Hard-boiled wonderland – dziura, pijawki, wieża

– To nie trzęsienie ziemi – powiedziała. – To znacznie gorsze!

– Na przykład?

Zaczerpnęła powietrza i już miała coś powiedzieć, ale nagle rozmyśliła się i pokręciła głową.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Biegnijmy co sił do przodu. To jedyne wyjście. Pewnie rozboli cię brzuch, ale chyba lepsze to niż śmierć?

Wciąż związani ze sobą liną biegliśmy co sił w nogach do przodu. Światło latarki, którą dziewczyna trzymała w ręce, podskakiwało w rytm jej kroków, rysując na obu ścianach coś w rodzaju gigantycznego wykresu. Z mojego plecaka wydobywał się niemiłosierny gruchot. Chciałem wyrzucić wszystko z plecaka, ale nie było na to czasu. Nie miałem czasu nawet na to, żeby pomyśleć o bólu, biegłem co tchu, żeby nadążyć za dziewczyną.

Nie mogłem opóźniać także jej ucieczki. Oddech dziewczyny i odgłos, jaki wydobywał się z plecaka, wypełniały jednostajnym rytmem tę wąsko wyciętą ciemność, lecz wkrótce zagłuszyło je grzmienie ziemi.

Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Zbliżaliśmy się do jego źródła, również sam dźwięk przybierał chyba na sile. Początkowo myślałem, że to grzmienie, jakie towarzyszy trzęsieniu ziemi, lecz później zaczęło mi to przypominać jakieś potężne sapanie. Jakby w pogoni za tym dźwiękiem rozległo się ciche trzaskanie kruszącej się skały i pod nogami poczułem nieregularne drgania. Coś strasznego pełzło pod ziemią w naszym kierunku.

Szalonym wydawał mi się pomysł, żeby biec w kierunku źródła dźwięku, ale nie miałem innego wyjścia.

Na szczęście po drodze nie było żadnych zakrętów ani przeszkód, a powierzchnia skały była równa jak tor do gry w kręgle. Mogliśmy biec, nie zwracając na nic uwagi.

Powoli zwężał się zakres dźwięków w tym potężnym sapaniu. Jakby zbliżało się do jakiegoś kulminacyjnego punktu, coraz gwałtowniej wstrząsając podziemną ciemnością. Jakby wszystkie złe moce wtrącone do podziemi naprężały się aż do bólu, usiłując uwolnić się z jarzma.

Nagle dźwięk umilkł. Przez moment trwała cisza, po czym rozległ się dziwny szum, jakby tysiąc starców wciągało jednocześnie powietrze przez zęby. Poza tym nie było słychać już niczego – ani grzmienia, ani sapania, ani trzaskania skały. Tylko ten niemiły świst. Zdawało mi się, że to chichot bestii, która czeka w ukryciu, aż podejdziemy bliżej. Albo że chmara podziemnych owadów, tkniętych jakimś przeczuciem, kurczy i rozpręża swe obrzydliwe ciała niczym akordeon. W każdym razie odgłos był przepełniony złością, jakiej nigdy dotąd nie było mi dane słyszeć.

Nie wiem, jak długo biegliśmy, słuchając tego odgłosu. Może tylko trzy, cztery minuty, a może trzydzieści albo czterdzieści? Ze strachu i zdenerwowania straciłem rachubę czasu. Nie czułem też ani zmęczenia, ani bólu. Tylko ręce zesztywniały mi w łokciach. Nogi podnosiły się same i same opadały na ziemię. Zupełnie jakby popychała mnie masa sprężonego powietrza.

Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale prawdopodobnie zesztywnienie łokci miało związek z moimi uszami. Tak bardzo pochłonięty byłem słuchaniem tego straszliwego dźwięku, że mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie wokół uszu. Najpierw zesztywniał mi kark, a potem nawet łokcie. Zauważyłem to w momencie, kiedy zderzyłem się z dziewczyną. Upadła na ziemię, a ja przewróciłem się kilka metrów dalej. Jej ostrzegawczy krzyk nie dotarł do mojej świadomości.

Zanim uderzyłem głową o twarde podłoże, zdążyłem pomyśleć, że to zupełnie tak, jakbym sam zredukował go w moim mózgu.

Następnie – dla ścisłości należałoby chyba powiedzieć „jednocześnie" – poczułem niesamowity ból głowy. Ciemność rozpierzchła się przed moimi oczami i zacząłem się wkręcać w spiralną szczelinę między przestrzenią i czasem. To był straszny ból. Pomyślałem, że na pewno złamałem, nadkruszyłem albo wgniotłem sobie czaszkę. Albo że mój mózg wydostał się na zewnątrz. Jednym słowem, że już nie żyję, a moje cierpienie to tylko chwilowa pamięć, ogon nieistniejącej już świadomości.

Jednak po chwili przekonałem się, że żyję. Oddychałem i odczuwałem potworny ból. Czułem też, że policzki i kąciki ust mam mokre od łez, które wypływały z moich oczu i spadały na twardą skałę. Nigdy w życiu nie uderzyłem się w głowę tak mocno.

Już miałem stracić przytomność, ale coś ciągle trzymało mnie w świecie cierpienia i mroku. Jakiś skrawek niewyraźnej pamięci.

Tak – biegłem i przewróciłem się po drodze. Biegłem, bo muszę przed czymś uciec. Nie mogę teraz zasnąć. Moja pamięć była bezdusznie skąpa, lecz uchwyciłem się tego skrawka z całej siły.

Rzeczywiście – trzymałem się czegoś. Ale w miarę, jak odzyskiwałem przytomność, zaczynałem rozumieć, że to, czego się trzymałem, nie było wcale skrawkiem pamięci. Ze wszystkich sił trzymałem się liny. Czułem się jak ciężkie pranie smagane wiatrem. Wiatr, siła ciężkości i inne siły starały się zrzucić mnie na ziemię, a ja, jak przystało na porządne pranie, mężnie stawiałem im opór.

To, co poczułem następnie, to różnica w położeniu górnej i dolnej połowy ciała. Mówiąc dokładniej, prawie nie czułem mojej dolnej połowy. Górną władałem już niemal w całości. Czułem zarówno ból głowy, jak i to, że przyciskam policzek i wargi do twardej zimnej skały i trzymam się oburącz liny, a żołądek podchodzi mi do gardła. Czułem też, że zahaczyłem piersiami o jakąś nierówność. Nie miałem natomiast pojęcia, co działo się z moją dolną połową.

Czyżbym jej nie miał? – pomyślałem nagle. Pewnie w wyniku uderzenia moje ciało rozdarło się wzdłuż nacięcia na brzuchu i dolna połowa mojego ciała leży teraz gdzieś obok. Moje biodra – myślałem – moje stopy, mój brzuch, penis, jądra… nie, to chyba niemożliwe. Gdybym naprawdę stracił dolną połowę, musiałbym odczuwać znacznie większy ból.

Postanowiłem myśleć bardziej realistycznie. Oczywiście mam dolną połowę. Tylko nie jestem w stanie jej wyczuć. Znajduję się w jakimś bliżej nieokreślonym położeniu – pomyślałem. Na przykład wiszę w powietrzu… tak, wiszę nogami w powietrzu pod skałą, na której opieram się górną częścią ciała. I trzymam się liny.

Otworzyłem oczy i ujrzałem światło. Grubaska świeciła mi w twarz latarką. Mocniej chwyciłem się liny i spróbowałem wciągnąć resztę ciała na skałę.

– Szybciej – krzyknęła. – Jeśli się nie pospieszysz, zginiemy oboje.

Problem polegał na tym, że nie mogłem się pospieszyć. Szybsze poruszanie nogami niczego nie dawało, ponieważ nie miałem ich na czym oprzeć. Nie było rady, puściłem linę i spróbowałem podnieść się na łokciach. Moje ciało było ciężkie, a skała, jakby zbroczona krwią, ślizgała się pod moimi rękami. Nie wiedziałem, dlaczego była taka śliska, ale nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Przylegałem teraz do krawędzi skały raną i czułem taki ból, jakby rozcinano mnie po raz drugi.

Pomimo to centymetr po centymetrze podnosiłem się w górę. Kiedy paskiem od spodni zahaczyłem o powierzchnię skały, przywiązana do niego lina zaczęła szarpać mnie do przodu. To jednak zamiast mi pomóc, sprawiało dodatkowy ból i zupełnie nie pozwalało mi się skupić.

– Nie szarp liny! – krzyknąłem w kierunku światła. – Sam jakoś sobie poradzę.

Wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem na skałę najpierw jedną, potem drugą nogę. Dziewczyna, upewniwszy się, że stoję o własnych siłach, zluzowała linę, podeszła do mnie i przesuwając rękami po każdej części mojego ciała, sprawdziła, czy wszystko mam na swoim miejscu.

– Przykro mi, że nie mogłam cię wyciągnąć – powiedziała. – Trzymałam się skały, żebyśmy nie wpadli tam oboje, nic więcej nie mogłam zrobić.

– Mniejsza z tym, ale dlaczego nie powiedziałaś mi o tej dziurze wcześniej?

– Nie było na to czasu. Ale wołałam, żebyś się zatrzymał.

– Nie słyszałem – odparłem.

– W każdym razie wyjdźmy stąd jak najszybciej. Tutaj jest więcej takich dziur, musimy uważać. Już niedaleko do celu, ale jeśli się nie pospieszymy, wypiją naszą krew, zaśniemy i umrzemy we śnie.

– Wypiją naszą krew?

Nie odpowiedziała na moje pytanie od razu. Najpierw skierowała światło na dziurę, z której właśnie udało mi się wyjść, potem oświetliła latarką dalszą okolicę. Staliśmy przed obszerną pieczarą, której dno usiane było podobnymi dziurami. Wyglądało to trochę jak gniazdo gigantycznych os. Dziury oddalone były od siebie o metr, a w najwęższych miejscach o jakieś trzydzieści centymetrów. Przejście pomiędzy nimi nie było z pewnością łatwe, ale wydawało się możliwe.

Był tylko jeden problem. Skała zdawała się poruszać. Wyginała się i przesuwała jak ruchome piaski. Podczas upadku musiałem uszkodzić sobie nerw wzrokowy – pomyślałem. Spojrzałem na własną rękę. Nie poruszała się ani nie rozmazywała, była taka jak zawsze. W takim razie wzrok mnie nie mylił. Skała poruszała się naprawdę.

– To pijawki – wyjaśniła. – Wychodzą z dziur.

– Aha – powiedziałem zrezygnowany. – Czy to jest właśnie to najgorsze, co miało nas spotkać?

– Nie. Pijawki to tylko wstęp. Najgorsze jest jeszcze przed nami. Pospieszmy się.

W dalszym ciągu związani ze sobą liną weszliśmy na tę podziurawioną jak sito skałę. Przy każdym kroku spod naszych butów wydobywał się wstrętny odgłos miażdżonych pijawek.

– Nie przewróć się. W głębi tych dziur jest ich mnóstwo, całe morze – powiedziała.

Kurczowo trzymała się mojego łokcia, ja zaś ściskałem w garści rękaw jej kurtki. Przejście po trzydziestocentymetrowej śliskiej skale było zadaniem bardzo trudnym. Galaretowata maź, jaka wypływała z rozdeptanych pijawek, przyklejała się do naszych butów. Czułem też, że kilka pijawek ssie moją krew w okolicy szyi i uszu. Prawdopodobnie przyczepiły się do mnie podczas upadku. Nie byłem jednak w stanie ich odczepić. W lewej ręce ściskałem latarkę, prawą trzymałem rękaw dziewczyny i żadnej z tych rzeczy nie mogłem puścić. Świecąc latarką pod nogi, nie uniknąłem widoku pijawek. Od ich ilości robiło mi się słabo, a z dziur wciąż wypełzały następne.

– To tutaj przodkowie Czarnomroków składali swoje ofiary? – zapytałem.

– Rzeczywiście. Skąd wiesz?

– Można się tego domyślić.

– Pijawki uważano za posłanki bóstwa. Inaczej mówiąc, za istoty mu najbliższe. Dlatego składali ofiary zarówno rybie, jak i pijawkom. Świeże i krwiste ofiary. Zazwyczaj z ludzi.

– A teraz?

– Teraz Czarnomroki same zjadają ludzi, a na znak ofiary oddają rybie i pijawkom głowy. Ale nie tutaj, tutaj nie wolno im już wchodzić.

Przeszliśmy ponad wieloma dziurami i rozdeptaliśmy krocie pijawek. Od czasu do czasu któreś z nas traciło równowagę. Od nieszczęścia ratowało nas tylko to, że pomagaliśmy sobie nawzajem.

Świst, który słyszałem w korytarzu, wydobywał się z głębi dziur. Wysuwał z nich swoje macki i otaczał nas gęstym ciemnym lasem. Wytężyłem słuch. Zdawało mi się, że zamiast świstu słyszę jęki tysięcy głów, bulgoczących swe skargi otwartymi gardłami.

– To woda – powiedziała. – Niedługo wypłynie z dziur i zaleje podziemia. Dlatego pijawki uciekają z dziur. My też musimy dotrzeć do ołtarza, zanim zaleje nas woda.

– Wiedziałaś o tym wcześniej? – spytałem. – Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Nie byłam pewna. Woda nie wylewa codziennie. Raz, dwa, najwyżej trzy razy w miesiącu. Nie sądziłam, że akurat dzisiaj…

– Nieszczęścia zwykle chodzą stadami – wypowiedziałem myśl, która od rana chodziła mi po głowie.

Posuwaliśmy się do przodu bardzo wolno. Szliśmy i szliśmy, lecz dziurom nie było końca. Może ciągnęły się na koniec świata? Trupy pijawek oblepiły nasze buty warstwą tak grubą i ciężką, że zupełnie przestałem wyczuwać grunt pod stopami. Koncentrując uwagę na każdym kroku, wkrótce zapadliśmy w stan otępienia i coraz większą trudność sprawiało nam złapanie równowagi. W ekstremalnej sytuacji siły fizyczne człowieka zdają się niewyczerpane. Ale nie zdolność koncentracji, ta jest bardziej ograniczona. Wyczerpuje się nawet w najbardziej niebezpiecznej sytuacji, jeśli potrwa ona nieco dłużej. W miarę upływu czasu zagrożenie wydaje się coraz mniej realne, nawet strach przed śmiercią zwykle traci na sile.

– Jeszcze trochę – odezwała się. – Już niedługo będziemy w bezpiecznym miejscu.

Nie chciało mi się otwierać ust, więc tylko skinąłem głową. Dopiero później zorientowałem się, że kiwanie głową w ciemności nie ma najmniejszego sensu.

– Słyszysz mnie? Źle się czujesz?

– Mam mdłości – odpowiedziałem.

To uczucie ogarniało mnie już od dłuższego czasu. Te pełzające zwały pijawek, ich woń i śliska maź wyciekająca spod moich butów, ponury szum, ciemność, zmęczenie i pragnienie snu – wszystko to zamieniło się w jedno ciało i żelazną obręczą ściskało mój żołądek. Czułem śmierdzący kwas już prawie na języku. Moja psychiczna wytrzymałość była na wyczerpaniu. Czułem się tak, jakbym od kilku godzin grał na rozstrojonym fortepianie, który miał tylko trzy oktawy. Swoją drogą, jak długo przebywałem już pod ziemią? Czy tam, na górze, już świtało? Czy rozwieziono już gazety?

Nie mogłem spojrzeć na zegarek. Świecenie latarką pod nogi i stawianie kolejnych kroków było wystarczająco trudne. Tak bardzo chciałem zobaczyć teraz niebo! Wdychać zapach drzew i popijając ciepłe mleko, przewracać strony świeżej gazety. Miałem już dość ciemności, pijawek, dziur i Czarnomrokow. Wszystkimi narządami, mięśniami i komórkami ciała pragnąłem światła. Nie światła latarki, lecz prawdziwego słonecznego światła.

Gdy pomyślałem o świetle, żołądek skurczył mi się jeszcze bardziej i znów poczułem w ustach wstrętną woń.

– Jak stąd wyjdziemy, pozwolę ci wymiotować, ile zechcesz. Ale proszę, wytrzymaj jeszcze trochę – powiedziała i mocniej ścisnęła mnie za łokieć.

– W porządku – wybełkotałem przez zamknięte usta.

– Uwierz mi. To wszystko minie. Nieszczęścia może chodzą stadami, ale zawsze kiedyś się kończą. To nie będzie trwało wiecznie.

– Mam nadzieję.

Tymczasem nasza wędrówka zdawała się trwać wiecznie. Podejrzewałem nawet, że kręcimy się w kółko. Jeszcze raz spróbowałem pomyśleć o gazecie. Była tak świeża, że niemal można było jeszcze ubrudzić sobie palce farbą drukarską. I strasznie gruba od kolorowych ulotek. W porannej gazecie można znaleźć wszystko. Wszystko, czym żyją ludzie na ziemi. Od godziny, o której wstaje premier, przez sytuację na giełdzie, obowiązującą długość spódnicy, wypadki kryminalne, przepisy na obiad, po ceny gruntów i listy bestsellerów płytowych. Problem polegał jednak na tym, że nie prenumerowałem żadnej z gazet. Od trzech lat w ogóle ich nie czytałem. Nie oglądałem również telewizji. Otoczyłem się starymi filmami i książkami, które dawno wyszły z mody, i to mi zupełnie wystarczało. Jedyne, co jeszcze łączyło mnie z tym światem, to liczby, które przekręcałem sobie przez głowę i przetwarzałem na inne liczby. A teraz, otoczony morzem pijawek, zapragnąłem przeczytać gazetę. Od deski do deski, nie opuszczając ani jednej litery, jak kot, który wypija mleko do ostatniej kropli. Chciałem nasycić się wszystkimi sprawami, którymi żyją ludzie w świecie światła.

– Już widać ołtarz – powiedziała.

Kiedy podniosłem głowę, żeby go zobaczyć, poślizgnąłem się i o mało nie wpadłem do dziury. Postanowiłem nie odrywać więcej wzroku od skały. Zanim tam nie dotrzemy, nie było nad czym się zastanawiać.

– Jeszcze dziesięć metrów.

Dokładnie w chwili gdy wypowiedziała te słowa, świst dobiegający z dziur umilkł. Cisza, która wtedy zapadła, była tak nagła i nienaturalna, jakby ktoś odciął źródło dźwięku jednym uderzeniem potężnej siekiery. Bez żadnej zapowiedzi miażdżący ziemię świst znikł bez śladu. Zdawało mi się, że wraz z dźwiękiem zniknęło również nasycone nim powietrze. Stało się to tak gwałtownie, że znów na moment straciłem równowagę.

Dookoła zapanowała taka cisza, że mogły od niej rozboleć uszy. Niepokoju, jakim wypełniła się ciemność, nie wywołałby żaden najgorszy nawet dźwięk. W stosunku do dźwięku można przyjąć postawę obronną. Ale cisza to zero, to pustka. Otacza nas, ale nie istnieje. Poczułem w uszach kłucie, jakie towarzyszy nagłej zmianie ciśnienia. Nie mogąc przyzwyczaić się do nagłej zmiany sytuacji, moje uszy pracowały jeszcze intensywniej, starały się wychwycić w ciszy jakikolwiek, najdrobniejszy nawet sygnał.

Ale cisza była doskonała. Dźwięk, którego nagle zabrakło, nie wracał. Staliśmy nieruchomo, wciąż nasłuchując. Spróbowałem przełknąć ślinę, żeby pozbyć się kłucia w uszach, ale raczej bez powodzenia. Usłyszałem tylko nienaturalnie wyolbrzymiony odgłos podobny do trzasku igły magnetycznej w adapterze.

– Czyżby woda opadła? – spytałem.

– Nie, przeciwnie. Teraz wzbije się w górę. Do tej pory przepychała powietrze zalegające w kanałach, ale teraz nic jej już nie powstrzyma.

Chwyciłem dziewczynę za rękę i pokonaliśmy kilka ostatnich dziur. Zdawało mi się, że coraz mniej pijawek pełzało po skale. Jeszcze pięć czy sześć dziur i znaleźliśmy się na bezpiecznym gruncie. Nie było tam ani dziur, ani pijawek. Pewnie uciekły w przeciwnym kierunku. Poczułem ulgę – najgorsze mieliśmy już za sobą. Nic nie wydawało mi się tak straszne, jak śmierć w jednej z tych potwornych dziur.

Prawie nieświadomie zacząłem ściągać pijawki z szyi, ale dziewczyna złapała mnie za rękę.

– Potem to zrobisz. Utopimy się, jeśli w porę nie wejdziemy na wieżę – powiedziała i wciąż trzymając mnie za rękę, szybkim krokiem ruszyła do przodu. – Nikt nie umarł z powodu kilku pijawek, poza tym zedrzesz je ze skórą. Nie wiesz o tym?

– Nie wiedziałem – odparłem.

Pociągnęła mnie za sobą jeszcze jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków, po czym oświetliła latarką „wieżę", która wyrosła przed naszymi oczami. „Wieża" była okrągła i prostą linią wznosiła się wysoko w ciemność ponad naszymi głowami. Chyba zwężała się w miarę wysokości jak latarnia morska, lecz nie byłem w stanie zobaczyć jej wierzchołka. Dziewczyna znalazła schody i natychmiast zaczęła po nich wchodzić. Niewiele myśląc, zrobiłem to samo.

„Wieża", która z daleka i w złym świetle wyglądała jak wykuty w skale ogromny obelisk, w rzeczywistości, sądząc po nierównościach skały, była zwykłym kamiennym słupem. Naturalnym tworem powstałym w wyniku erozji.

Również wykute przez Czarnomroki schody, które spiralnie otaczały skałę, nie zasługiwały na to miano. Były nierówne, stopy ledwo mieściły się na stopniach, których często w ogóle brakowało. W takich miejscach musieliśmy opierać nogi na niewielkich skalnych występach. Było to tym trudniejsze, że trzymając się oburącz ściany, nie mogliśmy posługiwać się światłem. Może to dobre dla Czarnomroków, ale dla nas była to bardzo niebezpieczna droga. Wspinaliśmy się jak jaszczurki, całym ciałem przylegając do skały.

Byłem na trzydziestym szóstym stopniu – mam zwyczaj liczenia stopni, kiedy wchodzę po schodach – gdy w ciemności pod nami rozległ się dziwny dźwięk. Był płaski, wilgotny i zdecydowany. Przypominał odgłos, jaki wydałby ogromny surowy befsztyk rzucony o gipsową ścianę. Po nim na moment zapadła cisza. Przywarłem do ściany jeszcze mocniej, zastanawiając się, co teraz nastąpi.

Usłyszałem szum wody. Trysnęła potężnym strumieniem ze wszystkich dziur jednocześnie. Przypomniałem sobie uroczystość otwarcia tamy, którą oglądałem w dzieciństwie na kronice filmowej. Gubernator, czy ktoś w tym rodzaju, nacisnął guzik i otworzył śluzy. Spiętrzona woda grubymi poziomymi słupami zaczęła bić na odległość kilku metrów, po czym opadać w dół wśród kłębów pary i huku. To było jeszcze w czasach, kiedy przed filmem w kinie wyświetlano kronikę i film animowany. Przypomniałem sobie swój strach na myśl o tym, że przypadkowo mógłbym znaleźć się pod tamą w chwili jej otwarcia. Ale nie przypuszczałem wówczas, że po ćwierćwieczu naprawdę znajdę się w podobnej sytuacji. Dzieci skłonne są wierzyć, że jakaś cudowna siła wybawi je z każdego niemal zagrożenia. Przynajmniej tak było ze mną w dzieciństwie.

– Jak wysoko podnosi się woda? – zapytałem dziewczynę, stojącą dwa albo trzy stopnie wyżej.

– Dość wysoko – odparła lakonicznie. – Żeby przeżyć, musimy wejść jak najwyżej. Wiem tylko tyle, że nie dochodzi do szczytu.

– Więc ile stopni nam jeszcze zostało?

– Dużo – powiedziała. Świetna odpowiedź. Pobudza wyobraźnię.

Sądząc po szumie wody, „wieża", której się uczepiliśmy, znajdowała się pośrodku ogromnej pieczary, a dziury z pijawkami otaczały ją równomiernie z każdej strony. Wyglądało to tak, jakbyśmy wspinali się na szczyt słupa, postawionego dla ozdoby pośrodku fontanny. Już wkrótce pieczara miała zamienić się w ogromne jezioro, a górna część „wieży", czy też sam jej czubek – w niewielką wysepkę.

Obrawszy sobie za cel światło latarki, które, kołysząc się na biodrach dziewczyny, rysowało w ciemności przedziwne zygzaki, wchodziłem dalej. Po drodze znudziło mi się liczyć schody, ale zdawało mi się, że pokonaliśmy już jakieś sto pięćdziesiąt, może dwieście stopni. Huk, z jakim woda, wzbiwszy się w górę, spadała na skalne podłoże, przeszedł wkrótce w szum podobny do szumu wodospadu, po czym woda przykryła bulgoczącą zajadle fontannę. Poziom wody podnosił się jednak stale. Zdawało mi się, że niebawem dosięgnie moich stóp.

Wszystko działo się jak w złym śnie. Coś mnie goniło, a ja nie mogłem przed tym uciec. To coś było tuż za mną i zdawało się, że lada chwila złapie mnie za kostkę. Nawet we śnie to koszmar, a co dopiero jeśli wydarzy się w rzeczywistości! Przestałem zwracać uwagę na stopnie i uczepiwszy się rękami ściany, zacząłem podciągać się w górę.

A może by tak poczekać na wodę i unosząc się na jej powierzchni wypłynąć na szczyt „wieży"? – pomyślałem nagle. Powiedziałem o tym dziewczynie. – To niemożliwe. Pod powierzchnią kryją się potężne wiry, nie ma mowy o pływaniu. Raz wciągnięci pod wodę nie wypłyniemy już na powierzchnię, a gdyby nawet nam się to udało, i tak nie odnajdziemy w tej ciemności wieży.

Jednym słowem nie pozostało nam nic poza tą irytującą wspinaczką. Gdyby tu jeszcze było choć odrobinę porządnego światła… – myślałem. – Choćby półmrok. O ile łatwiej byłoby się wspinać! No i wiedzielibyśmy, dokąd sięga woda. Nienawidziłem tej ciemności z głębi serca. Nie wody, lecz ciemności, która mnie od niej dzieliła. Ciemność ta napełniała mnie lodowatym bezgranicznym strachem.

W mojej głowie wciąż kołatały się obrazy z kroniki. Ogromna tama wypuszczała z siebie niezmierzone ilości wody. Na ekranie ukazywały się kolejno różne ujęcia obiektu. Z góry, z przodu, z boku, w zbliżeniach kamera sięgała nawet samej wody. Na betonowej ścianie odbijał się cień rwącego nurtu. Tańczył po białym betonie, jakby sam był rozszalałą wodą. Ale kiedy przyjrzałem mu się uważniej, zrozumiałem, że to nie był cień wody. To mój własny cień tańczył na wklęsłej ścianie tamy. Siedziałem wciśnięty w krzesło i wpatrywałem się we własny cień na ekranie. Nie wiedziałem, jak się zachować. Może powinienem podejść do ekranu i przywołać cień do siebie? A może należało wykraść tę taśmę operatorowi? Ale byłem tylko dziesięcioletnim chłopcem i czułem się bezradny.

A cień tańczył dalej. Wyginał się lekko i drżał jak daleki krajobraz, oglądany przez masę rozgrzanego powietrza. Nie mógł mi nic powiedzieć ani pokazać rękami, choć czułem, że chce to zrobić. Wiedział, że jestem na sali i że na niego patrzę. Ale był przecież tylko cieniem.

Zdawało mi się, że nikt poza mną nie zwrócił uwagi na cień. Nawet mój brat, który siedział obok. Na pewno by mi o tym powiedział. Uwielbiał głośno komentować filmy podczas seansu w kinie. Ja też nie powiedziałem o tym nikomu.

Jak on się tam właściwie znalazł? I co zamierza teraz zrobić? – zastanawiałem się. Cóż, pewnie niedługo się ściemni i cień rozproszy się w mroku. A może porwie go prąd, rzeka zaniesie do morza, a wtedy wróci do mnie? Czułem się bardzo samotny. Wkrótce skończyła się wiadomość o tamie, a na ekranie ukazała się migawka z koronacji w jakimś odległym kraju. Środkiem kamiennego rynku jechała karoca zaprzężona w liczne, bogato przyozdobione konie. Szukałem cienia jeszcze chwilę, ale nie zauważyłem na ziemi nic prócz cieni domów, karocy i koni.

Zapamiętałem tylko tyle. Nie byłem jednak pewny, czy coś takiego zdarzyło się naprawdę. Być może pod wpływem ciemności i szumu wody stworzyłem ten dziwny obraz w swojej wyobraźni. Podobno halucynacje w sytuacji śmiertelnego zagrożenia to typowy objaw – rodzaj ucieczki przed rzeczywistością. A jednak obraz był zbyt wyraźny, zbyt żywy jak na przywidzenie. Pamiętałem dokładnie każdy odgłos i zapach. Poczułem jeszcze raz ten strach, zmieszanie i smutek co wtedy, gdy byłem dziesięcioletnim chłopcem. Do licha, to musiało wydarzyć się naprawdę. Jakaś siła zepchnęła to wspomnienie głęboko na dno mojej świadomości, ale teraz coś pękło i wspomnienie wypłynęło na wierzch.

Jakaś siła?

Przecież to jasne! To operacja, dzięki której zyskałem zdolność tasowania. Moją pamięć otoczono wtedy murem. Pozbawiono mnie moich wspomnień.

Wzbierała we mnie coraz większa złość. Nikt nie ma prawa odbierać mi moich wspomnień! To przecież tak, jakby pozbawiono mnie iluś lat życia. Byłem tak zły, że zapomniałem nawet o strachu. Niech się dzieje, co chce, ja muszę przeżyć – postanowiłem. I odtworzyć te wszystkie zapomniane wspomnienia. A świat może się kończyć, nie zależy mi na tym.

– Tu jest lina! – krzyknęła nagle dziewczyna.

– Lina?

– Chodź, zobacz.

Czym prędzej wszedłem jeszcze trzy, cztery stopnie w górę i stanąłem obok dziewczyny. Rzeczywiście, tuż przy ścianie wisiała lina. Niezbyt gruba, ale mocna, dokładnie taka, jakiej używa się w górach. Znalazłem nawet węzły, które dla ułatwienia wspinaczki zawiązane były na linie co trzydzieści centymetrów. Chwyciłem linę jedną ręką i powoli ostrożnie zacząłem ciągnąć. Sądząc po oporze, jaki stawiała, była do czegoś solidnie przywiązana.

– To dziadek! Zostawił nam linę!

– Na wszelki wypadek zróbmy jeszcze jedno okrążenie – powiedziałem.

Okrążyliśmy „wieżę" jeszcze raz. Lina wisiała dokładnie w tym samym miejscu. Jeśli rzeczywiście przywiązana była do szczytu, wchodząc po niej, znacznie zyskalibyśmy na czasie.

– To na pewno dziadek. On wszystko potrafi przewidzieć.

– Rzeczywiście – przyznałem. – Umiesz podciągać się na linie?

– Oczywiście. Robię to od dziecka. Nie mówiłam ci jeszcze?

– W takim razie wchodź pierwsza. Jak będziesz na górze, daj mi znać latarką. Wtedy ja zacznę się wspinać.

– Woda zaraz tu będzie. Może spróbujemy wejść razem?

– Wykluczone. Jeden człowiek na jednej linie – to reguła w górach. Lina też ma swoją wytrzymałość, a poza tym o wiele trudniej jest wspinać się we dwójkę. Jeśli będę się trzymał liny, na pewno wejdę jakoś na górę. Nawet gdyby zalała mnie woda.

– Nie wiedziałam, że jesteś taki odważny.

Czekałem jeszcze chwilę, myśląc, że może znów mnie pocałuje, ale dziewczyna była już na linie. Przywarłem do ściany i obserwowałem, jak rozhuśtane na jej plecach światło unosi się w górę. Wyglądało to tak, jakby kompletnie pijana dusza wznosiła się do nieba. Widząc to, przypomniałem sobie o whisky, którą miałem w plecaku. Niestety, w tej niepewnej pozycji wyjmowanie butelki z plecaka było rzeczą nie do pomyślenia. Postanowiłem zadowolić się wyobraźnią. Oto czysty spokojny pub, miseczka z orzeszkami, cicha muzyka Vendôme MJQ i whisky z podwójnym lodem. Szklanka stoi przede mną, lecz nie biorę jej jeszcze do ust. Na whisky trzeba się napatrzeć. A kiedy znudzi się patrzenie, wypić. To tak samo jak z piękną dziewczyną.

W tym momencie przypomniałem sobie, że nie mam już ani garnituru, ani kurtki. Kiepska sprawa – pomyślałem. Przed pójściem do pubu muszę kupić sobie ubranie. Najlepszy będzie ciemnoniebieski tweedowy garnitur – postanowiłem. W eleganckim odcieniu. Trzy guziki, naturalne ramiona i żeby się nie marszczył pod pachami. Taki staromodny garnitur. George Peppard z lat sześćdziesiątych. Do tego niebieska koszula. W dobrze zgranym, nieco wypłowiałym kolorze. Najlepiej z grubej bawełny, w stylu Oxford. Kołnierzyk w miarę klasyczny. Krawat w dwu-kolorowe paski. Czerwień i zieleń. Czerwień nieco stonowana, a zieleń wpadająca w błękit, jak morze podczas burzy. Muszę kupić to wszystko w jakimś porządnym sklepie, po czym przebiorę się, pójdę do pubu i zamówię szkocką z podwójnym lodem. A wszystkie pijawki i Czarnomroki razem z tą pazurzastą rybą mogą pękać ze złości, kiedy ja, ubrany w tweedowy garnitur, będę sobie pił whisky prościutko ze Szkocji.

Nagle spostrzegłem, że szum wody ucichł. Może woda przestała się wylewać z dziur? A może było jej już tak dużo, że szum po prostu nie dochodził do uszu? Zresztą wszystko jedno. Ja i tak przeżyję, to postanowione. I odkopię całą moją pamięć. Nie będę już marionetką w niczyich rękach. Chciałem krzykiem obwieścić to całemu światu. Nie będę marionetką!

Pomyślałem jednak, że krzyczenie pod ziemią, i to w sytuacji, gdy ledwo trzymam się skały, nie miało żadnego sensu. Wykręciłem więc tylko szyję i spojrzałem w górę. Dziewczyna była już na wysokości trzeciego albo czwartego piętra domu towarowego. To znaczy, gdzieś na wysokości działu z odzieżą damską albo z kimonami. Ile metrów ma w końcu ta skała? – pomyślałem nieco znużony. Miałem trochę doświadczenia w chodzeniu po skałach, ale teraz, bez żadnego zabezpieczenia, w zwykłych tenisówkach, nie odważyłbym się spojrzeć w dół, nawet gdyby to było możliwe. Wszystko szło dobrze, dopóki bez zastanowienia szedłem w górę. Ale teraz, kiedy się zatrzymałem, zacząłem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Jeszcze raz wykręciłem szyję i spojrzałem w górę. Światło kołysało się jak przedtem, tylko znacznie wyżej. Faktycznie dziewczyna radziła sobie z liną doskonale. Ale cóż to za nieprawdopodobna wysokość! Swoją drogą, czy ten starzec nie mógł znaleźć innego miejsca na kryjówkę? Czegoś skromniejszego i odrobinę łatwiejszego? Zaoszczędziłby mi w ten sposób dużo nerwów.

Znów popatrzyłem w górę. Tym razem żółte światło, jak lampa ostrzegawcza na tyłach samolotu, powoli mrugało w moim kierunku. Jedną ręką chwyciłem linę, drugą wyjąłem z kieszeni latarkę i odpowiedziałem takim samym sygnałem. Następnie odruchowo skierowałem latarkę w dół, żeby zobaczyć, dokąd sięga woda. Słabe światło nie rozproszyło jednak mroku. Spojrzałem na zegarek. Dwanaście po czwartej. A więc jeszcze nie zaczęło świtać. Świat na górze pogrążony był we śnie.

Przyciągnąłem do siebie linę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem się wspinać.

Загрузка...