przemysłowe prasowalnice wciąż były włączone, gdyż bił od nich żar jak z otwartego pieca. Starego Burgessa nie było nigdzie widać, i to, że zostawił swoje gospodarstwo w takim stanie, wydało się Lenie bardzo dziwne. Na własną rękę wyłączyła więc prasowalnicę, spoglądając na gromadkę mężczyzn, stojących pięć metrów dalej. Kiedy rozpoznała typowej stroje agentów GBI, Stanowego Biura Śledczego, czyli beżowe spodnie i granatowe koszule, aż zatrzymała się przy ostatniej prasowalnicy. Przyjechali wyjątkowo szybko. Nick Shelton, agent GBI na okręg Grant, stał wrócony do niej tyłem, lecz od razu rozpoznała go po kowbojskich butach i obciętych jak przy linijce włosach z tyłu głowy.

Rozejrzała się po sali, wypatrując znajomych twarzy. Pat Morris, śledczy, który dopiero niedawno awansował z sekcji patrolowej, siedział na wielkiej sklepowej lodówce i przyciskał do ucha worek z lodem. Płomieniście rude włosy miał pozlepiane potem i całą twarz zabryzganą drobnymi kropelkami krwi, które Molly, pielęgniarka z dziecięcej przychodni, zmywała wacikiem. Nie licząc jeszcze jednego umundurowanego gliniarza z patrolu miejskiego, pochylającego się nad składanym stolikiem turystycznym, Frank był w tym gronie jedynym znanym jej miejscowym policjantem.

– Lena! – zawołał, przywołując ją energicznymi ruchami ręki.

I on miał koszulę na piersi pokrytą smugami rozmazanej krwi, wyglądało jednak na to, że nie odniósł żadnych obrażeń. Za to wyglądał okropnie, aż trudno było uwierzyć, że nie tylko trzyma się jeszcze na nogach, ale w dodatku próbuje ustalić plan działania z Nickiem.

Obaj pochylali się nad stolikiem, na którym leżał duży, schematyczny plan komisariatu. Czerwone i czarne krzyżyki tworzyły dwa skupiska, jedno w kącie sali ogólnej przy ekspresie do kawy, a drugie w tylnej części, przy drzwiach prowadzących do nowego skrzydła. Przy każdym krzyżyku zostały zapisane inicjały. Szybko domyśliła się, że mniejsze i większe prostokąty pokrywające środkową część rysunku symbolizują biurka i szafki na akta. Jeśli można było wierzyć temu schematowi, sala ogólna posterunku musiała wyglądać jak po przejściu huraganu.

– Jezu… – syknęła, zachodząc w głowę, jakim cudem aresztantom udało się opanować cały komisariat.

Nick zrobił jej miejsce przy stole i dorysował jeszcze jeden prostokąt w miejscu, gdzie stała szafka na dokumenty pod oknem gabinetu Jeffreya.

– Właśnie mieliśmy zaczynać – rzekł. Postukał palcem w plan i zwrócił się do Pata: – I jak? Teraz lepiej, kolego?

Morris przytaknął ruchem głowy.

– W porządku. – Shelton rzucił marker na stół i dał znak Frankowi, żeby zaczynał.

– Zabójca i jego kumpel czekali na nas tutaj. – Wallace wskazał dwa punkty w lobby przy drzwiach frontowych. – Około dziewiątej na posterunek wszedł Matt. Z najbliższej odległości dostał dwie kule prosto w twarz.

Lena aż oparła się dłońmi o kant stołu, żeby pohamować drżenie rąk. Odruchowo spojrzała przez okno na budynek komisariatu po drugiej stronie ulicy. Drzwi frontowe były uchylone na parę centymetrów, coś je blokowało, ale z tej odległości nie mogła dostrzec żadnych szczegółów.

Frank wskazał na ostatnie biurko usytuowane najbliżej żelaznych drzwi przeciwpożarowych.

– Sara Linton znajdowała się tutaj.

– Sara? – Lena ledwie mogła wydobyć głos przez zaciśnięte gardło. Jak to się mogło stać? Komu zależało na śmierci Matta Hogana? Dotąd zakładała, że doszło do buntu więźniów. Nawet do głowy jej nie przyszło, że na posterunek mógł wtargnąć ktoś z ulicy, kto z zimną krwią zaczął strzelać do ludzi.

– Udało nam się wyciągnąć stamtąd dwójkę dzieci – mówił dalej Wallace. Wskazał skupisko czerwonych krzyżyków przy tylnych drzwiach sali ogólnej i wyjaśnił: – Burrows, Robinson i Morgan zostali tu zabici już na samym początku. – Ruchem głowy wskazał Pata. – Morris zdołał wybić okno w gabinecie Jeffreya i wyciągnąć przez nie troje dzieci. Keith Anderson wypadł na korytarz, gdy uchyliłem drzwi od zewnątrz. Dostał postrzał w plecy. Jest już na sali operacyjnej.

Odzyskawszy zdolność mowy, Lena zapytała:

– Skąd tam się wzięły dzieci?

– Brad oprowadzał właśnie szkolną wycieczkę – odparł Nick.

Z trudem przełknęła ślinę, odczuwając niezwykłą suchość w gardle.

– Ile ich tam zostało?

– Troje – odezwał się znowu Shelton, wskazując trzy małe czarne krzyżyki skupione wokół czwartego większego. – To Brad Stephens. – Przesunął palec w drugi koniec planu. – Sara Linton, Marla Simms, Barry Fordham.

Zatrzymał się na krzyżyku symbolizującym Fordhama, przy którym był narysowany znak zapytania. Z pamięci Leny natychmiast wypłynęła twarz Barry’ego, doświadczonego funkcjonariusza pracującego w tutejszej policji już od ośmiu lat. Miał żonę i dziecko.

– Barry został ranny, nie wiemy tylko, jak poważnie – ciągnął Nick. – Jakieś piętnaście minut temu padł kolejny pojedynczy strzał, prawdopodobnie ze szturmowego pistoletu maszynowego. Nic jeszcze nie wiemy o dwóch innych policjantach, ale naszym zdaniem nie ma ich wśród zakładników. – Urwał na chwilę, po czym dodał: – Wszyscy pozostali żyją.

Frank zakasłał w chusteczkę, w gardle mu zacharczało, jakby miał gruźlicę. Otarł usta i podjął:

– Dwa wozy policyjne zjawiły się przed posterunkiem już na samym początku strzelaniny. – Wskazał je na planie.

Lena znowu wyjrzała przez okno. Trzecim, który stał przed nimi przy krawężniku, był wóz Brada parkującego zazwyczaj w tym miejscu. Z ulicy ich nie zauważyła, ale stąd świetnie było widać czterech gliniarzy przyczajonych za osłoną samochodów i mierzących z pistoletów We frontowe drzwi komisariatu.

– Na odgłos strzałów Burgess wybiegł ze strzelbą na ulicę – relacjonował Wallace. Wiekowy właściciel pralni zazwyczaj ruszał się jak mucha w smole i nigdy nie mógł odnaleźć właściwych ubrań przy odbiorze. Wręcz trudno było go sobie wyobrazić ze strzelbą w rękach. – Jego wnuczka też znajdowała się na posterunku. To właśnie ją jako pierwszą Sara wyniosła z sali. – Urwał i skrzywił się jakby pod wpływem bolesnych wspomnień. – Burgess próbował strzelać przez drzwi do bandytów, ale…

– Są kuloodporne – wtrąciła Lena.

– Wytrzymały – przyznał Frank. – Jednakże rykoszet zranił w nogę Steve’a Manna stojącego przed sklepem gospodarstwa domowego. Po tym już wszyscy wycofali się sprzed posterunku.

– Interwencja Burgessa i pojawienie się wozów patrolowych sprawiły, że bandyci znaleźli się w potrzasku – odezwał się Nick. Wskazał na planie stanowisko recepcyjne w lobby, gdzie zawsze urzędowała Marla. – Jak udało nam się ustalić, jeden zabójca czuwa teraz za kontuarem z bronią wymierzoną w drzwi frontowe, natomiast drugi zapewne trzyma na muszce zakładników.

Lena po raz kolejny wyjrzała na ulicę. Szyby drzwi frontowych komisariatu też były przyciemnione, ale nie tak bardzo, jak w oknach pralni. Widniały na nich białe ślady po kulach i rozchodzące się promieniście linie pęknięć w szkle. Domyśliła się, że ciemne smugi od środka to ślady krwi Matta. Na podłodze przy drzwiach leżał jakiś duży ciemny niewyraźny kształt, zapewne ciało zabitego. I to ono blokowało drzwi.

Odwróciła się i zapytała:

– Zidentyfikowaliście już samochód bandytów?

– Jeszcze trwają poszukiwania – odparł Nick. – Zdaje się, że zaparkowali na terenie kampusu i przyszli na posterunek pieszo.

– Co by oznaczało, że byli tu wcześniej – podsumowała Lena, po czym zwróciła się do Pata i Franka: – Nie rozpoznaliście żadnego z nich?

Obaj przecząco pokręcili głowami.

Ponownie utkwiła spojrzenie w schematycznym planie i syknęła:

– Jezu…

– Pierwszy zabójca jest prawdopodobnie uzbrojony w trzy rodzaje broni. Do Matta strzelił z ciężkiego obrzynka, chyba marki Wingmaster. – Nick urwał na chwilę. – Drugi ma szturmowy pistolet maszynowy.

– Zatem może przebić szyby kuloodporne, jeśli dysponuje odpowiednimi nabojami – wtrąciła Lena, nie mogąc się uwolnić od myśli, że bandyci musieli przeprowadzić dość szczegółowy rekonesans na komisariacie.

– Zgadza się – potwierdził Shelton. – Ale tego nie wiemy, bo do tej pory jeszcze nie strzelał w kierunku ulicy. Wciąż próbujemy nawiązać kontakt, lecz na posterunku nikt nie podnosi słuchawki. – Wskazał jednego ze swoich podwładnych, stojącego nieco dalej z przenośnym aparatem przy uchu. – Tymczasem zażądaliśmy przylotu ekipy negocjacyjnej z centrali w Atlancie. Powinna tu dotrzeć helikopterem za niecałą godzinę.

Lena znów wyjrzała na ulicę, próbując sobie wyobrazić, jak to wszystko się zaczęło. Heartsdale uchodziło za spokojne, senne miasteczko. Ludzie osiedlali się właśnie z chęci ucieczki przed brutalnością i przemocą rządzącymi w metropoliach. Już na samym początku służby dowiedziała się od Jeffreya, że i on przeniósł się z Birmingham dlatego, że nie był dłużej w stanie wytrzymać potworności życia w wielkim mieście. I oto teraz potworności odnalazły go aż tutaj.

Nagle przeszył ją dreszcz, jakby zajrzała w głąb otwartego grobu. W środkowej części sali ogólnej na planie był narysowany pojedynczy czerwony krzyżyk z dopisanymi °bok inicjałami. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy na nie spojrzała. Kiedy podniosła wzrok, wszyscy wokół stolika wpatrywali się w nią z uwagą. Pokręciła głową i uśmiechnęła się krzywo, jakby usłyszała kiepski dowcip.

– Nie – mruknęła, wciąż mając przed oczami te czerwone inicjały, choć tylko przelotnie spojrzała na plan. – To niemożliwe.

Frank odwrócił się tyłem i znów zaczął kasłać w chusteczkę.

Chwyciła leżący na stole marker.

– Musieliście się pomylić – rzuciła, szarpnięciem zrywając z niego nasadkę. – Ten krzyżyk powinien być czarny.

Pochyliła się, żeby przemalować znaczek, ale ręce za bardzo jej się trzęsły.

Nick powoli wyjął jej marker z dłoni.

– On nie żyje, Leno – rzekł cicho, kładąc jej rękę na ramieniu. – Jeffrey zginął.

Загрузка...