Hard-boiled wonderland – bransoletki, Ben Johnson, zmora

W czeluści za schowkiem panowała taka sama ciemność, jak za pierwszym razem, chociaż może dlatego, że wiedziałem już co nieco na temat Czarnomroków, zdawało mi się, że była jeszcze głębsza. W takiej zapierającej dech w piersiach ciemności musiała pogrążać się nocą Ziemia, zanim rozproszyły ją światła lamp, neonów i wystaw sklepowych.

Dziewczyna zeszła po drabinie pierwsza. Schodziła szybko, dziarsko człapiąc kaloszami, z aparatem na Czarnomroki w kieszeni peleryny i dużą latarką, przewieszoną skośnie przez ramię. Wkrótce usłyszałem jej głos, stłumiony szumem rzeki: „Droga wolna, możesz schodzić". Po czym ujrzałem w dole żółte światło. Wsadziłem latarkę do kieszeni i zacząłem schodzić. Znów chwila nieuwagi groziła skręceniem karku. Żeby o tym zapomnieć, przez cały czas myślałem o młodej parze z białego skyline'a, słuchającej Duran Duran. Oni o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że schodzę teraz w ciemność z latarką i nożem w kieszeni, jedną ręką podtrzymując rozcięty brzuch. W głowie mieli tylko cyfry na szybkościomierzu, przeczucie lub wspomnienie seksu i nieszkodliwą melodię popularnej piosenki. Oczywiście nie mogłem ich za to winić.

Potem wyobraziłem sobie, że to ja siedzę za kierownicą skyline'a, obok mnie siedzi dziewczyna i słuchając Duran Duran, jedziemy nocą przez miasto. Czy zdejmie z lewej ręki dwie wąskie srebrne bransoletki, kiedy pójdziemy do łóżka? Nie, lepiej, żeby nie zdejmowała. Te bransoletki to jakby część jej ciała, powinny zostać na jej ręce.

Ale na pewno zdejmie. Dziewczyny zdejmują takie rzeczy pod prysznicem. W takim razie powinniśmy to zrobić, zanim weźmie prysznic. A może lepiej będzie, jeśli ją poproszę, żeby nie zdejmowała bransoletek? W każdym razie muszę coś wymyślić, żeby przespać się z nią w bransoletkach. Koniecznie.

Następnie wyobraziłem sobie nas w łóżku. Nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy, więc postanowiłem, że w pokoju będzie ciemno. Kiedy zdejmie tę swoją różową czy białą, czy może błękitną bieliznę, na jej ciele pozostaną już tylko bransoletki. Będą świecić w ciemności i wesoło dzwonić w pościeli.

Poczułem, że zaczynam mieć erekcję. Pięknie – pomyślałem. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie wtedy, z dziewczyną z biblioteki, a teraz, na środku drabiny. Jakie to niby znaczenie mają dwie srebrne bransoletki? I to teraz, gdy świat ma się skończyć?

Kiedy zszedłem z drabiny i stanąłem na skalnym podłożu, dziewczyna poświeciła latarką dookoła.

– Uważaj, są tutaj – powiedziała.

– Skąd wiesz?

– Słyszę odgłos ich kroków. Takie ciche człapanie płetwami. Poza tym czuję ich woń.

Wytężyłem słuch i węch, ale niczego nie usłyszałem, nie poczułem też żadnego zapachu.

– Nie rozpoznasz ich, bo nie masz wprawy. Ja słyszę nawet ich głos, kiedy rozmawiają. Jest prawie niesłyszalny, jak głos nietoperzy.

– Jak, w takim razie, symbolantom udało się z nimi porozumieć?

– To proste, potrzebne tylko odpowiednie urządzenie. Wystarczy zamienić fale głosu Czarnomroków na fale zbliżone do fal głosu ludzi i na odwrót. Pewnie skonstruowali coś takiego. Dziadek mówił, że to bardzo proste. Sam też zamierzał zrobić takie urządzenie, ale zrezygnował.

– Dlaczego?

– Nie chciał z nimi rozmawiać. To przeklęte plemię. Ich mowa też jest przeklęta. Jedzą tylko zepsute mięso i gnijące śmieci, a piją tylko brudną wodę. Dawniej mieszkały pod cmentarzami i jadły pochowanych tam ludzi. Zanim zaczęto kremować zmarłych.

– To znaczy, że nie jedzą żywych ludzi?

– Jeśli złapią żywego człowieka, wsadzają go na kilka dni do wody i jedzą go po trochu, począwszy od najbardziej zepsutych części.

– Aha. – Z trudem złapałem powietrze. – Wiesz co, może jednak wrócimy?

Ale szliśmy dalej. Dziewczyna z przodu, ja za nią. Kiedy świeciłem latarką w jej plecy, złote klipsy wielkości pocztowego znaczka odbijały światło.

– Te klipsy nie są za ciężkie? – zagadnąłem ją z tyłu.

– Przyzwyczaiłam się – odparła. – To tak jak z penisem. Nie czujesz chyba jego ciężaru?

– Rzeczywiście. Raczej nie.

– No właśnie.

Znów szliśmy chwilę w milczeniu. Dziewczyna znała chyba drogę na pamięć, bo oświetlała tylko dalsze części korytarza. Ja natomiast musiałem świecić sobie pod nogi, nic więc dziwnego, że odległość między nami zwiększała się z każdym krokiem.

– Zdejmujesz klipsy, kiedy bierzesz prysznic albo wchodzisz do wanny? – spytałem, żeby nie zostawiła mnie samego. Szła nieco wolniej, kiedy coś mówiła.

– Nie. To bardzo seksowne, prawda?

– Tak – przyznałem. – To znaczy, skoro tak twierdzisz…

– Ty zawsze kochasz się od przodu? Twarzą w twarz?

– Tak, zazwyczaj.

– Ale robiłeś to też od tylu?

– Rzeczywiście.

– Są chyba jeszcze jakieś inne sposoby? Tak chciałabym się tego nauczyć!

– Tego nie trzeba się uczyć. To przychodzi samo. Z wiekiem.

– Tak to ja nie chcę – odparła. – Ja muszę być… wyjątkowa. Już za pierwszym razem.

– Chyba za długo przebywałaś w towarzystwie starca. I to w dodatku genialnego starca. Świat nie składa się wyłącznie z takich ludzi. Większość błądzi w ciemnościach po omacku. Tak jak ja.

– Nie tak jak ty. Ty jesteś w porządku. Już ci to chyba wytłumaczyłam?

Przede wszystkim nie chciałem rozmawiać z nią o seksie. Mój penis w dalszym ciągu nie wracał do normalnego stanu, a w tej ciemności nie miało to żadnego sensu i, co ważniejsze, przeszkadzało mi w marszu.

– Mówiłaś, że ten aparat wysyła fale, których nie cierpią Czarnomroki – spróbowałem zmienić temat.

– Tak. Nie zbliżają się do niego na odległość mniejszą niż piętnaście metrów. Dlatego staraj się nie zostawać w tyle. Jak cię złapią, zabiorą cię do swojego gniazda i spuszczą do studni. W twoim przypadku wygryzać zaczną pewnie od brzucha. Mają bardzo ostre zęby i pazury.

Usłyszawszy to, przyspieszyłem kroku. Prawie deptałem jej po piętach.

– Boli cię jeszcze? – zapytała.

– Trochę mniej. Przy większym wysiłku czuję ból, ale poza tym można wytrzymać.

– Dziadek na pewno ci pomoże.

– W jaki sposób?

– To proste. Wprowadza do świadomości sygnał, który każe zapomnieć o bólu. Ból jest bardzo ważną informacją dla organizmu, dlatego nie można nadużywać tego środka, ale myślę, że sytuacja jest wyjątkowa.

– Byłbym wdzięczny – powiedziałem.

– Oczywiście jeśli uda nam się odnaleźć dziadka – dodała. Szła pewnym krokiem w górę rzeki, rzucając światło to na lewo, to na prawo. Boczne drogi po obu stronach skalnego wąwozu raz po raz otwierały swe ponure gardła. Ze szczelin wyciekała woda, która następnie małymi strumieniami wpadała do głównego nurtu. Brzegi tych niewielkich strumieni porośnięte były mchem. Nienaturalnie świeżym, zielonym mchem. Skąd taka zieleń u rośliny, która pod ziemią nie może przecież asymilować światła? Czyżby czuwała tu jakaś inna, podziemna opatrzność?

– Czy Czarnomroki wiedzą, że tu jesteśmy?

– Oczywiście – odparła obojętnie. – To ich świat. Pod ziemią nie wydarzy się nic, o czym by nie wiedziały. Są tutaj i obserwują nas. Już od jakiegoś czasu słyszę, jak się namawiają.

Rozejrzałem się dookoła, przyświecając sobie latarką, ale nie dostrzegłem niczego, poza obłymi kształtami skały.

– Kryją się w głębi szczelin, tam, gdzie nie dociera światło. I chyba idą za nami.

– Ile czasu minęło, odkąd włączyłaś to urządzenie?

Popatrzyła na zegarek.

– Dziesięć minut i dwadzieścia sekund. Jeszcze pięć minut i będziemy przy wodospadzie.

Dokładnie po pięciu minutach stanęliśmy przed wodospadem. Zdaje się, że urządzenie redukujące dźwięk pracowało nadal, bo, tak jak poprzednio, słychać było tylko niewielki szmer. Włożyliśmy kaptury, gogle i przeszliśmy pod głuchym wodospadem.

– To dziwne – odezwała się po drugiej stronie. – Reduktor dźwięku działa, to znaczy, że laboratorium nie zostało zniszczone. Gdyby Czarnomroki dostały się do środka, nie oszczędziłyby ni czego. Nienawidzą tego miejsca.

Drzwi do laboratorium były zamknięte na klucz, co potwierdzało jej teorię. Czarnomroki nie zamykałyby za sobą drzwi.

Długo ustawiała numery w zamku szyfrowym, po czym za pomocą klucza magnetycznego otworzyła drzwi. W pracowni było ciemno, unosił się mocny zapach kawy. Dziewczyna zamknęła szybko drzwi, szarpnęła za klamkę, by się upewnić, że są zamknięte, po czym zaświeciła światło.

Pokój wyglądał mniej więcej tak, jak moje mieszkanie i biuro na górze. Podłoga wyścielona była papierami, drogę zagradzały przewrócone meble i rozbite talerze, ściągnięty dywan leżał w kącie pokoju, a wszystko to oblane było chyba wiadrem kawy. Po co profesor zaparzył sobie tyle kawy? Sam nie wypiłby przecież takiej ilości.

A jednak laboratorium było zdewastowane w nieco inny sposób niż mieszkanie i biuro. Sprawcy wyraźnie wyznaczyli granicę pomiędzy rzeczami, które miały albo nie miały ulec zniszczeniu. Z jednymi rozprawili się bezwzględnie, innych nawet nie tknęli. Komputer, środki łączności, reduktor dźwięku i generator prądu pozostały nienaruszone, wystarczyło nacisnąć guzik, by zadziałały jak zwykle. Jedynie w wielkim nadajniku fal odstraszających Czarnomroki zerwana była instalacja, toteż urządzenie nie nadawało się chwilowo do użytku. Ale i tu zadbano, żeby cała naprawa ograniczyła się do wymiany instalacji.

Podobnie miała się sprawa z pokojem w głębi. Na pierwszy rzut oka panował tu nieopisany chaos, lecz wywołany był w sposób sztuczny i dokładnie zaplanowany. Jeśli się dobrze przyjrzeć, zniszczeniu nie uległa ani jedna czaszka, całe były również przyrządy niezbędne do pomiaru. Z nadmierną gorliwością zniszczono tylko łatwo dostępne urządzenia i materiały.

Dziewczyna zajrzała do schowka w ścianie. Sejf był otwarty. Wygarnęła popiół, w który zmieniły się dokumenty, i rozsypała go na podłodze.

– Jak myślisz, kto to zrobił?

– Ludzie – odparłem. – Pewnie symbolanci. W zmowie z Czarnomrokami otworzyli drzwi, ale do środka weszli tylko ludzie. Nie zniszczyli najważniejszych urządzeń – pewnie zamierzają przejąć laboratorium albo, co gorsza, zmusić profesora, żeby kontynuował swe badania. Wychodząc, zamknęli drzwi na klucz, żeby Czarnomroki nie dostały się do środka i nie dokończyły dzieła.

– Chyba nic ważnego nie dostało się w ich ręce.

– Chyba nie – powiedziałem, rozglądając się po pokoju. – Poza twoim dziadkiem. A on jest najważniejszy. W ten sposób nigdy się nie dowiem, co profesor zmajstrował w moim mózgu. To już koniec.

– Jeszcze nie – powiedziała grubaska. – Dziadek nie dał się złapać. Możesz być spokojny. Tutaj jest jeszcze jedno tajne wyjście. Dziadek na pewno wziął ze sobą aparat na Czarnomroki i uciekł.

– Skąd wiesz?

– To bardzo ostrożny człowiek. Niemożliwe, żeby dał się tak po prostu złapać. Na pewno uciekł tajnym wyjściem, kiedy usłyszał, że ktoś dobiera się do drzwi.

– W takim razie jest już na górze?

– Nie. To nie takie proste. To awaryjne wyjście przypomina labirynt, poza tym bezpośrednio łączy się z gniazdem Czarno- mroków. Trzeba co najmniej pięciu godzin, żeby się stamtąd wydostać. Aparat działa tylko pół godziny, więc dziadek musi być jeszcze w środku.

– Albo złapały go Czarnomroki.

– Nie sądzę. Pod ziemią jest jeszcze jeden schron. Myślę, że dziadek właśnie tam się ukrył. I pewnie czeka na nas.

– Rzeczywiście jest bardzo ostrożny – powiedziałem z podziwem. – Mam nadzieję, że wiesz, jak tam trafić?

– Tak, wytłumaczył mi kiedyś drogę, poza tym w notesie jest mapa. Zaznaczył na niej miejsca, w których trzeba szczególnie uważać.

– Na przykład na co?

– Może lepiej, żebyś nie wiedział? Są ludzie, którzy robią się nerwowi, jeśli usłyszą coś takiego.

Wziąłem głęboki oddech i postanowiłem nie pytać więcej o niebezpieczeństwa, jakie czyhały na nas po drodze.

– Jak daleko jest do tego schronu?

– Dwadzieścia pięć do trzydziestu minut, żeby dotrzeć do wejścia, stamtąd jeszcze godzina – półtorej do miejsca, w którym znajduje się dziadek. Za wejściem do schronu Czarnomrokami możemy się już nie przejmować, najważniejsze, żeby zdążyć tam dojść, zanim wyczerpią się baterie.

– A jeśli nie zdążymy?

– Cóż, będziemy świecić dookoła latarkami. Czarnomroki nie lubią, kiedy pada na nie światło. Ale wystarczy chwila ciemności…

– Aha – powiedziałem bezgłośnie. – Czy baterie już się naładowały?

– Jeszcze pięć minut.

– Pospieszmy się. Symbolanci niedługo tu będą. Czarnomroki na pewno ich zawiadomiły o naszym zejściu do podziemi.

Dziewczyna zdjęła pelerynę i kalosze i ubrała się w moją amerykańską kurtkę i buty do joggingu.

– Ty też powinieneś się przebrać. Nie przeciśniesz się w tym – powiedziała.

Zrzuciłem pelerynę i na sweter włożyłem wiatrówkę, zamiast kaloszy sneakersy i zarzuciłem plecak. Było już prawie wpół do pierwszej.

Dziewczyna otworzyła szafę, zrzuciła wieszaki ze stalowego drążka, po czym zaczęła kręcić drążkiem w jedną stronę. Po jakimś czasie dał się słyszeć lekki szczęk, jaki wydaje koło zębate, natrafiwszy na opór, i w prawym dolnym rogu ściana za szafą otworzyła się na szerokość siedemdziesięciu centymetrów. Z otworu biła ciemność tak gęsta, że niemal można było chwycić ją palcami. Poczułem powiew zimnego spleśniałego powietrza.

– Niezły pomysł, prawda? – powiedziała dziewczyna, trzymając się stalowego drążka.

– Rzeczywiście – przyznałem. – Chyba żaden normalny człowiek nie wymyśliłby czegoś takiego. To jakaś mania.

– Od razu mania! Umysł maniaka rozwija się w jednym kierunku. Z dziadkiem jest inaczej, on przewyższa innych ludzi pod każdym możliwym względem. Czy to będzie akustyka, czy genetyka, czy stolarka – powiedziała. – Nie ma drugiego takiego człowieka. W telewizji i na okładkach czasopism aż roi się od geniuszy, ale to wszystko pozoranci. Prawdziwemu geniuszowi wystarcza jego własny świat.

– Może jemu wystarcza, ale świat nie znosi samotnych geniuszy. Zrobi wszystko, żeby wykorzystać ich genialny umysł. Dlatego to, co się stało, było nieuniknione. Czy to geniusz, czy głupiec, nikt nie może zamknąć się we własnym świecie. Ani pod ziemią, ani otoczywszy się wysokim murem. Zawsze komuś uda się wedrzeć do środka. Twój dziadek nie jest wyjątkiem. Dlatego ja mam rozpruty brzuch, a do końca świata pozostało trzydzieści pięć godzin.

– Wszystko będzie w porządku. Musimy go tylko odnaleźć – powiedziała, po czym stanęła na palcach i pocałowała mnie tuż pod uchem. Czułem, jak pocałunek rozgrzewa moje ciało i łagodzi ból. Być może mam pod uchem takie specjalne miejsce? A może po prostu już dawno nie pocałowała mnie siedemnastolatka? Ostatni raz zdarzyło mi się to chyba osiemnaście lat temu.

– Jeśli uwierzysz, że wszystko będzie dobrze, na pewno nic się nie stanie – powiedziała.

– Im człowiek starszy, tym trudniej mu uwierzyć w różne rzeczy – odparłem. – Ściera się jak stare zęby. Nie, żeby robił się cyniczny albo podejrzliwy, po prostu się ściera.

– Boisz się?

– Tak – jeszcze raz zajrzałem w głąb czarnej dziury. – Od dzieciństwa nie lubię ciemnych i ciasnych miejsc.

– Ale nie mamy już odwrotu. Możemy tylko iść naprzód.

– Załóżmy, że tak. – Nie chciałem się z nią spierać. Zdawało mi się, że moje ciało należy do innego człowieka. Coś podobnego zdarzało mi się w gimnazjum, podczas gry w koszykówkę, kiedy gra toczyła się zbyt szybko i nie nadążałem świadomie kontrolować ruchów ciała.

Dziewczyna nie odrywała wzroku od tarczy nadajnika.

– Idziemy – powiedziała w pewnej chwili. Baterie były naładowane.

Weszliśmy do otworu w tej samej kolejności: dziewczyna pierwsza, ja za nią. Zamknęła drzwi, pokręcając identycznym stalowym drążkiem, który znajdował się również po drugiej stronie włazu. Jasny prostokąt za naszymi plecami zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie zamienił się w jedną pionową linię i zniknął zupełnie. Ciemność, która nas otoczyła, była jeszcze głębsza niż ciemność za ścianą w biurze. Na nic zdawały się latarki, ich blade, pozbawione życia światło było tylko pustym miejscem, wyrwanym z ciemności.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego profesor wybrał drogę, która prowadzi obok gniazda Czarnomroków?

– To wbrew pozorom bardzo bezpieczne miejsce – powiedziała, kierując na mnie światło. – Tutaj znajduje się coś w rodzaju ich sanktuarium. Nawet Czarnomrokom nie wolno do niego wchodzić.

– To Czarnomroki mają swoją religię?

– Tak, chociaż trudno nazwać to religią. To zbyt okropne. Ich bóstwo jest rybą. Ogromną rybą bez oczu – powiedziała i skierowała światło przed siebie. – Chodźmy już. Szkoda czasu.

Strop korytarza był tak niski, że cały czas musieliśmy się schylać. Skały po bokach były gładkie w dotyku i dość równe. Mimo to kilka razy uderzyłem z całej siły głową o jakiś skalny występ. Nie miałem jednak czasu, żeby zwracać na to uwagę. Nie odrywając światła od pleców dziewczyny, za wszelką cenę starałem się nie zostać w tyle. Pomimo swojej otyłości dziewczyna była niezwykle zręczna, szybka i wytrwała. Ja też nie należę do słabeuszy, ale ból brzucha stawał się nie do zniesienia, kiedy musiałem iść niemal na czworakach. Zimna, mokra od potu koszula lepiła się do moich pleców. Wolałem jednak ból brzucha od perspektywy pozostania w tyle.

Coraz wyraźniej odczuwałem przepaść dzielącą mnie od własnego ciała. Chyba dlatego, że w tej ciemności nie mogłem go zobaczyć. Po pewnym czasie zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle mam jeszcze ciało. Czułem co prawda ból, kiedy uderzałem głową w ścianę, i nieustający ból brzucha, wyczuwałem też grunt pod stopami, ale to tylko ból i dotyk. Może to rodzaj złudzenia, taki jak swędzenie palców, które odczuwa człowiek po amputacji ręki?

Nie miałem jednak czasu, żeby przystawać co chwila i sprawdzać za pomocą latarki, czy jeszcze istnieję. Gdybym nie miał już ciała, to znaczy, gdybym był już tylko czymś w rodzaju duszy, a pewno byłoby mi lżej – tłumaczyłem sobie. Jaka pociecha z duszy, która wiecznie odczuwa ból rany, wrzodów żołądka albo hemoroidów? Jaki sens miałaby dusza, która nie może oderwać się od ciała?

O takich to sprawach myślałem, podążając za oliwkowozieloną wojskową kurtką, którą miała na sobie grubaska, wystającą spod spodu różową obcisłą spódniczką i różowymi butami do joggingu firmy Nike. W ciemności kołysały się złote klipsy, przypominając dwa robaczki świętojańskie krążące wokół jej szyi.

Nie oglądała się na mnie. Z zaciśniętymi ustami szła szybkim krokiem do przodu. Wyglądała tak, jakby w ogóle o mnie zapomniała. Nie zwalniając kroku, oświetlała latarką boczne korytarze i ślepe zaułki i błyskawicznie wybierała drogę. W mniej pewnych miejscach przystawała, wyciągała z kieszeni mapę i sprawdzała, w którą stronę powinniśmy iść. Wówczas udawało mi się ją dogonić.

– W porządku? Nie zbłądziliśmy? – zapytałem podczas takiego postoju.

– Jak na razie wszystko się zgadza – odpowiedziała stanowczo.

– Skąd wiesz?

– No, zgadza się – odparła i skierowała światło pod nogi. – Zresztą spójrz na ziemię.

Schyliłem się i uważnie obejrzałem skalę. W paru wgłębieniach dostrzegłem coś błyszczącego. Przedmiot, który podniosłem, był spinaczem do papieru.

– No widzisz – powiedziała. – To dziadek. Spodziewał się, że pójdziemy za nim i zostawił ślady.

– Aha.

– Minęło już piętnaście minut. Pospieszmy się.

Jeszcze kilka razy przystawaliśmy na podobnych rozdrożach, ale dzięki spinaczom nie traciliśmy czasu na szukanie właściwej drogi.

W paru miejscach natrafiliśmy też na głębokie dziury. Studnie te zaznaczone były na mapie czerwonym flamastrem, toteż kiedy zbliżaliśmy się do nich, szliśmy wolniej, ostrożnie świecąc latarkami pod nogi. Dziury miały jakieś pięćdziesiąt do siedemdziesięciu centymetrów średnicy i z łatwością można je było przeskoczyć albo obejść dookoła. Wrzuciłem do jednej z nich kamień wielkości pięści, ale nie doczekałem chwili, w której uderzył o dno. Zdawało się, że przeleciał Ziemię na wylot i wypadł gdzieś w Brazylii albo w Argentynie. Żołądek kurczył mi się ze strachu na myśl, że mógłbym postawić nogę w niewłaściwym miejscu i wpaść do takiej dziury.

Droga wiła się na lewo i prawo jak wąż, rozwidlała się i schodziła wciąż w dół i w dół. Z każdym krokiem oddalałem się od jasnego świata, jakby ktoś odklejał go od moich pleców.

Tylko raz zatrzymaliśmy się nieco dłużej. Dziewczyna nagle przystanęła, odwróciła się w moją stronę i zgasiła latarkę. Potem poszukała palcami moich warg i pocałowała mnie w usta. Objąłem ją i lekko przycisnąłem do siebie. Dziwne to było uczucie, nigdy nie całowałem się z dziewczyną w tak doskonałej ciemności… Zaraz… chyba Stendhal pisał coś na ten temat. Ale w jakiej to było książce? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Jej szyja nie pachniała już melonową wodą toaletową. Pachniała szyją siedemnastoletniej dziewczyny. Poniżej szyi od dziewczyny bił mój własny zapach. To kurtka nasiąknięta wonią mojego życia. Przyrządzanych przeze mnie potraw, wylanej kawy i potu. Wszystkie te rzeczy przywarły do niej i przetrwały w niezmienionym kształcie. Poczułem nagle z całą mocą, że to wszystko nigdy już do mnie nie wróci.

Całowaliśmy się długo. Czas uciekał, ale to nie było teraz najważniejsze. Przede wszystkim musieliśmy odpędzić strach.

Czułem w ustach jej miękki język i ciepły oddech. Poruszała językiem, palcami wczepiwszy się w moje włosy. Ale po dziesięciu sekundach nagle odsunęła się ode mnie. Chyba tylko kosmonauta, którego pozostawiono w kosmosie, wiedziałby, co wtedy czułem.

Zaświeciłem latarkę. Dziewczyna stała obok mnie.

– Chodźmy – powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Czułem jeszcze smak tego pocałunku. Potrafiłem wyczuć nawet bicie jej serca na mojej piersi.

– Umiem całować, prawda? – powiedziała, nie odwracając się.

– Prawda.

– Ale czegoś jakby brakowało?

– Rzeczywiście.

– Ale czego?

– Nie wiem.

Po pięciu minutach dość prostej drogi w dół doszliśmy do obszernej pustej sali. Powietrze było tutaj inne, inaczej też rozlegały się nasze kroki. Klasnąłem w dłonie, lecz dźwięk rozległ się gdzieś w środku sali i wrócił do mnie gromkim echem.

Dziewczyna wyjęła mapę i sprawdziła nasze położenie. Przez ten czas, świecąc dookoła latarką, oglądałem grotę. Sklepienie miało kształt półkuli i co za tym idzie, sama grota leżała na planie koła. Nie była dziełem natury. Ściany miała zbyt gładkie, nie było w nich żadnych wgłębień ani wybrzuszeń. Pośrodku sali znajdowała się płytka studzienka o średnicy jednego metra. Wypełniona była jakimś lepkim płynem. Płyn ten nie tyle śmierdział, co wydzielał woń, od której zbierało się na wymioty.

– Zdaje się, że jesteśmy przy wejściu do świątyni – powiedziała. – Udało się! Czarnomroki już dalej za nami nie pójdą.

– Ale czy się stamtąd wydostaniemy?

– Spokojna głowa. Dziadek na pewno coś wymyśli. Poza tym ma przecież drugi nadajnik. Będziemy mogli używać ich na zmianę.

– Rzeczywiście.

Ścianę po obu stronach wejścia do świątyni zdobił relief. Przedstawiał dwie ogromne ryby połączone ze sobą pyskami i ogonami w ten sposób, że tworzyły koło. Głowy tych fantastycznych stworzeń, niczym kabiny bombowców, wznosiły się wysoko ponad tułowiem, brakowało im oczu, a w ich miejscu wyrastały dwie grube macki zakończone skręconym jak u winorośli wąsem. Pyski miały nieproporcjonalnie duże, wycięte aż pod skrzela, a tuż pod nimi znajdowała się jakaś narośl, która przypominała pień ściętego drzewa. Początkowo myślałem, że to organ służący do oddychania, ale gdy mu się lepiej przyjrzałem, dostrzegłem, że zakończony był trzema ostrymi pazurami. Grzbiety ryb były okrągłe, a z łusek sterczały kolce.

– To zwierzę nie istnieje chyba naprawdę? – zwróciłem się do dziewczyny.

– Hm… nie wiem – powiedziała i schyliła się, żeby podnieść kilka spinaczy. – W każdym razie jesteśmy na właściwej drodze.

Jeszcze raz spojrzałem na relief. Wiedziałem, że Czarnomroki widzą w ciemności, ale dopiero teraz, gdy ujrzałem, z jaką precyzją wyrzeźbiły ten relief, dotarło to do mojej świadomości.

Tym razem korytarz wiódł pod górę. Strop podnosił się również, aż w końcu znalazł się poza zasięgiem naszego światła.

– Teraz będziemy się wspinać na górę – odezwała się. – Chodziłeś kiedyś po górach?

– Tak, dawniej robiłem to co tydzień. Ale chyba nigdy w nocy.

– To niewielka góra – powiedziała, chowając mapę do kieszeni na piersi. – Raczej pagórek. Ale dla nich to święta góra.

– To znaczy, że zamierzamy ją zbezcześcić?

– Nie. Na odwrót. Tutaj koncentruje się zło całego świata. To taka podziemna puszka Pandory. A my zamierzamy przejść przez jej środek.

– Jak przez piekło?

– No właśnie. Może to rzeczywiście coś podobnego do piekła? Powietrze nad tym miejscem różnymi szczelinami i dziurami przedostaje się na powierzchnię ziemi. Czarnomroki nie mogą się tam wydostać, ale powietrze tak. Może nawet przeniknąć do ludzkich płuc.

– Wolałbym tam nie wchodzić.

– Uwierz, że się uda. Już ci mówiłam. Jeśli uwierzysz, nie będziesz się niczego bal. Przypomnij sobie coś miłego. Może masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa? Albo plany na przyszłość? Możesz myśleć o muzyce, którą lubisz, wszystko jedno.

– Mogę myśleć o Benie Johnsonie?

– O kim?

– To ten aktor, który tak pięknie dosiadał konia na starych filmach.

Zachichotała. – Jesteś wspaniały. Kocham cię do szaleństwa.

– Jestem dla ciebie za stary – powiedziałem. – Poza tym nie gram na żadnym instrumencie.

– Jak stąd wyjdziemy, nauczę cię jeździć konno.

– Dziękuję. A o czym ty będziesz myśleć?

– O pocałunku z tobą – odpowiedziała. – Właśnie dlatego całowałam się z tobą przed chwilą. Nie wiedziałeś?

– Nie.

– Wiesz, o czym myślał dziadek?

– Nie wiem.

– O niczym. On potrafi się tak po prostu wyłączyć. Wówczas żadna zła myśl nie przyjdzie mu do głowy.

Droga prowadziła coraz bardziej stromo w górę, w końcu musieliśmy pomagać sobie rękami. Przez cały czas myślałem o Benie Johnsonie. Przypomniałem sobie chyba wszystkie sceny, w których siedział na koniu, jakie widziałem w filmach Fort Apache, Ona nosiła żółtą wstążkę, Przywódca karawany czy Rio Grande. Wyobraziłem sobie białe chmury nad rozżarzoną prerią, jak gdyby przyczesane szczotką. Bawoły skupione w dolinie i kobiety w oknach, wycierające ręce w białe fartuszki. Światło falowato poruszane wiatrem, a ludzie śpiewali piosenki. Przez ten krajobraz niczym strzała pędził na koniu Ben Johnson. Jego sylwetka wciąż nie schodziła z kadru – kamera jechała za nim na szynach.

Trzymałem się kurczowo skały i po omacku szukałem drogi. Myślałem wciąż o Benie i jego koniu. To dziwne, ale prawie przestałem odczuwać ból, w ogóle zapomniałem o ranie.

Na szczęście grunt nie obsuwał się pod stopami, nie było też pionowych ścian, no i zawsze znalazł się w skale jakiś występ, którego można było się przytrzymać. Na ziemi nazywałoby się to trasą dla początkujących. Ale tutaj, pod ziemią, sprawa miała się inaczej. Po pierwsze, o czym nie muszę już wspominać, niczego nie było widać. Ani tego, co było tuż przed nami, ani tego, jak daleko było jeszcze na górę. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, co znajduje się pod nami ani czy obraliśmy dobrą drogę. Nie sądziłem do tej pory, że ciemność może mieć tak fatalny wpływ na stosunek człowieka do samego siebie. Kiedy dążymy do jakiegoś celu, zwykle zwracamy uwagę na trzy rzeczy: co zdołaliśmy zrobić do tej pory, w jakim punkcie znajdujemy się teraz i co powinniśmy jeszcze zrobić. Jeśli nie możemy tego ustalić, pozostaje nam tylko strach, niepewność i zmęczenie. Tak właśnie czułem się w tej chwili.

Nie mogłem trzymać latarki w ręce, więc schowałem ją do kieszeni. Dziewczyna zaś przerzuciła latarkę na plecy. Jedyne światło, jakie wdzierało się w tę czarną przestrzeń, kołysało się teraz na jej biodrach. Piąłem się w górę, nie spuszczając go z oczu.

Od czasu do czasu próbowałem zagaić rozmowę. Pytałem, czy wszystko w porządku albo jak daleko jeszcze na górę.

– Może zaśpiewasz jakąś piosenkę? – odezwała się w pewnej chwili.

– Jaką piosenkę? – zapytałem.

– Wszystko jedno. Zaśpiewaj coś.

– Nie śpiewam przy ludziach.

– Proszę, zaśpiewaj.

Nie miałem wyjścia, zaśpiewałem Pieczkę - starą rosyjską piosenkę, której nauczyłem się jeszcze w podstawówce.

Kiedy nocą sypie śnieg,

Siądźmy koło pieczki.

Pal się pieczko, pal wesoło,

Posłuchaj bajeczki.

Dawno temu, daleko stąd…

Nie wiedziałem, co było dalej, ale uzupełniłem piosenkę własnym tekstem. Rodzina siedziała właśnie przy pieczce, gdy nagle rozległo się pukanie. Ojciec poszedł otworzyć drzwi, a w progu ukazał się zraniony renifer. Powiedział, że jest strasznie głodny, więc nakarmili go brzoskwiniami z puszki. Taka mniej więcej była treść piosenki. Na końcu wszyscy usiedli przy pieczce i zaśpiewali piosenkę.

– Niezła! – pochwaliła. – Szkoda, że nie mogę bić brawa.

– Dziękuję.

– Zaśpiewaj coś jeszcze – poprosiła.

Tym razem zaśpiewałem na melodię White Christmas.

I’m dreaming of a white Christmas

Czy mógłbym podarować ci

Śnieżny pejzaż i serce,

Łagodne serce

Zamknięte w starym śnie?

– Świetna – powiedziała. – Sam ją ułożyłeś?

– Tak, w tej chwili.

– Dlaczego śpiewasz wciąż o zimie i śniegu?

– Sam nie wiem. Może dlatego, że tu tak zimno i ciemno. Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziałem, przerzucając ciężar ciała z jednego występu skały na drugi. – Teraz kolej na ciebie.

– Może być Piosenka o rowerze?

– Proszę bardzo.

W kwietniowy poranek

Po nieznanej ścieżce

Jechałam do lasu

Na moim rowerze.

Ten nowiutki rower

Był cały różowy,

Kierownica i siodełko -

Wszystko w różu,

I hamulce

Różowiutkie też.

– Zupełnie jakbyś śpiewała o sobie – powiedziałem.

– Tak, oczywiście. To piosenka o mnie – odparła. – Podoba ci się?

– Tak.

– Chcesz posłuchać, co było dalej?

– Oczywiście.

Kwietniowy poranek

Musi być różowy,

Wszystkie inne kolory

Odpadają z gry.

I nowiutki rower,

I buty różowe,

I czapka, i sweter,

I spodnie, i majtki

Oczywiście też.

– No dobrze, już wiem, co czujesz do różu, ale może zaśpiewasz, co było dalej? – wtrąciłem się.

– To bardzo ważna część – powiedziała. – Swoją drogą, widziałeś gdzieś prawdziwe różowe okulary przeciwsłoneczne?

– Tak, chyba Elton John takie nosił.

– Naprawdę? No trudno, śpiewam dalej.

Lecz po drodze

Spotkałam mężczyznę.

Był ubrany cały na niebiesko.

I zapomniał chyba się ogolić,

Więc ta broda też była niebieska,

Niczym długa noc.

Długa, długa noc

Jest zawsze niebieska.

– Czy to o mnie? – spytałem.

– Nie. Nie o tobie. Ty w tej piosence nie występujesz.

Oj, dziewczyno,

Zawróć z drogi!

Póki pora,

Bo w tym lesie – rzecze -

Miejsce jest dla zwierzy.

I w poranek ten kwietniowy

Nie odwrócisz biegu rzeki,

Nie odwrócisz biegu rzeki.

Ale jadę dalej,

Wprost do lasu,

Bo różowy rower mam.

W kwietniowy poranek

Nie ma się czego bać,

Byle nie zsiadać,

Bo mój rower

Nie jest czerwony ani niebieski, ani brązowy,

Tylko różowy i już.

Wkrótce po tym jak skończyła śpiewać Piosenkę o rowerze, dotarliśmy do szczytu. Odpoczęliśmy chwilę i rozejrzeliśmy się dookoła. Szczyt góry był płaski jak stół i tak szeroki, że w świetle latarki nie mogłem ustalić jego rozmiarów. Dziewczyna schyliła się w miejscu, w którym wdrapaliśmy się na skałę i podniosła kolejną garść spinaczy.

– No i gdzie jest twój dziadek? – zacząłem się niecierpliwić.

– Jeszcze chwilę. To już blisko. O tym szczycie dużo mi opowiadał, więc na pewno trafię.

– To znaczy, że przychodził tu wcześniej?

– Oczywiście. Dokładnie przebadał tę okolicę, żeby sporządzić mapę podziemi. Zna tutaj każdy kąt. Był we wszystkich bocznych korytarzach, wie o każdym tajnym przejściu.

– Przychodził tutaj sam?

– Tak, oczywiście. Dziadek zwykle wszystko robi sam. Nie dlatego, że nie lubi ludzi albo że im nie dowierza, po prostu nikt za nim nie nadąża.

– Chyba rozumiem – zgodziłem się. – A swoją drogą, gdzie teraz jesteśmy?

– W tej górze mieszkali kiedyś przodkowie Czarnomroków. A tutaj, na tym płaskim szczycie odprawiali swoje ceremonie. Ich kapłani składali tu ofiary bóstwu ciemności.

– Bóstwu ciemności, to znaczy tej okropnej rybie?

– Tak. Czarnomroki wierzą, że to ona stworzyła świat ciemności. Strukturę i mechanizm tej ziemi, idee i wartości, życie i śmierć i tak dalej. Sprowadziła też pierwszych przodków. – Dziewczyna skierowała światło pod nogi i pokazała mi metrowej może szerokości rów, który wykuty był w skale na głębokość dziesięciu centymetrów. Rów ten przebiegał prostą linią od krawędzi urwiska w głąb ciemnego płaskowyżu.

– To droga, która prowadzi do starego ołtarza. Myślę, że dziadek właśnie tam się schował. To idealne miejsce na kryjówkę, nawet kapłanom Czarnomroków nie wolno tam wchodzić.

Szliśmy teraz środkiem rowu w kierunku ołtarza. Po chwili droga zaczęła opadać w dół i co za tym idzie, ściany po obu stronach stopniowo podnosiły się, aż w końcu przykryły nas zupełnie. Bałem się, że w pewnej chwili zbliżą się do siebie i zgniotą nas między sobą, ale wokół panowała cisza jak na dnie studni, nie wyczuwałem też żadnego ruchu. Słyszałem tylko miarowe szuranie naszych butów. Kilka razy podświadomie spojrzałem w górę, szukając światła gwiazd albo księżyca.

Oczywiście nie zobaczyłem ani gwiazd, ani księżyca. Nad nami piętrzyła się tylko wielowarstwowa ciemność. Nie było też wiatru, nabrzmiałe powietrze stało w miejscu. Wydawało mi się, że wszystko, łącznie ze mną, było tutaj cięższe. Ja sam, powietrze, które wdychałem, odgłos moich butów, ręce – wszystko, jakby umoczone w błocie, ciążyło ku ziemi. Tak jakbym stał na jakiejś innej planecie, gdzie wszystko – siła ciężkości, gęstość powietrza i czas różnią się od tych, które znalem.

Podniosłem do góry lewą rękę i wyświetliłem cyfry na moim zegarku. Było jedenaście po drugiej. Zeszliśmy do podziemi równo o północy, a więc upłynęło dopiero nieco ponad dwie godziny. Zdawało mi się jednak, że w ciemności spędziłem już co najmniej jedną czwartą mojego życia. Kiedy dłużej przyglądałem się cyfrom na zegarku, nawet to ledwo dostrzegalne światło zaczęło mnie razić. Tak przywykłem już do ciemności, że teraz światło wydawało mi się czymś obcym i nienaturalnym.

Szliśmy cały czas w dół. Droga była prosta, więc zgasiłem latarkę i szedłem, kierując się odgłosem jej kroków. Po chwili takiego marszu nie miałem już pewności, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. Ciemność w obu wypadkach była jednakowa. Próbowałem zamykać i otwierać oczy, żeby ustalić, którą z tych czynności wykonuję naprawdę, ale bezskutecznie. Różnica w skutku stanowi jedyną granicę pomiędzy dwoma przeciwnymi czynnościami.

Czy to z powodu kształtu drogi, czy rodzaju powietrza, a może z powodu ciemności odgłos kroków dziewczyny brzmiał bardzo dziwnie. Żadnym znanym mi zestawem głosek nie potrafiłem oddać tego brzmienia. Przypominało jakieś afrykańskie albo środkowoazjatyckie narzecze. Tego rodzaju głoski nie występują w japońskim. Może bliższy byłby już francuski albo angielski. W każdym razie spróbowałem z angielskim.

Najpierw wydawało mi się, że słyszę coś w rodzaju:

Even-through-be-shopped-degreed-well, ale kiedy wymówiłem to na głos, zrozumiałem, że brzmi to zupełnie inaczej. Już lepiej tak:

Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl

Tym razem zabrzmiało to jak po fińsku, ale niestety nie znałem ani słowa w tym języku. Zastanawiałem się przez chwilę, co mogłoby to znaczyć. Ogólne wrażenie było takie: „Wieśniak spotkał na drodze starego diabła". Oczywiście tak mi się tylko wydawało.

Szedłem, próbując naśladować odgłos kroków dziewczyny w paru innych językach, i wyobrażałem sobie jej różowe buty, stąpające na przemian po ziemi. Tył prawego buta unosił się łukiem do przodu, a gdy przód odrywał się od ziemi, tył lewego buta zatrzymywał się, żeby po chwili znów unieść się łukiem do przodu. I tak bez końca. Czułem, że czas upływa mi coraz wolniej. Jak coraz wolniej porusza się wskazówka w nienakręconym zegarze. Różowe buty do joggingu chodziły po mojej głowie tam i z powrotem. Słyszałem, jak mówiły do mnie:

Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl

Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvek-wgevl

Eggvén-gthôuv-bge-

W fińskiej wiosce na przydrożnym kamieniu siedział stary diabeł. Miał już dziesięć albo dwadzieścia tysięcy lat i był strasznie zmęczony. Kurz pokrywał jego ubranie i buty. Nawet brody już nie miał, wyłysiała mu ze starości. „Oj! Dokąd tak spieszysz?" – zapytał przechodzącego obok wieśniaka. „Złamałem motykę, idę ją naprawić" – odpowiedział wieśniak. „Zdążysz, bracie – mówi diabeł. – Słońce jeszcze wysoko, nie musisz się spieszyć. Usiądź przy mnie i posłuchaj mojej opowieści". Wieśniak spojrzał na diabła ostrożnie. Nic dobrego z tego nie wyniknie – pomyślał, ale żal mu się zrobiło starego diabła, więc po chwili…

Coś uderzyło mnie w policzek. Coś miękkiego i płaskiego. Miękkiego, płaskiego i niezbyt dużego, coś, co znałem. Co to mogło być? Kiedy się nad tym zastanawiałem, to „coś" uderzyło mnie ponownie. Podniosłem prawą rękę, usiłując zasłonić twarz, lecz nadaremnie. Poczułem kolejny cios. Tuż przed moją twarzą kołysał się jakiś przedmiot, wysyłając ostre nieprzyjemne światło. Otworzyłem oczy. A więc szedłem z zamkniętymi oczami. Świecący przedmiot był latarką, którą dziewczyna przystawiła mi do twarzy, i to jej dłoń biła mnie w policzek.

– Przestań! – krzyknąłem. – To boli!

– Nie pleć głupstw! Spać w takim miejscu, wiesz, czym to grozi? Wstawaj!

– Wstawaj?

Zaświeciłem latarką i rozejrzałem się dookoła. Siedziałem na ziemi oparty o wilgotną ścianę. Podniosłem się powoli.

– Sam nie wiem, jak to się stało. Musiałem zasnąć w marszu. Niczego nie pamiętam.

– To oni – powiedziała. – Starają się nas uśpić.

– Jacy oni?

– Mieszkańcy tej góry. Nie wiem, bogowie czy złe duchy, w każdym razie coś w tym rodzaju. Chcą nam przeszkodzić.

Otrząsnąłem się z resztek snu.

– Byłem tak otępiały, że nie wiedziałem, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. W dodatku twoje buty wydawały taki dziwny odgłos.

– Moje buty?

Opowiedziałem jej, w jaki sposób z odgłosu kroków powstał w mojej głowie obraz starego diabła.

– Zwiedli cię – powiedziała. – To coś w rodzaju hipnozy. Gdybym w porę nie zwróciła na to uwagi, byłoby już za późno.

– Za późno?

– Tak, za późno – odparła, ale nie raczyła mi wyjaśnić, na co byłoby za późno. – Masz chyba w plecaku linę?

– Tak, pięć metrów.

– Daj mi ją.

Zdjąłem plecak i wymacawszy linę między puszkami, butelką whisky i manierką, wyszarpałem ją z plecaka. Dziewczyna przywiązała jeden koniec do mojego paska, a drugi zawiązała na własnych biodrach. Potem naciągnęła linę, sprawdzając, czy węzły dobrze się trzymają.

– W porządku – powiedziała. – Już się nie rozłączymy.

– Miejmy nadzieję, że nie zaśniemy razem – dodałem. – Ty też nie spałaś zbyt długo.

– Nie stwarzaj dodatkowych problemów. Jeśli myślisz o tym, że jesteś niewyspany, to znaczy, że zaczynasz się nad sobą litować, a złe moce tylko na to czekają. Rozumiesz?

– Rozumiem.

– Skoro rozumiesz, to chodźmy.

Szliśmy teraz przywiązani do siebie liną. Starałem się nie zwracać uwagi na odgłos jej kroków i wpatrywałem się w oliwkową zieleń mojej wojskowej kurtki. Kupiłem ją, o ile dobrze pamiętam, w siedemdziesiątym pierwszym. Wojna w Wietnamie jeszcze trwała, a prezydentem był Richard Nixon, z tą swoją nieszczęsną twarzą. W tym czasie każdy zapuszczał włosy, chodził w brudnych butach, słuchał psychodelicznego rocka i założywszy amerykańską kurtkę wojskową z pacywką naszytą na plecach, czuł się jak Peter Fonda. Przypomniałem sobie Petera Fondę jadącego na motorze. Nałożyłem na to Born to Be Wild Stephena Wolfa, lecz może z powodu podobieństwa introdukcji obraz ten przeszedł nagle w I Heard It through Grapevine Marwina Gaya.

– O czym myślisz? – zapytała grubaska.

– O niczym – odparłem.

– Może jeszcze zaśpiewasz?

– Już mi się nie chce. Może porozmawiamy?

– O czym?

– Na przykład o deszczu.

– Dobrze.

– Pamiętasz jakiś deszcz?

– Tego dnia, kiedy zginęli moi rodzice i rodzeństwo, padał deszcz.

– Porozmawiajmy lepiej o czymś innym.

– Nie. Chcę ci o tym opowiedzieć.

– Chyba że tak.

– To był taki deszcz, którego prawie nie widać. Nie wiadomo, czy pada, czy nie. Taka pogoda utrzymywała się od rana. Leżałam w szpitalu i patrzyłam przez okno na szare zachmurzone niebo. Za oknem rosło wielkie drzewo kamforowe. Był początek listopada, więc połowa liści już opadła i poprzez gałęzie widać było niebo. Lubisz oglądać drzewa?

– Nie wiem – powiedziałem. – Nigdy tego nie robiłem. Prawdę mówiąc, nie rozróżniam nawet podstawowych gatunków drzew.

– A ja uwielbiam. Nawet teraz często siadam pod jakimś drzewem, dotykam jego pnia i przyglądam się konarom. Mogę tak spędzić nawet kilka godzin. Tamto drzewo w szpitalnym ogrodzie oglądałam całymi dniami. W końcu nauczyłam się go na pamięć. Znasz może jakiegoś maniaka, który umie na pamięć rozkład jazdy pociągów? Ze mną było podobnie.

Na tym drzewie często siadały ptaki. Były wśród nich wróble, dzierzby, szpaki. I inne, których nazw nie znałam. Czasami przylatywały też gołębie. Siadały na gałęziach, odpoczywały chwilę, po czym znów odlatywały. Ptaki są bardzo czułe na deszcz. Wiedziałeś o tym?

– Nie wiedziałem.

– Nie siadają na drzewie, kiedy pada deszcz, a kiedy przestanie, śpiewają głośniej niż zwykle. Zupełnie jakby się cieszyły. Może dlatego, że po deszczu z ziemi wychodzą robaki? A może po prostu nie lubią deszczu i cieszą się, gdy przestaje padać? W każdym razie, patrząc na to drzewo, zawsze wiedziałam, jaka jest pogoda. Jeśli nie było ptaków, padał deszcz, kiedy wracały ze śpiewem, było już po deszczu.

– Długo leżałaś w szpitalu?

– Tak, miesiąc czy coś koło tego. Czekałam na bardzo trudną operację serca. Rodzina w zasadzie pogodziła się już z moją śmiercią. To dziwne, prawda? Teraz ja tryskam zdrowiem, a oni wszyscy zginęli.

Szła chwilę w milczeniu. Ja również. Myślałem o jej sercu, o drzewie kamforowym i o ptakach.

– Tego dnia ptaki były wyjątkowo zajęte. Deszcz raz padał, raz nie padał, a one zależnie od tego to przysiadały na drzewie, to znów odlatywały. Było już bardzo chłodno, taki pierwszy powiew zimy, w sali włączono ogrzewanie, więc bez przerwy musiałam wycierać zamgloną szybę. Wstawałam z łóżka, wycierałam szybę ręcznikiem i kładłam się z powrotem. Prawdę mówiąc, nie wolno było mi wstawać, ale nie mogłam się obejść bez tego drzewa, ptaków i deszczowego nieba. Gdy się dłużej przebywa w szpitalu, takie rzeczy nabierają ogromnego znaczenia. Leżałeś kiedyś w szpitalu?

– Nie, nigdy – odparłem. Na ogół cieszę się końskim zdrowiem.

– No i pomyślałam sobie wtedy tak: jaki ten świat jest niezwykły! Na świecie rośnie tyle milionów, miliardów drzew – kamforowych i innych – świeci słońce, pada deszcz, a miliardy ptaków to siadają na ich gałęziach, to znowu wzbijają się w powietrze. Wyobraziłam sobie te wszystkie drzewa i ptaki i zrobiło mi się bardzo smutno.

– Dlaczego?

– Pewnie dlatego, że chociaż na świecie jest tyle drzew i ptaków, mogłam oglądać tylko to jedno drzewo kamforowe i jeden deszcz i wcale ich nie rozumiałam. I czułam, że nigdy ich nie zrozumiem. Zestarzeję się i umrę, nie rozumiejąc nawet tego jednego drzewa i jednego deszczu. Zrobiło mi się tak smutno, że rozpłakałam się w samotności. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś mnie wtedy przytulił. Ale nikogo przy mnie nie było. Byłam zupełnie sama i długo jeszcze płakałam.

Potem zrobiło się ciemno i nie mogłam zobaczyć ptaków. Dlatego nie wiedziałam, czy deszcz jeszcze padał, czy nie. Tego dnia zginęła cała moja rodzina. Dowiedziałam się o tym znacznie później.

– Musiałaś przeżyć straszny szok?

– Nie pamiętam, co wtedy czułam. Zapamiętałam tylko ten jesienny deszcz i to, że nikogo przy mnie nie było, kiedy tak bardzo tego potrzebowałam. To był dla mnie koniec świata.

– Chyba rozumiem.

– Straciłeś kogoś bliskiego?

– Tak, kilka razy.

– Więc jesteś teraz zupełnie sam?

– Nie, to nie tak – powiedziałem, przesuwając palcami po linie przymocowanej do mojego paska. – Nikt na świecie nie jest zupełnie sam. Wszyscy są jakoś ze sobą związani. I deszcz pada, i ptaki śpiewają. Ktoś nam czasami rozcina brzuch, a innym razem całuje w ciemności.

– Ale jeśli nie ma w tym wszystkim miłości, to tak, jakby świat w ogóle nie istniał – powiedziała grubaska. – Bez miłości świat jest jak to drzewo kamforowe za oknem. Nie można go dotknąć ani poczuć jego zapachu. Choćbyś kupił sobie nie wiem ile dziewczyn, a z dwa razy taką ich ilością przespał się z przypadku, przecież to wszystko nic niewarte. Żadna dziewczyna nie przytuli cię, kiedy będziesz tego naprawdę potrzebował.

– Nie kupuję tak bez przerwy dziewczyn i nie sypiam z każdą napotkaną dziewczyną – próbowałem się bronić.

– Wszystko jedno.

Chyba miała rację. Nie miałem nikogo. Starzałem się w samotności jak ślimak przyczepiony do skały na dnie oceanu.

Zamyśliłem się nad tym głęboko i nie zauważyłem, że dziewczyna stanęła. Przekonałem się o tym dopiero wtedy, gdy zderzyłem się z jej plecami.

– Przepraszam.

– Cicho! – złapała mnie za ramię. – Słyszę coś.

Staliśmy nieruchomo i wsłuchiwaliśmy się w dźwięk dochodzący z mroku. Słychać go było gdzieś daleko przed nami. Ledwo słyszalny niski dźwięk. Przypominał trochę dudnienie ziemi, trochę zgrzyt metalowych części jakiejś ogromnej maszyny. Czymkolwiek jednak było jego źródło, dźwięk nie ustawał. Bardzo powoli, ale zdawał się rosnąć. Był zimny i nieprzyjemny. Zdawało mi się, że jakiś ogromny owad chodzi mi po plecach.

Nawet powietrze zaczęło drgać pod jego wpływem. Ciężkie duszne powietrze, które nas otaczało, niczym płukane wodą błoto, powoli odpłynęło do tyłu. To, które napłynęło w jego miejsce, było chłodne i wilgotne.

– Czy to trzęsienie ziemi? – zapytałem.

– Nie – powiedziała. – To coś znacznie gorszego.

Загрузка...