Myron wskoczył do jaguara. Win zapalił silnik i ruszył.
– Twój plan w sprawie Bradforda zakładał sprowokowanie go do działania, czy tak? – spytał.
– Tak.
– No, to moje gratulacje. Kiedy byłeś w środku, minęli mnie dwaj dżentelmeni z jego foyer.
– Wiesz, gdzie są?
Win potrząsnął głową.
– Pewnie pilnują wylotów ulicy. Ktoś nas przejmie. Jak chcesz to rozegrać?
– Na razie nie chciałbym ich odstraszyć – odparł Myron po chwili. – Niech jadą za nami.
– Dokąd, o najmędrszy z najmędrszych?
Myron spojrzał na zegarek.
– Jakie masz na dzisiaj plany?
– O drugiej muszę być w biurze.
– Możesz mnie wysadzić pod salą treningową? Jakoś wrócę.
Win skinął głową.
– Szoferowanie to moje życie.
Drogą 280 pojechali do autostrady New Jersey Turnpike. Win włączył radio. Surowy głos ostrzegał słuchaczy, żeby nie kupowali materacy przez telefon, a zamiast tego pojechali do sklepu Sleepy’ego i „skonsultowali zakup materaca z ekspertem”. Z ekspertem od materacy? Po podyplomowych studiach magisterskich?
– Masz broń? – spytał Win.
– Zostawiłem w fordzie.
– Otwórz schowek.
W schowku były trzy pistolety i kilka pudełek z amunicją. Myron zmarszczył brwi.
– Spodziewasz się zbrojnej inwazji? – spytał.
– Brawo, co za dowcip! – Win wskazał broń. – Weź trzydziestkęósemkę. Jest naładowana. Szelki i kabura są pod siedzeniem.
Myron udał, że się ociąga, wiedział jednak, że broń mu się przyda.
– Zdajesz sobie sprawę, że młody FJ nie da za wygraną – rzekł Win.
– Wiem.
– Musimy go zabić. Nie ma wyboru.
– Zabić syna Franka Ache’a? Nawet ty byś tego nie przeżył.
– Założysz się?
Win prawie się uśmiechnął.
– Nie – odparł szybko Myron. – Tylko proszę, nic na razie nie rób. Coś wymyślę.
Win wzruszył ramionami. Zapłacili za przejazd i minęli wielki parking Vince’a Lombardiego. W oddali, nad mokradłami East Rutheford w New Jersey, unosił się kompleks sportowy Meadowlands, ze stadionem Gigantów i Continental Arena. Myron przez chwilę patrzył w milczeniu na Arenę, wspominając niedawną próbę powrotu do zawodowej koszykówki. Nie udało się, ale już to przebolał. Odebrano mu możliwość uprawiania ukochanego sportu, lecz pogodził się z rzeczywistością. Zostawił to za sobą, odsuwając gniew, i ruszył dalej.
I co z tego, że myślał o tym codziennie?
– Pogrzebałem trochę i odkryłem, że kiedy młody FJ studiował w Princeton, pewien profesor geologii oskarżył go o oszustwo na egzaminie – powiedział Win.
– I co?
– Na, na, na. Na, na, na. Hej, hej, hej. Good-bye.
– Żartujesz.
– Nigdy nie znaleziono ciała. Język, owszem. Przesłano go drugiemu profesorowi, który rozważał, czy nie poprzeć oskarżenia.
Myrona ścisnęło w gardle.
– Może to robota Franka, a nie FJaya.
Win potrząsnął głową.
– Frank to psychol, ale nie wali z miejsca z grubej rury. Gdyby to on załatwiał sprawę, zastosowałby kilka malowniczych gróźb, być może popartych kilkoma dobrze wymierzonymi ciosami. Ale takie przegięcie? To nie w jego stylu.
– Może pogadalibyśmy z Hermanem lub Frankiem, żeby FJ dał nam spokój – zaproponował po namyśle Myron.
Win wzruszył ramionami.
– Łatwiej go zabić – odparł.
– Nie rób tego.
Win jeszcze raz wzruszył ramionami. Jakiś czas potem zjechał z autostrady na Grand Avenue. Na prawo ciągnął się wielki kompleks domów mieszkalnych. W połowie lat osiemdziesiątych w New Jersey wyrosło jak grzyby po deszczu ze dwa tryliony podobnych molochów. Ten wyglądał jak stateczny park rozrywki lub jak osiedle domów z filmu Duch.
– Niech to nie zabrzmi ckliwie – odezwał się Myron – ale gdyby FJ mnie zabił…
– To spędziłbym kilka przyjemnych miesięcy na rozrzucaniu kawałeczków jego genitaliów po Nowej Anglii – odparł Win. – A potem pewnie bym go zabił.
Myron uśmiechnął się.
– Dlaczego po Nowej Anglii? – spytał.
– Bo ją lubię. A w Nowym Jorku czułbym się bez ciebie samotny.
Win nacisnął guzik i z odtwarzacza kompaktów popłynęła muzyka z musicalu Czynsz, według Cyganerii. Piękna Mimi prosiła Rogera, żeby zapalił świecę. Cudny kawałek. Myron spojrzał na przyjaciela. Win milczał. W opinii większości ludzi był równie uczuciowy jak zamrażarka. Jednakże prawda wyglądała tak, że zależało mu na niewielu osobach. Wobec garstki wybrańców był zaskakująco otwarty. Tak jak jego śmiertelnie niebezpieczne dłonie, którymi uderzał mocno i dotkliwie.
– Horace Slaughter miał tylko dwie karty kredytowe. Mógłbyś je sprawdzić? – spytał Myron.
– ATM?
– Tylko Visa.
Win skinął głową i zapisał numery kart. Wysadził Myrona pod gimnazjum w Englewood. Dolphins ćwiczyły obronę jeden na jeden. Zawodniczka przemierzała boisko zygzakiem, kozłując piłkę, a nisko pochylona obrończyni próbowała jej przeszkodzić. Dobre ćwiczenie. Piekielnie męczące, ale dzięki niemu świetnie czujesz boisko.
Na trybunach siedziało z pół tuzina ludzi. Myron usiadł w pierwszym rzędzie. Po kilku sekundach ruszyła ku niemu prosto jak strzelił trenerka. Mocno zbudowana, z krótko ostrzyżonymi czarnymi włosami, miała gwizdek, koszulę z godłem New York Dolphins na piersi, szare spodnie od dresu i sportowe buty z cholewką.
– Bolitar? – spytała obcesowo.
Kręgosłup miała z tytanu, a minę nieustępliwą jak strażniczka miejska przy parkomacie.
– Tak.
– Podich. Jean Podich – wyrzuciła z siebie jak sierżant od musztry. Splotła dłonie na plecach i lekko zahuśtała się na piętach. – Widziałam pana w akcji, Bolitar. Kapitalna gra.
– Dziękuję – odparł, o mały włos nie dodając „panie sierżancie”.
– Gra pan jeszcze?
– Od przypadku do przypadku.
– To dobrze. Odpadła mi zawodniczka ze skręconą kostką. Potrzebuję uzupełnić piątkę do sparingu.
– Słucham?
Trenerka Podich niechętnie używała zaimków.
– Mam dziewięć koszykarek, Bolitar. Dziewięć. Potrzebuję dziesięciu. W magazynku jest dużo kostiumów. I butów. Pan się przebierze.
Nie była to prośba.
– Potrzebuję ochraniacza na kolano.
– Znajdzie się. Mamy wszystko. Druga trenerka owinie je jak ta lala. Tylko piorunem, Bolitar.
Klasnęła na niego w dłonie, odwróciła się i odeszła. Myron stał chwilę osłupiały. No pięknie. Tylko tego mu brakowało.
Podich z taką mocą zadęła w gwizdek, aż dziw, że ze środka nie wyskoczył jej żaden organ. Zawodniczki zamarły.
– Rzuty osobiste, po dziesięć – poleciła. – A potem sparing.
Koszykarki rozproszyły się. Brenda podbiegła do Myrona.
– Dokąd idziesz? – spytała.
– Muszę się przebrać.
Stłumiła uśmiech.
– O co chodzi? – spytał.
– W magazynie są tylko żółte spodenki z lycry.
Myron pokręcił głową.
– W takim razie ktoś powinien ją ostrzec.
– Kogo?
– Waszą trenerkę. Jeżeli włożę żółte obcisłe gatki, to za nic nie skupicie się na grze.
Brenda zaśmiała się.
– Postaram się zachować jak profesjonalistka. Ale jeżeli będziesz mnie za nisko krył, to cię uszczypnę w tyłek.
– Nie jestem twoją zabawką.
– Szkoda. – Ruszyła za nim do magazynka. – Aha, ten prawnik, który napisał do mojego taty, Thomas Kincaid…
– Tak?
– Przypomniałam sobie, gdzie słyszałam to nazwisko. Przy okazji przyznania pierwszego stypendium. Miałam wtedy dwanaście lat. To on się tym zajmował.
– Jak to, „zajmował się”?
– Podpisywał moje czeki.
Myron przystanął.
– Dostawałaś czeki od fundatora?
– Tak. Fundator płacił za wszystko. Za szkołę, moje utrzymanie, podręczniki. Zapisywałam wydatki, a Kincaid podpisywał czeki.
– Kto ufundował to stypendium?
– Och, nie pamiętam. Edukacja Powszechna, coś w tym stylu.
– Jak długo Kincaid zarządzał tym stypendium?
– Przez całą szkołę średnią. Potem dostałam stypendium sportowe, więc studia opłaciła mi gra w koszykówkę.
– A co ze studiami medycznymi?
– Dostałam kolejne stypendium.
– Na tych samych warunkach?
– To inne stypendium, jeśli o to pytasz.
– Z podobnym przeznaczeniem? Na naukę, twoje utrzymanie i tak dalej?
– Tak.
– Też zajmuje się tym jakiś prawnik?
Brenda skinęła głową.
– Pamiętasz jego nazwisko?
– Tak. Rick Paterson. Ma kancelarię w Roseland.
Myron chwilę się zastanawiał. Coś sobie skojarzył.
– O co chodzi? – spytała.
– Zrób coś dla mnie. Muszę zadzwonić w parę miejsc. Ochroń mnie przez chwilę przed Frau Treser.
– Spróbuję.
Brenda wzruszyła ramionami i odeszła. Magazyn był olbrzymi. Osiemdziesięciolatek siedzący przy biurku spytał Myrona o wymiary i dwie minuty później wręczył mu strój. Fioletową koszulkę, czarne skarpety w granatowe paski, biały ochraniacz na genitalia, zielone buty i oczywiście żółte spodenki z lycry.
Myron zmarszczył brwi.
– Nie zapomniał pan o jakimś kolorze? – spytał.
Staruszek puścił do niego oko.
– Mam jeszcze czerwone sportowe staniki – odparł.
Myron rozważał chwilę propozycję, lecz w końcu się nie skusił.
Włożył koszulkę i ochraniacz. Przy wciąganiu spodenek miał wrażenie, że wbija się w strój nurka. Obciskały go, co zresztą nie było nieprzyjemne. Z wyjętym telefonem komórkowym pośpieszył do pokoju trenerskiego. Po drodze minął lustro. Wyglądał jak pudełko kredek świecowych, które za długo leżało na wystawie. Położył się na ławie i zadzwonił do agencji.
– RepSport MB – odezwała się Esperanza.
– Gdzie Cyndi? – spytał.
– Na lunchu.
W oczach stanął mu obraz Godzilli pałaszującej na drugie śniadanie tokijczyków.
– Poza tym nie lubi, żeby nazywać ją Cyndi – dodała Esperanza. – Jest Wielką Cyndi.
– Wybacz mi nadmiar politycznej poprawności. Masz ten wykaz rozmów telefonicznych Horace’a Slaughtera?
– Tak.
– Dzwonił do Ricka Patersona?
– Prawdziwy Kojak z ciebie – odparła po krótkiej przerwie. – Dzwonił pięć razy.
Szare komórki natychmiast poszły w ruch. Nie wróżyło to nic dobrego.
– Były jakieś telefony?
– Dwa, od tej, co w klawiaturę stuka.
– Proszę, nie nazywaj jej tak.
Był to postęp w porównaniu z tym, jak Esperanza zwykle nazywała Jessicę (wskazówka: był to rym do słowa „stuka” bez „t”). Jeszcze do niedawna Myron żywił nadzieję na odwilż w ich wzajemnych stosunkach – Jessica zaprosiła Esperanzę na lunch – ale przekonał się, że lody między nimi mogłaby roztopić jedynie reakcja termojądrowa. Niektórzy niesłusznie brali to za zazdrość. Mylili się. Przed pięciu laty Jessica zraniła Myrona. Esperanza była tego świadkiem. Z bliska widziała, jak go to zdruzgotało.
Niektórzy długo chowają urazy. Esperanza złapała je, obwiązała się nimi w pasie, a potem umocniła cementem i superklejem Krazy.
– Po co ona właściwie tu dzwoni? – warknęła. – Nie zna numeru twojej komórki?
– Dzwoni na nią tylko w nagłych wypadkach.
Esperanza wydała z siebie odgłos, jakby dławiła się warząchwią.
– Wasz związek jest taki dojrzały – powiedziała.
– Możesz mi z łaski swojej powtórzyć, co powiedziała?
– Kazała ci zadzwonić. Do Beverly Wilshire. Apartament sześćset osiem. Na pewno bardzo „wyszukany”.
No i po postępie. Esperanza odczytała numer telefonu. Myron go zapisał.
– Coś jeszcze? – spytał.
– Dzwoniła twoja mama. Pamiętaj o dzisiejszej kolacji. Tata urządza barbecue. Dla silnej grupy cioć i wujów.
– Dzięki. Zobaczymy się po południu.
– Nie mogę się doczekać.
Odwiesiła słuchawkę.
Myron usiadł na ławie. Jessica dzwoniła dwa razy. Hm!
Druga trenerka rzuciła mu nakolannik. Kiedy go zapiął na rzepy, przystąpiła do owijania kolana bandażem elastycznym. Zastanawiał się krótką chwilę, czy od razu zadzwonić do Jessiki, i uznał, że zdąży. Leżąc na ławie z poduszką z gąbki pod głową, wystukał numer hotelu Wiltshire w Beverly Hills i poprosił o połączenie z jej pokojem. Podniosła słuchawkę tak szybko, jakby trzymała na niej rękę.
– Halo!
– Witaj, ślicznotko – powiedział z właściwym sobie wdziękiem. – Co robisz?
– Rozłożyłam twoje fotki na podłodze. Właśnie miałam się w nich wytarzać, naga i naoliwiona.
Myron spojrzał na trenerkę.
– Mogę prosić o worek z lodem? – spytał.
Trenerka spojrzała na niego pytająco. Jessica się zaśmiała.
– Wytarzać? To dobre słowo – powiedział.
– Jestem pisarką.
– Jak się ma lewe wybrzeże? – spytał.
Lewe wybrzeże. Czadowa mowa.
– Słonecznie. Za dużo tego przeklętego słońca.
– To wróć.
Chwilę milczała.
– Mam kilka dobrych wiadomości – oznajmiła.
– Tak?
– Pamiętasz firmę producencką, która zaklepała sobie mój Pokój kontrolny?
– Jasne.
– Chcą, żebym wyprodukowała film według tej książki i do spółki napisała scenariusz. Super, co?
Myron nie odpowiedział. Klatkę piersiową ścisnęła mu stalowa taśma.
– Będzie świetnie – ciągnęła ostrożnie, siląc się na pseudowesoły ton. – Będę przylatywać na weekendy. A ty też możesz czasem przylecieć tutaj. Zarzucić sieci na Zachodnim Wybrzeżu, złapać nowych klientów. Będzie świetnie.
Milczał. Trenerka skończyła bandażować kolano i wyszła. Myron bał się odezwać. Minęły sekundy.
– Nie bądź taki. Wiem, że cię to nie cieszy. Ale uda się. Obłędnie za tobą tęsknię, przecież wiesz, ale w Hollywood zawsze knocą moją prozę. To dla mnie wielka szansa.
Myron otworzył usta, zamknął i powiedział:
– Proszę, wróć.
– Myron…
Zamknął oczy.
– Nie rób tego.
– Nic nie robię.
– Uciekasz ode mnie, Jess. To ci wychodzi najlepiej.
– Jesteś niesprawiedliwy – odparła po chwili.
– Mam gdzieś sprawiedliwość. Kocham cię.
– A ja ciebie.
– No to wróć.
Mocno ściskał telefon. Mięśnie miał napięte. Z daleka doszedł go świst piekielnego gwizdka trenerki Podich.
– Nadal mi nie ufasz – powiedziała cicho Jessica. – Wciąż się boisz.
– A ty zrobiłaś wszystko, żeby rozproszyć moje obawy, co? – spytał, zdziwiony ostrością swojego tonu.
Znów odżył w nim przykry obraz sprzed pięciu lat. Doug. Na imię miał Doug. A może Dougie? Tak, na pewno. Znajomi nazywali go Dougie. Sie masz, Dougie, zabalujemy? Pewnie nazywał ją Jessie. Dougie i Jessie. Pięć lat temu. Kiedy ich przyłapał, jego serce rozsypało się w proch.
– Nie zmienię tego, co się stało – odparła.
– Wiem.
– Więc czego ode mnie chcesz?
– Chcę, żebyś wróciła do domu. Chcę z tobą być.
W słuchawce rozległy się trzaski. Trenerka Podich zawołała go po nazwisku. Poczuł, jakby w piersi zawibrował mu kamerton.
– Robisz błąd – powiedziała Jessica. – Wiem, że miałam pewne kłopoty z zaangażowaniem się…
– Pewne?!
– …ale mylisz się. Ja nie uciekam. Stwarzasz sztuczny problem.
– Być może. – Zamknął oczy. Z trudem oddychał. Powinien zakończyć rozmowę. Powinien być twardszy, unieść się dumą, przestać wreszcie nosić serce na dłoni, przerwać połączenie. – Wróć do domu. Proszę.
Czuł dzielącą ich odległość – cały kontynent – ich głosy mijały miliony ludzi.
– Oboje weźmy głęboki oddech – powiedziała. – Może to nie jest rozmowa na telefon.
Znów nie odpowiedział.
– Posłuchaj, mam spotkanie – dodała. – Porozmawiamy później, dobrze?
Zakończyła rozmowę, a on został z głuchą słuchawką w ręce. Sam. Wstał. Trzęsły mu się nogi.
W drzwiach powitała go Brenda. Na szyi miała ręcznik. Jej twarz lśniła od potu. Wystarczyło jej jedno spojrzenie.
– Co się stało? – spytała.
– Nic.
Nie uwierzyła mu, ale nie chciała naciskać.
– Ładny kostium – powiedziała.
Myron przyjrzał się swojemu strojowi.
– Przymierzałem się też do czerwonego stanika – odparł. – Dopiero zadałbym szyku!
– Palce lizać.
– Chodźmy – rzekł, zdobywając się na uśmiech.
Ruszyli korytarzem.
– Myron?
– Tak?
– Dużo mówiliśmy o mnie. – Brenda nie patrzyła na niego. – Nie zaszkodziłoby czasem zamienić się rolami. To mogłoby być miłe.
Skinął głową, ale nie odpowiedział. Wprawdzie chciałby bardziej przypominać Johna Wayne’a i Clinta Eastwooda, lecz nie należał do milczków, supermęskich twardzieli, duszących w sobie problemy. Stale zwierzał się Esperanzie i Winowi. Żadne z nich nie mogło mu jednak dopomóc w kwestii Jessiki. Esperanza tak jej nie znosiła, iż trudno było wymagać od niej racjonalnych rad. Win zaś nie nadawał się do rozmów o sprawach sercowych. Jego poglądy w tej mierze były, delikatnie mówiąc, „horrendalne”.
Kiedy doszli do boiska, Myron podciągnął spodenki. Brenda spojrzała na niego pytająco. Przy linii bocznej stali dwaj mężczyźni. W wymiętych brązowych garniturach, całkowicie niemodnych i bezstylowych. Mieli zmęczone twarze, krótkie włosy, duże brzuchy. Myron nie miał najmniejszej wątpliwości, kim są.
Byli policjantami.
Ktoś wskazał im jego i ją. Westchnęli i ruszyli ku nim wolnym krokiem. Myron przysunął się do Brendy. Miała zdezorientowaną minę. Mężczyźni zatrzymali się przed nimi.
– Brenda Slaughter? – spytał jeden z nich.
– Tak.
– Jestem detektyw David Pepe z policji w Mahwah. A to detektyw Mike Rinsky. Pani pozwoli z nami.