4

Myron zaparkował przed akademikiem. Podczas jazdy Brenda milczała, jeśli nie liczyć monosylabowych wskazówek, jak ma jechać. Nie narzucał się z rozmową. Zatrzymał samochód i obrócił się w jej stronę. Patrzyła przed siebie.

Uniwersytet Restona był pełen trawników, wielkich dębów, ceglanych budynków, talerzy frisbee i bandan. Jego profesorowie wciąż nosili długie włosy, rozczochrane brody i tweedowe marynarki. Panował tu duch niewinności, fantazji, młodości i niezwykłych porywów. Ale właśnie na tym polegał urok takich uczelni – studenci rozprawiali na tematy życia i śmierci w otoczeniu odizolowanym od świata jak Disney World. Rzeczywistość nie miała tu wstępu. I słusznie. Tak właśnie powinno być.

– Odeszła – przemówiła Brenda. – Gdy miałam pięć lat, po prostu zostawiła mnie z ojcem.

Myron pozwolił jej mówić.

– Bardzo dobrze ją pamiętam. Jak wyglądała. Jak pachniała. Jak wracała do domu z pracy tak skonana, że powłóczyła nogami. Przez minione dwadzieścia lat rozmawiałam o niej może z pięć razy. Ale co dzień o niej myślę. Zastanawiam się, dlaczego mnie porzuciła. I dlaczego nadal za nią tęsknię.

Dotknęła ręką podbródka i odwróciła głowę. W samochodzie zapadła cisza.

– Jesteś w tym dobry, Myron? – spytała. – W poszukiwaniu ludzi?

– Myślę, że tak.

Brenda nacisnęła klamkę.

– Znajdziesz moją matkę?

Nie zaczekała na odpowiedź, szybko wysiadła z samochodu i weszła po stopniach. Myron patrzył, jak znika w kolonialnym budynku z cegły. A potem uruchomił silnik i ruszył do domu.


Znalazł wolne miejsce na Spring Street tuż przed poddaszem Jessiki. Wciąż nazywał swoje nowe lokum jej poddaszem, chociaż mieszkał tu i płacił połowę czynszu. Aż dziw, jak sprawdzał się taki układ.

Wszedł po schodach na drugie piętro i zaraz po otwarciu drzwi dobiegł go jej okrzyk:

– Pracuję!

Wprawdzie nie słyszał klikania klawiatury komputera, ale to o niczym nie świadczyło. Przeszedł do sypialni, zamknął drzwi i włączył sekretarkę. Podczas pisania Jessica nigdy nie odbierała telefonów.

Wcisnął odtwarzanie.

– Cześć, Myron. Tu mama – oznajmiła z taśmy jego matka, tak jakby nie znał jej głosu. – Boże, jak ja nienawidzę tej maszyny. Czy ta twoja nie może odebrać telefonu? Wiem, że jest w domu. Czy to tak trudno podnieść słuchawkę, przywitać się i przyjąć wiadomość? Jestem w biurze, dzwonią telefony, to je odbieram. Nawet gdy pracuję. Albo zlecam to sekretarce. Nie maszynie. Świetnie wiesz, jak nie znoszę tych automatycznych sekretarek.

Wyrzekała w tym stylu jakiś czas. Myron zatęsknił za epoką, gdy automatyczne sekretarki zmuszały do zwięzłości. Postęp nie zawsze był korzystny.

Wreszcie zeszła z niej para.

– Dzwonię, żeby cię pozdrowić, ślicznoto moja. Porozmawiamy później – zakończyła.

Przez pierwsze trzydzieści lat życia Myron mieszkał w podmiejskim Livingston, w stanie New Jersey. Najpierw, jako brzdąc, w małym pokoju dziecinnym na górze z lewej. Od lat trzech do szesnastu w sypialni na górze po prawej. A od siedemnastego roku życia do bardzo niedawna w suterenie. Oczywiście nie cały czas. Przez cztery lata studiował na Uniwersytecie Duke’a w Karolinie Północnej, w lecie jeździł na obozy koszykarskie, a niekiedy zatrzymywał się u Jessiki lub Wina na Manhattanie. Jednakże jego prawdziwym domem był zawsze, co tu kryć, dom mamy i taty – i to, o dziwo, z wyboru, choć niektórzy podejrzewali, iż poważna terapia u psychiatry ujawniłaby głębsze motywy takiego upodobania.

Zmieniło się to kilka miesięcy temu, kiedy Jessica poprosiła go, żeby z nią zamieszkał. To, że propozycja ta wyszła od niej, było w ich stosunkach rzadkością. Myron był zarazem wniebowzięty, odurzony i przerażony. Jego obawy nie miały nic wspólnego ze strachem przed zaangażowaniem się – ta fobia dręczyła nie jego, tylko ją – ale w przeszłości ich związek przechodził trudne chwile, dlatego, mówiąc prosto, nie chciał, żeby Jessica znowu go zraniła.

Nadal spotykał się z rodzicami co tydzień – wpadał do nich na obiad albo oni przyjeżdżali do Nowego Jorku. Poza tym prawie codziennie rozmawiał z mamą lub tatą przez telefon. Co dziwne, choć byli denerwujący, to ich lubił. Może to zabrzmi niedorzecznie, ale naprawdę dobrze się z nimi czuł. Że to żenada? Oczywiście. Obciach jak polka na akordeonie? Totalny. Ale bywa.

Chwycił z lodówki yoo-hoo, potrząsnął, otworzył i pociągnął duży łyk słodkiego nektaru.

– Na co masz ochotę? – zawołała Jessica.

– Bo ja wiem.

– Chcesz wyjść?

– A moglibyśmy zamówić coś do domu?

– Tak.

Pojawiła się w drzwiach, w za dużej koszulce z godłem uniwerku Duke’a i czarnych spodniach z dzianiny. Włosy miała związane w koński ogon. Kilka luźnych kosmyków spadało jej na twarz. Kiedy się uśmiechała, wciąż mu przyśpieszał puls.

– Cześć – powiedział, dumny ze swoich oryginalnych powitalnych odżywek.

– Zjesz coś chińskiego? – spytała.

– Jasne.

– Po hunańsku, syczuańsku, kantońsku?

– Syczuańsku.

– Zgoda. Syczuański ogród, syczuańskiego smoka czy syczuańskie cesarstwo?

– Poprzednim razem smok był tłusty – odparła po chwili. – Weźmy cesarstwo.

Przeszła przez kuchnię i cmoknęła go w policzek. Jej włosy pachniały jak dzikie kwiaty po letniej burzy. Myron uścisnął ją krótko, chwycił z szafki menu i po ustaleniu, że zjedzą pikantną kwaśną zupę oraz porcje krewetek z warzywami, zadzwonił, natrafiając jak zwykle na barierę językową. Czy nie mogli choć raz posadzić w dziale zamówień kogoś, kto mówił po angielsku?! Po sześciokrotnym powtórzeniu numeru swojego telefonu odwiesił słuchawkę.

– Dużo napisałaś? – spytał.

Skinęła głową.

– Pierwszą wersję skończę do Bożego Narodzenia.

– Myślałem, że ostateczny termin to sierpień.

– O co ci chodzi?

Usiedli przy kuchennym stole. Kuchnia, salon, jadalnia i pokój telewizyjny tworzyły jedno wielkie przestronne pomieszczenie z sufitem zawieszonym cztery i pół metra nad głowami. Za sprawą ceglanych ścian i odsłoniętych metalowych belek było tu zarazem artystowsko i trochę jak na stacji kolejowej. Jednym słowem, klawo.

Przywieziono jedzenie. Wdali się w pogawędkę o minionym dniu. Myron opowiedział Jessice o Brendzie Slaughter. Siedziała i słuchała na swój wyjątkowy sposób. Należała do osób, przy których opowiadający miał wrażenie, że na świecie jest tylko ich dwoje. Kiedy skończył, zadała mu kilka pytań.

Wstała, nalała sobie ze szklanego dzbanka wody i usiadła.

– We wtorek lecę do Los Angeles – powiedziała.

– Znowu?

Skinęła głową.

– Na długo?

– Nie wiem. Tydzień, dwa.

– Dopiero co stamtąd wróciłaś.

– Tak. I co z tego?

– Byłaś tam w sprawie filmu.

– Tak.

– Więc po co tam znowu lecisz?

– Muszę poszukać materiałów do książki.

– A nie mogłaś zrobić jednego i drugiego w zeszłym tygodniu, kiedy tam byłaś?

– Nie. – Przyjrzała mu się. Bawił się pałeczką. – Coś się stało?

Spojrzał na nią i odwrócił wzrok.

– Czy nam to wychodzi? – spytał.

– Co?

– Życie razem.

– Myron, wyjeżdżam tylko na dwa tygodnie. Poszukać materiałów.

– A potem w objazd na promocję książki. Do pisarskiej samotni. W sprawie filmu. I znowu zbierać materiały.

– Chcesz, żebym siedziała w domu i piekła ciasteczka?

– Nie.

– No, to co się dzieje?

– Nic… – odparł. – Jesteśmy ze sobą bardzo długo.

– Z przerwami dziesięć lat. No i?

Nie bardzo wiedział, jak rozwinąć temat.

– Lubisz podróżować.

– Jasne!

– Tęsknię za tobą, gdy cię nie ma.

– Ja za tobą również. Też za tobą tęsknię, kiedy wyjeżdżasz w interesach. Ale nasza wolność… to też przyjemność, prawda? A poza tym – pochyliła się lekko do przodu – wynagradzam ci to po powrocie.

– Wynagradzasz – przyznał.

Położyła dłoń na jego przedramieniu.

– Nie chcę dokonywać pseudoanaliz, ale ten krok był dla ciebie poważną zmianą. Rozumiem to. Na razie układa nam się znakomicie.

Miała oczywiście rację. Byli nowoczesną parą robiącą błyskawiczne kariery, świat stał przed nimi otworem. Rozstania należały do układu. Wszelkie gnębiące go wątpliwości były ubocznym produktem jego wrodzonego pesymizmu. Wszystko szło tak doskonale – Jessica wróciła do niego, zaproponowała wspólne mieszkanie – aż obawiał się, że zdarzy się coś złego. Musiał skończyć z tymi natręctwami. Obsesja nie wykrywa problemów i nie rozwiązuje ich. Tworzy je z niczego, podsyca i wzmacnia. Uśmiechnął się.

– Może to wszystko jest apelem o więcej uwagi – powiedział.

– Tak?

– A może fortelem, by się z tobą częściej kochać.

Posłała mu spojrzenie, od którego skręciły się jego chińskie pałeczki.

– Czuję, że skutecznym.

– W takim razie przebiorę się w coś wygodniejszego.

– Byle nie znowu w maskę Batmana.

– Nie zaczynaj! Możesz włożyć pas monterski.

– Zgoda – odparła po chwili. – Pod warunkiem, że nie przerwiesz w trakcie akcji, oznajmiając: „Jutro o tej samej Bat-porze, na tym samym Bat-kanale”.

– Umowa stoi.

Jessica podniosła się, zbliżyła do niego, usiadła mu na kolanach, objęła i przysuwając usta do jego ucha, powiedziała:

– Dobrze nam z sobą, Myron. Nie spieprzmy tego.

Miała rację. Wstała z jego kolan.

– Sprzątnijmy ze stołu.

– A potem?

– Pobatmanimy.

Загрузка...