Czekając na dziewczynę, przygotowałem lekką kolację. Przetarłem marynowane śliwki umeboshi i przyrządziłem z nich sos do sałatki. Usmażyłem kilka panierowanych sardynek, tofu i kilka słodkich ziemniaków yamaimo. Udusiłem też wołowinę z selerem. Efekt był nie najgorszy. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc popijając piwo z puszki, przygotowałem sałatkę z imbiru myoga i fasolki przyprawionej sosem sezamowym. Następnie położyłem się na łóżku i słuchałem ze starej płyty koncertu Mozarta pod dyrekcją Roberta Casadesusa. Wydaje mi się, że muzyka Mozarta jakoś lepiej trafia do serca, jeśli słucha się jej ze starych płyt. Oczywiście, to też jeden z moich przesądów.
Było już po siódmej, zaczynało się ściemniać, a dziewczyny wciąż nie było. W rezultacie wysłuchałem do końca całego 23 i 24 Koncertu fortepianowego. Może zmieniła zdanie i wcale nie zamierzała przyjść? Nie mogłem mieć jej tego za złe. Niewątpliwie byłaby to słuszna decyzja.
Kiedy szukałem następnej płyty, usłyszałem dzwonek. Popatrzyłem przez wizjer – w korytarzu stała długowłosa dziewczyna z biblioteki. Trzymała przed sobą książki. Nie zwalniając łańcucha, uchyliłem drzwi i spytałem, czy nikogo nie ma w pobliżu.
– Nie ma tutaj nikogo – zapewniła.
Zdjąłem łańcuch i wpuściłem ją do środka. Kiedy weszła, zamknąłem drzwi na klucz.
– Jaki ładny zapach! – powiedziała, wciągając powietrze nosem. – Czy można zerknąć do kuchni?
– Proszę. Nie widziała pani kogoś podejrzanego przy wejściu? Jakichś robót drogowych albo kogoś, kto czeka w zaparkowanym samochodzie?
– Nie, nikogo. – Położyła na stole dwie książki, po czym zajrzała po kolei do każdego garnka. – Pan sam to wszystko ugotował?
– Tak – odparłem. – Pomyślałem, że pewnie będzie pani głodna, więc poczęstuję ją kolacją. Wprawdzie nie jest to nic specjalnego…
– Ależ skąd! Same smakołyki.
Postawiłem potrawy na stole i zdumiony patrzyłem, jak połyka je w okamgnieniu. Miałbym dla kogo gotować, gdyby ktoś z takim apetytem zjadał codziennie to, co ugotuję. W wysokiej szklance przygotowałem old crow z lodem, podgrzałem danie na gorąco, oprószyłem je tartym imbirem i położyłem na stole. Dziewczyna jadła w milczeniu, zaproponowałem jej alkohol, ale odmówiła.
– Czy mogłabym dostać jeszcze trochę? – poprosiła. Nałożyłem jej resztę dania na talerz, a sam napiłem się whisky.
– Mam jeszcze ryż i umeboshi, na szybko mogę też zrobić zupę z miso – powiedziałem na wszelki wypadek.
– To wspaniale – ucieszyła się.
Na wywarze z suszonej ryby bonito zrobiłem zupę z miso i dodałem do niej garść wodorostów wakame. Podałem zupę z ryżem i umeboshi. I to zniknęło ze stołu niemal natychmiast. Kiedy nie pozostało na nim nic prócz pestek, dziewczyna odetchnęła. Była już chyba najedzona.
– Dziękuję, świetnie pan gotuje – powiedziała.
Pierwszy raz widziałem, żeby dziewczyna tak piękna i szczupła jak ona jadła w takich ilościach. Ale, trzeba przyznać – obżerała się z klasą. Patrzyłem na nią osłupiały, wpół zachwycony, wpół rozbawiony.
– Zawsze pani tyle je? – zdecydowałem się zadać to pytanie.
– Tak, zawsze – odparła obojętnie.
– Ale nie jest pani gruba.
– To rozdęcie żołądka – wyjaśniła. – Dlatego nie tyję, chociaż jem bardzo dużo.
– Aha – zaczynałem pojmować. – To pewnie drogo kosztuje – praktycznie zjadła sama kolację dla dwóch osób i mój jutrzejszy obiad.
– To naprawdę straszne – przyznała. – Kiedy jem w mieście, muszę iść do dwóch restauracji. Najpierw jem coś lekkiego na rozgrzewkę – pierogi gyoza albo rosół z makaronem ramen, dopiero potem idę na normalny obiad. Chyba wszystkie zarobione pieniądze wydaję na jedzenie.
Jeszcze raz zaproponowałem jej alkohol, tym razem poprosiła o piwo. Wyjąłem z lodówki piwo i na próbę usmażyłem jeszcze podwójną porcję parówek. To niemożliwe – myślałem, a jednak… zdążyłem zjeść zaledwie dwie parówki, gdy talerz był pusty. To był wilczy apetyt, pochłaniała wszystko z taką łatwością, z jaką armata powaliłaby starą szopę. Tygodniowe zapasy w mojej lodówce kurczyły się w niepokojącym tempie.
Wymieszałem sałatkę z ziemniaków z wakame i mięsem tuńczyka i położyłem ją na stole. Dziewczyna zjadła sałatkę, popijając drugim piwem.
– Jestem naprawdę szczęśliwa – powiedziała. Sam nic już nie jadłem, nalałem sobie tylko trzecią szklankę whisky. Widząc, jak dziewczyna pożera wszystko, co postawię na stole, zupełnie straciłem apetyt.
– Jeśli ma pani ochotę, na deser może być tort czekoladowy – zaproponowałem. Zjadła, a jakże. Od samego patrzenia jedzenie podchodziło mi do gardła. Lubię gotować, ale nie jem zbyt wiele.
Chyba właśnie dlatego w żaden sposób nie mogłem wywołać erekcji członka. Za bardzo przejąłem się sprawą jej żołądka. Coś takiego nie przytrafiło mi się chyba od roku olimpiady w Tokio.
– Nie przejmuj się. Nic się takiego nie stało – pocieszała mnie. Po deserze przy whisky i piwie wysłuchaliśmy dwóch czy trzech płyt, po czym poszliśmy do łóżka. Spałem jak dotąd z różnymi dziewczynami, ale z bibliotekarką po raz pierwszy. Po raz pierwszy też udało mi się wciągnąć dziewczynę do łóżka tak szybko. Pewnie dlatego, że poczęstowałem ją kolacją. Ale, jak już wspomniałem, efekt był opłakany. Zdawało mi się, że żołądek nadyma mi się jak balon i w żaden sposób nie mogłem napiąć mięśni podbrzusza.
Przylgnęła do mnie całym ciałem i przesuwając palcem w dół i w górę, rysowała na mojej piersi niezbyt długą pionową kreskę.
– To się zdarza każdemu. Naprawdę, nie powinieneś się przejmować.
Ale to, że starała się mnie pocieszyć, nie mogło zmienić faktu, który coraz wyraźniej docierał do mojej świadomości. „Brak erekcji jest nawet piękniejszy od samej erekcji" – przypomniałem sobie zdanie, które przeczytałem kiedyś w jakiejś książce, ale i to nie odniosło skutku.
– Kiedy ostatnio spałeś z dziewczyną? – zapytała. Pogrzebałem w pamięci. – Dwa tygodnie temu.
– Jak było?
– W porządku, oczywiście – powiedziałem. Ostatnio chyba codziennie ktoś pyta mnie o życie seksualne. Może teraz taka moda?
– Z kim?
– Z dziewczyną na telefon.
– Śpiąc z tą kobietą, nie miałeś czegoś w rodzaju poczucia winy?
– Nie z kobietą – poprawiłem – z dziewczyną, dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Nie miałem żadnego poczucia winy, żadnych problemów ani późniejszych kłopotów. Poza tym to nie pierwszy raz.
– A potem? Onanizowałeś się?
– Nie – zaprzeczyłem. Przez dwa tygodnie byłem tak zajęty, że nie miałem czasu odebrać garnituru z pralni. Skąd miałbym wziąć czas na to, żeby się onanizować?
Kiedy jej o tym powiedziałem, klasnęła z przekonaniem w dłonie. – To na pewno dlatego! – powiedziała.
– Dlatego, że się nie onanizowałem?
– Nie żartuj. To z powodu pracy. Mówiłeś, że byłeś bardzo zajęty.
– Tak, ostatnio bardzo mało spałem.
– Co to za praca?
– W branży komputerowej – odpowiadam tak zawsze, gdy ktoś pyta mnie o zawód. Nie jest to ostatecznie kłamstwo, a większość ludzi nie zna się na komputerach do tego stopnia, żeby zadawać dodatkowe pytania.
– To na pewno z powodu stresu po długiej umysłowej pracy. To częsty przypadek.
– Możliwe – przyznałem jej rację. Byłem nie tylko zmęczony, wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że byłem również wyjątkowo spięty. Niewykluczone, że zostałem chwilowym impotentem właśnie z tego powodu.
Ale problem wydawał mi się głębszy. Bywałem do tej pory równie zmęczony i podenerwowany, a mimo to zupełnie dobrze dawałem sobie radę w łóżku. Powód musiał tkwić w niej, w dziewczynie, w jej odmienności.
Odmienność.
Rozdęcie żołądka, długie włosy, biblioteka…
– Przyłóż ucho do mojego brzucha – poprosiła i zwinęła koc pod stopy.
Miała bardzo piękne gładkie ciało. Ani grama zbędnego tłuszczu, średniej wielkości piersi i płaski brzuch. Jakim cudem zmieściło się w nim tyle jedzenia? Zupełnie jak w płaszczu Harpo Marksa. Przyłożyłem ucho do jej brzucha nieco powyżej pępka. Cienka warstwa skóry w tym miejscu była miękka i ciepła.
– Słychać coś? – zapytała.
Wstrzymałem oddech. Niestety, niczego poza biciem serca nie udało mi się usłyszeć. Zdawało mi się, że leżę w lesie i słucham dalekiego odgłosu siekiery.
– Nie – powiedziałem.
– Nie można usłyszeć żołądka? – zdziwiła się. – Tego jak trawi?
– Nie wiem, pewnie nie. Nie słychać przecież, jak sok żołądkowy rozpuszcza pokarm. Ruchów robaczkowych też chyba nie można usłyszeć.
– Ale ja to bardzo wyraźnie czuję. Posłuchaj jeszcze chwilę.
Leżałem w tej samej pozycji jeszcze jakiś czas. Obojętnie przyglądałem się włosom na jej łonie, ale pracy żołądka nie usłyszałem. Przypomniałem sobie podobną scenę w filmie Pojedynek na Atlantyku. Tuż pod moim uchem trawił ogromny żołądek, ale, jak łódź podwodna z Curdem Jiirgensem na pokładzie, nie zdradzał tego żadnym dźwiękiem.
Podniosłem głowę, oparłem się o poduszkę i objąłem dziewczynę ramieniem. Poczułem zapach jej włosów.
– Masz tonik? – zapytała.
– W lodówce – odpowiedziałem.
– Mogę się napić wódki z tonikiem?
– Oczywiście.
– Tobie też nalać?
– Proszę.
Kiedy zupełnie naga wyszła do kuchni, nastawiłem płytę Johnny Mathisa z piosenką Teach Me Tonight i nucąc do wtóru, wróciłem do łóżka. Ja, mój miękki penis i Johnny Mathis.
The sky, the blackboard.… – w tym momencie dziewczyna wróciła z kuchni, niosąc szklanki na książkach o jednorożcu zamiast tacki.
– Ile masz lat? – spytała.
– Trzydzieści pięć – odpowiedziałem. Szczera i jednoznaczna odpowiedź to jedna z rzeczy, które cenię w życiu najbardziej. – Od dawna rozwiedziony, bez dzieci, bez kochanki.
– Ja mam dwadzieścia dziewięć. Za pięć miesięcy trzydzieści.
Jeszcze raz przyjrzałem się jej twarzy. Nie wyglądała na tyle. Dałbym jej dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata.
– Młodo wyglądam, ale naprawdę mam dwadzieścia dziewięć- powiedziała. – A ty, tak naprawdę, nie grasz przypadkiem zawodowo w baseball?
O mało nie zakrztusiłem się wódką.
– Nic podobnego – zaprzeczyłem. – Ostatni raz grałem w baseball chyba piętnaście lat temu. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Mam wrażenie, że znam twoją twarz z telewizji. A nie oglądam nic poza baseballem i wiadomościami.
– W wiadomościach też nie występowałem.
– Może w reklamie?
– Nie, nigdy – odparłem.
– To pewnie ktoś bardzo do ciebie podobny… Ale i tak nie wyglądasz na kogoś, kto pracuje w branży komputerowej. Tu niby ewolucja, tam jednorożec, a z kieszeni wystaje ci nóż sprężynowy.
Spojrzałem na spodnie, które leżały na podłodze. Faktycznie, z kieszeni wystawał nóż.
– Zajmuję się obecnie danymi z zakresu biologii, a właściwie biotechnologii. Te dane mają dużą wartość handlową i dlatego muszę zachować ostrożność. Ostatnio nasiliły się kradzieże danych.
– Aha – mruknęła bez przekonania.
– Ty też pracujesz z komputerem, a wcale na to nie wyglądasz.
– To zupełnie inna sprawa. Wprawdzie po studiach ukończyłam kurs obsługi komputerów, ale tego, co robię w bibliotece, nie można chyba nazwać pracą z komputerem. Wpisuję tylko nowe książki do katalogu i wywołuję je w razie potrzeby. To wszystko.
– Co to za komputer?
Podała mi symbol. Był to najnowszy model komputera biurowego średniej klasy. Przy umiejętnym wykorzystaniu można przeprowadzać na nim dość skomplikowane obliczenia. Tylko raz miałem z nim do czynienia.
Zamknąwszy oczy, myślałem o komputerze, a dziewczyna jeszcze raz napełniła szklanki wódką z tonikiem. Piliśmy, siedząc w łóżku. Automat przestawił igłę i longplay Mathisa zabrzmiał od początku. W związku z tym znów musiałem zanucić the sky, the blackboard…
– Nie wydaje ci się, że do siebie pasujemy? – spytała. Co chwila trącała mnie niechcący zimną szklanką.
– Pasujemy?
– No, ty masz trzydzieści pięć, a ja dwadzieścia dziewięć, nie sądzisz, że to odpowiedni wiek?
– Odpowiedni wiek? – Zdaje się, że zaraziłem się od niej tym echem.
– Wiemy już, czego chcemy w życiu, poza tym jesteśmy wolni, chyba nie byłoby nam z sobą źle. Ja bym tobie nie przeszkadzała, a sama też robiłabym to, co uważam za słuszne… nie lubisz mnie?
– Lubię – powiedziałem. – Ty z rozdętym żołądkiem, ja impotent, rzeczywiście stanowimy dobraną parę.
Roześmiała się i objęła dłonią mój zwiotczały penis. Zrobiła to akurat tą ręką, w której poprzednio trzymała szklankę. Jej dłoń była tak lodowata, że nieomal skoczyłem na równe nogi.
– Zaraz ci go naprawię – wyszeptała mi do ucha. – Ale nie musisz się spieszyć. Moje życie kręci się raczej wokół jedzenia. Do seksu przykładam tyle wagi, co do deseru. Cieszę się, jeśli jest, ale nie rozpaczam, jeśli go nie ma. Oczywiście pod warunkiem, że zadowolę się przedtem czymś innym.
– Deser?
– Tak. Wytłumaczę ci to dokładniej innym razem. Porozmawiajmy teraz o jednorożcu. Chyba po to mnie tu sprowadziłeś?
Skinąłem głową i odstawiłem puste szklanki na podłogę. Dziewczyna puściła mój penis i sięgnęła po książki. Były to Archeologia zwierząt Burtlanda Coopera i Zoologia fantastyczna J.L. Borgesa.
– Przejrzałam te książki, zanim tu przyszłam. Krótko mówiąc, w tej – wskazała na Zoologię fantastyczną - jednorożec zaliczony został do zwierząt, które nie istniały naprawdę, takich jak smok czy syrena, a ta – mówiła, pokazując Archeologię zwierząt - jest bardziej rzeczowa i nie wyklucza istnienia tego zwierzęcia w przeszłości. Ale niestety w obu książkach jest bardzo mało na ten temat. W porównaniu ze smokiem albo diabłem zaskakująco mało. Jednorożec żył pewnie na uboczu i nie rzucał się zbytnio w oczy. Przykro mi, ale to wszystko, co udało mi się znaleźć w bibliotece.
– To wystarczy. Chciałem dowiedzieć się czegoś podstawowego. Czy mogłabyś to teraz przeczytać i opowiedzieć mi w skrócie? Tak łatwiej będzie mi się skoncentrować.
Wzięła do ręki Zoologię fantastyczną i otworzyła ją w miejscu, które wcześniej zaznaczyła zakładką.
– Po pierwsze trzeba wiedzieć, że istnieją dwa rodzaje jednorożców. Jeden to jednorożec europejski, wywodzący się ze starożytnej Grecji, drugi to jednorożec chiński. Różnią się tak wyglądem, jak i charakterem. Na przykład grecki został opisany tak:
„Ciałem podobny (jest) do konia, głową do jelenia, nogami do słonia, ogonem do wieprza; ryczy mocno, ma róg jeden czarny, dwa kubitus długi, sterczący ze środka czoła. Zwierzęcia tego nie można podobno żywcem dostać" [2].
Dla porównania jednorożec chiński:
„… z kadłubem jelenia, ogonem wołu, kopytami konia; róg, który mu wyrasta z czoła, jest przedłużeniem ciała; barwa sierści na grzbiecie stanowi mieszaninę pięciu kolorów, podczas gdy podbrzusze ma bure lub złote".
Prawda, że bardzo się różnią?
– Rzeczywiście – powiedziałem.
– Inny jest także ich charakter i znaczenie. Na zachodzie jest to zwierzę niezwykle dzikie i agresywne. Rzeczywiście, róg ma dwa kubitus, to znaczy prawie metr. Według Leonarda da Vinci istnieje tylko jeden sposób, żeby ujarzmić jednorożca: trzeba wykorzystać jego popęd płciowy. Jeśli posadzić przed nim dziewicę, zapomina o swojej agresji i kładzie głowę na jej kolanach. Tylko wtedy można go schwytać. Domyślasz się, o co chodzi z tym rogiem.
– Chyba tak.
– Natomiast jednorożec chiński to wzór dobrego wychowania. Jest jednym z czterech świętych zwierząt, obok smoka, feniksa i żółwia, znajdujących się najwyżej w hierarchii trzystu sześć dziesięciu zwierząt ziemskich. Jest nadzwyczaj potulny. Kiedy idzie, uważa, żeby nie nadepnąć na jakieś żywe stworzenie, i żywi się wyłącznie suchą trawą. Żyje tysiąc lat. Jego pojawienie się wróży narodziny świętych. Na przykład, jeśli spotka go kobieta w ciąży, to znaczy, że urodzi Konfucjusza:
„W siedemdziesiąt lat później jacyś myśliwi zabili cilina, który miał jeszcze na rogu kawałek wstążeczki, przewiązany ręką matki Konfucjusza. Konfucjusz poszedł obejrzeć go i zapłakał, przeczuł bowiem, co wróży śmierć tego niewinnego i tajemniczego stworzenia, a i dlatego, że ten strzęp wstążki zawierał jego przeszłość".
Prawda, że to ciekawe? Jednorożec pojawia się w historii Chin jeszcze w trzynastym wieku. W czasie gdy Dżyngis-chan planuje podbój Indii, jego patrol wojskowy spotyka na pustyni jednorożca. Zwierzę mówi do żołnierzy ludzkim głosem:
„Już pora, by pan wasz wracał do swego kraju".
„Jeden z chińskich ministrów Dżyngis-chana w odpowiedzi na pytanie władcy wyjaśnił, że jest to zwierzę imieniem ciao-tuan, pewna odmiana cilina. Była to czwarta zima walk Dżyngis-chana na Zachodzie. Niebo, uznawszy, że już dość przelewu krwi, zesłało ostrzeżenie za pośrednictwem jednorożca. Cesarz odstąpił od swych zaborczych planów".
Jak widzisz, jednorożec na Wschodzie i na Zachodzie to dwa odmienne stworzenia. Jedno jest symbolem pokoju, drugie agresji i pożądania. Ale w jednym i drugim przypadku to wytwór ludzkiej wyobraźni i chyba tylko to stanowi ich cechę wspólną.
– Więc jednorogie zwierzę nie istniało w rzeczywistości?
– Jeden gatunek waleni nazywa się Monocerus, czyli jednorożec, ale ich róg to tylko rozrośnięty i wysunięty do przodu ząb górnej szczęki. Ten „róg" ma od dwóch do pięciu metrów długości, jest prosty i wyżłobiony dookoła tak, że przypomina śrubę. Ale to dość rzadkie zwierzę, więc mało prawdopodobne, że ludzie wiedzieli o jego istnieniu. Także wśród ssaków, które pojawiły się i wyginęły w miocenie, występowało kilka zwierząt jednorogich. Na przykład…
Wzięła do ręki Archeologię zwierząt i otworzyła ją gdzieś w drugiej połowie.
– Dwa przeżuwacze o nieparzystej liczbie rogów żyły podobno na kontynencie północnoamerykańskim w epoce mioceńskiej, a więc około dwudziestu milionów lat temu. Ten po prawej to Synthetoceras, a po lewej – Cranioceras. Obydwa mają w sumie po trzy rogi, ale faktycznie jeden róg jest samodzielnym tworem.
Wziąłem od niej książkę i spojrzałem na rysunki. Synthetoceras podobny był do sarny wymieszanej z koniem, na czole miał dwa rogi jak krowa, a z nosa wyrastał jeszcze jeden róg, długi i rozdwojony na końcu. Cranioceras miał w porównaniu z Synthetocerasem bardziej okrągły łeb, dwa rogi podobne do jelenich i trzeci ostry, zagięty do tyłu, który wrastał z tyłu głowy. Obydwa wyglądały nieco groteskowo.
– Ale w końcu wymarły wszystkie zwierzęta o nieparzystej liczbie rogów – powiedziała, odbierając mi książkę. – W ogóle zwierzęta takie należały do rzadkości. Zresztą nie tylko ssaki, również wśród prehistorycznych gadów istniał tylko jeden trójrożny wyjątek. Chodzi o to, że zwierzęta posługują się rogami do skoncentrowanego ataku, dlatego nie potrzebują aż trzech rogów. To tak, jak z widelcem, jeśli ma trzy zęby, wzrasta opór i trudniej jest go wbić. Poza tym jeśli jeden z rogów natrafi na przeszkodę, wzrasta prawdopodobieństwo, że żaden z rogów nie ugodzi przeciwnika. I jeszcze jedno, dotyczy to walki z kilkoma przeciwnikami, jeśli zwierzęciu uda się wbić rogi w jednego przeciwnika, to nie ma czasu, żeby je wyciągnąć i obronić się przed drugim.
– Opór trzech rogów jest zbyt duży – dodałem.
– Właśnie – powiedziała i przystawiła trzy palce do mojej piersi, udając, że usiłuje wbić je do środka. – To wady wielorożnych. Teraz jednorożne. Jeśli dwa rogi są sprawniejsze od trzech, to jeden musi być jeszcze lepszy. Ale ma wady. To się wiąże z symetrycznością budowy ciała zwierząt. Wszystkie zwierzęta zachowują równowagę, rozkładając swe siły równomiernie – po lewej i po prawej stronie. Symetryczność ciała to podstawowa reguła, która przesądza o sposobie ich zachowania. W nosie mamy dwie dziurki i tak dalej, nawet usta są symetryczne i praktycznie funkcjonują w ten sposób, jakby to były dwie oddzielne połówki. W zasadzie tylko pępek jest jeden, ale to pozostałość po zanikłym organie.
– A penis?
– Penis i wagina to też para.
– Aha.
– Najważniejsze są oczy, pełnią funkcję wieży kontrolnej, dlatego osadzenie rogu tuż przy oku jest najrozsądniejsze. Dobrym przykładem może być nosorożec. Ma strasznie słaby wzrok. To kaleka. Przeżył jedynie dzięki temu, że jest trawożerny i ma niezwykle twardą skórę. Podobnie było z trójrożnym gigantycznym gadem. Natomiast jednorożec nie pasuje do tego modelu. Nie ma grubej skóry i w ogóle jest jakiś taki…
– Bezbronny – dopowiedziałem.
– Tak. Jak sarna. Jeśli do tego byłby krótkowidzem, miałby niewielką szansę na przeżycie. Nawet gdyby miał wysoko rozwinięty zmysł węchu i słuchu. Zaatakowany, nie mógłby uciec. Poza tym posługiwanie się jednym rogiem jest bardzo niebezpieczne. To tak jak z przednimi i tylnymi zębami. Tylnymi można gryźć mocniej, prawda? To jest związane z równowagą ciała, o której mówiłam przed chwilą. Zwierzę traci równowagę, gdy posługuje się jednym ciężkim rogiem. No jak? Zgodzisz się, że jednorożec to dość wybrakowany towar?
– Rzeczywiście – odparłem. – Mówisz bardzo przekonująco.
Uśmiechnęła się i przesunęła palcami po mojej piersi. – Ale to jeszcze nie koniec. Teoretycznie jednorożec miał szansę na przeżycie. To jest w tej sprawie najważniejszy punkt. Domyślasz się, w jaki sposób?
Złożyłem ręce na piersiach i zastanowiłem się. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
– Nie miał naturalnych wrogów – powiedziałem.
– Brawo! – Pocałowała mnie w usta.
– W takim razie wyobraź sobie sytuację, w której jednorożec nie miałby naturalnych wrogów.
– Żył w miejscu odciętym od reszty świata. Na płaskowyżu, jak w Świecie zaginionym Conan Doyle'a albo w miejscu otoczonym wysokimi górami.
– Wspaniale! Zachował się przekaz o odkryciu czaszki jednorożca właśnie w takim miejscu.
Przełknąłem ślinę. Zaczynało się robić gorąco.
– Odnaleziono ją w tysiąc dziewięćset siedemnastym na froncie rosyjskim. We wrześniu.
– A więc na miesiąc przed rewolucją październikową; trwa jeszcze pierwsza wojna światowa, rząd Kiereńskiego – zauważyłem.
– Natrafił na nią żołnierz podczas kopania rowu. Pomyślał, że to czaszka krowy albo większej sarny, i zostawił ją w tym samym miejscu. Byłaby tam leżała w zapomnieniu do końca świata, gdyby porucznik dowodzący oddziałem nie był akurat asystentem na wydziale biologii petersburskiego uniwersytetu. Porucznik czaszkę podniósł i dokładnie obejrzał. Odkrył, że nie należała do żadnego ze znanych mu zwierząt. Natychmiast skontaktował się ze swoim promotorem na uczelni i czekał na przybycie ekipy badawczej. W tym czasie w Rosji panował straszny zamęt, na front nie docierała żywność, amunicja, leki, co rusz wybuchały strajki, więc oczywiście żadna ekipa nigdy do niego nie dotarła. A gdyby nawet dotarła, nie miałaby czasu na badania, bo armia rosyjska cofała się właśnie w pośpiechu i wkrótce tereny te należały już do Niemiec.
– A co się stało z porucznikiem?
– Zginął. W listopadzie powieszono go na słupie telegraficznym. Na linii telegraficznej łączącej Ukrainę z Moskwą powieszono wtedy wielu oficerów wywodzących się z burżuazji. Nie miał co prawda nic wspólnego z systemem politycznym, był tylko zwykłym studentem biologii.
Wyobraziłem sobie rząd słupów telegraficznych, biegnących przez rozległe rosyjskie pole i oficerów wiszących po jednym na każdym słupie.
– Ale zanim władzę przejęli bolszewicy, zdążył przekazać czaszkę zaufanemu żołnierzowi. Ten, jako ranny, został ewakuowany wcześniej. Porucznik obiecał mu większą sumę za dostarczenie czaszki na uniwersytet. Żołnierz, po zwolnieniu ze szpitala, pojechał do Petersburga, ale dotarł tam dopiero w lutym następnego roku. A uniwersytet był już wtedy zamknięty. Licząc na nagrodę w przyszłości, żołnierz powierzył pudło z czaszką szwagrowi, który prowadził w Petersburgu sklep z końską uprzężą, sam natomiast wrócił do rodzinnej wsi, oddalonej od Petersburga o trzysta kilometrów. Nie wiadomo dlaczego, ale nigdy nie zgłosił się po depozyt i czaszka długie lata przeleżała zapomniana w składzie. Ujrzała światło dzienne dopiero w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym. Petersburg nazywał się już Leningrad, Lenin umarł, Trocki został wypędzony, a władzę dzierżył Stalin. Niewielu ludzi jeździło wtedy konno, więc szwagier sprzedał połowę sklepu, a w pozostałej części zaczął sprzedawać kije hokejowe.
– Kije hokejowe? – zdziwiłem się. – To w latach trzydziestych w Rosji była moda na hokej?
– Nie wiem. Tylko tyle tu jest napisane. Ale Leningrad po rewolucji miał duże aspiracje do nowoczesności, może gra w hokeja należała do dobrego tonu?
– Być może – zgodziłem się.
– W każdym razie podczas porządkowania składu szwagier otworzył pozostawione tam przed laty pudlo. Na wierzchu znalazł list, który napisał młody porucznik do swojego profesora: „Proszę szczodrze wynagrodzić człowieka, który narażając życie, dostarczy panu ten okaz". Oczywiście, szwagier udał się zaraz na uniwersytet – był to już wtedy Uniwersytet Leningradzki – i zażądał widzenia z profesorem. Niestety profesor był Żydem i wraz z wydaleniem Trockiego zesłano go na Syberię. Szwagier straci! Okazję na większy zarobek, ale doszedł do wniosku, że dalsze przechowywanie czaszki też nie przyniesie mu zysku, więc poszukał innego profesora biologii, wyjaśnił okoliczności i sprzedał mu czaszkę za marne grosze.
– Ale wreszcie, po osiemnastu latach czaszka dotarła na uniwersytet – powiedziałem.
– Profesor – ciągnęła dziewczyna – przebadał czaszkę i doszedł do takiego samego wniosku, co kiedyś młody porucznik – to znaczy, że czaszka nie należała do żadnego ze zwierząt żyjących obecnie ani w przeszłości. Przypominała czaszkę sarny, ze względu na kształt szczęki profesor zaklasyfikował zwierzę do trawożernych torbaczy. Od sarny zwierzę różniło się bardziej wystającymi kośćmi policzkowymi. Ale najważniejsza różnica to pojedynczy róg, który wyrastał z czoła. Krótko mówiąc, był to jednorożec.
– Miała róg? Czaszka?
– Tak. Oczywiście nie cały. Raczej ślad po rogu. Róg był ułamany w odległości trzech centymetrów od czoła, ale z tego, co pozostało, można było ustalić, że miał około dwudziestu centymetrów długości, był prosty i przypominał kształtem róg antylopy. Średnica u podstawy wynosiła… zaraz… dwa centymetry.
– Dwa centymetry – powtórzyłem. Średnica nierówności na czaszce, którą dostałem od starca, też miała dwa centymetry.
– Profesor Pierow, tak właśnie nazywał się profesor, zebrał kilku asystentów i studentów, wyruszył na Ukrainę i przez miesiąc prowadził badania w miejscu, gdzie przed laty młody porucznik polecił kopać rów. Niestety, nie odnalazł drugiej takiej samej czaszki. Odkrył natomiast coś innego, co dotyczyło historii tego terenu. Miejsce to, zwane płaskowzgórzem Wrutafił, będąc jednym z nielicznych wzniesień na Równinie Zachodnioukraińskiej, stanowiło ważną naturalną twierdzę. Dlatego też zostało dokładnie przeorane przez wojska niemieckie, austriackie i rosyjskie w bitwach podczas pierwszej wojny światowej, a od bomb podczas drugiej wojny zmieniło nawet swój kształt. No, ale to późniejsza historia. Kiedy profesor Pierow prowadził badania na płasko-wzgórzu Wrutafił, jego uwagę zwróciły kości innych zwierząt; wszystkie znacznie różniły się od kości tych samych gatunków, znajdywanych gdzie indziej. Wysunął hipotezę, że wzgórze w dalekiej przeszłości przypominało kształtem krater wulkanu.
– Krater wulkanu?
– Tak, była to okrągła równina otoczona murem niedostępnych gór. W ciągu milionów lat mur runął i pozostało tylko łagodne wzgórze. Lecz zanim się to stało, na dnie krateru żył jednorożec, to nieudane dziecko ewolucji. Na wzgórzu była i żyzna gleba, i źródlana woda, więc cała ta hipoteza miała ręce i nogi. Profesor zebrał argumenty z zakresu botaniki, zoologii i geologii w ponad sześciusetstronicowej pracy pod tytułem Rozważania nad systematyką życia na płaskowzgórzu Wrutafił, wziął czaszkę jednorożca pod pachę i udał się do radzieckiej Akademii Nauk, żeby ogłosić swą teorię. Było to w sierpniu tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku.
– Nie spotkał się zapewne z wielkim aplauzem – powiedziałem.
– Rzeczywiście, został zwyczajnie zlekceważony. Na domiar złego w tym czasie trwała zawzięta walka pomiędzy Uniwersytetem Moskiewskim a Leningradzkim o pierwszeństwo w przyznawaniu nagród akademii i prace o tak zwanym niedialektyczno-materialistycznym charakterze były odrzucane z góry. Nikt jednak nie mógł zlekceważyć faktu istnienia samej czaszki. Bez względu na to, jaką dopisać do niej hipotezę, czaszka istniała naprawdę. Przez rok poddawano ją ekspertyzom, ale wszyscy musieli przyznać, że nie była spreparowana i należała do zwierzęcia z jednym rogiem. W końcu komisja akademii wydała werdykt: czaszka należała do wyjątkowej jednorogiej sarny, był to wybryk natury, niemający nic wspólnego z ewolucją, i odesłała ją profesorowi.
Profesor Pierow czekał jeszcze na zmianę wiatrów historii, wierząc, że w końcu wyniki jego badań zostaną uznane przez świat nauki, ale gdy przyszła wojna, stracił wszelką nadzieję; zmarł w czterdziestym trzecim. Czaszka natomiast zaginęła podczas obrony Leningradu w czterdziestym pierwszym. Trudno się dziwić, cały uniwersytet legł wówczas w gruzach od kul i bomb obu armii. W ten sposób zginął jedyny dowód na istnienie jednorożca w przeszłości.
– Więc nie ma już w tej sprawie nic pewnego?
– Nic, prócz zdjęcia.
– Zdjęcia?
– Tak. Pierow zrobił około stu zdjęć czaszki. Część z nich zachowała się z wojennej pożogi i obecnie znajduje się w muzeum Uniwersytetu Leningradzkiego. O, tu jest jedno zdjęcie.
Wziąłem książkę i rzuciłem okiem na zdjęcie, które pokazywała palcem. Było stare, ale kształt czaszki zachował się wyraźnie. Leżała na przykrytym białym obrusem stole, obok dla porównania wielkości położono ręczny zegarek. Była to bez wątpienia taka sama czaszka jak ta, którą dostałem od starca. Pomijając wystającą część rogu, wyglądała identycznie. Spojrzałem na telewizor. Czaszka, przykryta podkoszulkiem, przypominała śpiącego kota. Kusiło mnie, żeby powiedzieć o niej dziewczynie, ale powstrzymałem się. Tajemnica jest w końcu właśnie po to, żeby wiedziało o niej jak najmniej ludzi.
– Czy rzeczywiście czaszka zaginęła podczas wojny?
– Właśnie. – Zastanawiała się, owijając końce włosów wokół małego palca. – Z tej książki wynika, że Leningrad został podczas wojny niemal zrównany z ziemią, a uniwersytet znajdował się w dzielnicy, w której straty były największe, więc najprawdopodobniej czaszka również uległa zniszczeniu. Ale niewykluczone, że Pierow ukrył czaszkę, zanim zaczęła się wojna, możliwe też, że wywieźli ją Niemcy. W każdym razie nikt jej od tamtej pory nie widział.
Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie, zamknąłem książkę i położyłem ją obok poduszki. Czy czaszka jednorożca, którą posiadałem, pochodziła z leningradzkiego uniwersytetu? A może została wykopana w innym miejscu? Najlepiej, jeśli spytam o to starca. Skąd wziął tę czaszkę i dlaczego dał mi ją w prezencie? I tak muszę spotkać się z nim jeszcze raz i przekazać mu dane z tasowania. Wtedy mogę go o to zapytać. Sam nic już więcej nie wymyślę.
Gdy tak rozmyślałem, wpatrzony w sufit, dziewczyna położyła mi głowę na piersi i przylgnęła ciałem do mojego boku. Objąłem ją ramieniem. Czułem się trochę lepiej, wyjaśniwszy sprawę jednorożca, ale mój penis nie rokował poprawy. Dziewczynie było to już obojętne, rysowała palcem na moim brzuchu jakąś nieznaną skomplikowaną mapę.