Hard-boiled wonderland – jezioro, Masaomi Kondo, pończochy

Żeby nie zmoczyć ubrań, poskładaliśmy je w kostkę, zawinęliśmy dodatkową koszulą i przywiązaliśmy do głowy. Wyglądaliśmy dość śmiesznie, ale nie było czasu na żarty. Żywność, whisky i większość zbytecznych rzeczy zostawiliśmy na górze. Wziąłem ze sobą tylko latarkę, sweter, buty, portfel, nóż i aparat na Czarnomroki. Bagaż dziewczyny wyglądał podobnie.

– Uważajcie – powiedział profesor. W słabym świetle wyglądał znacznie starzej. Skóra zwisała mu z policzków, a włosy, które z rzadka porastały łysiejącą głowę, wyglądały jak sucha trawa, posiana tu przez pomyłkę. Wydawał się teraz zwykłym, zmęczonym starcem. Każdy się kiedyś starzeje i umiera. Nawet geniusz.

– Żegnam pana – powiedziałem.

Spuściłem się po linie pierwszy, a kiedy zanurzyłem się w wodzie, dałem znak dziewczynie. Lodowata woda nie budziła podejrzeń, była to zwykła woda. Dookoła panowała cisza. Dopiero w wodzie przypomniałem sobie, że mogłem poprosić starca o złagodzenie bólu brzucha. Ale teraz było już za późno.

– Co zrobimy, jeśli zauważy nas ta straszna ryba? – krzyknąłem w kierunku dziewczyny.

– Nie wygłupiaj się. To tylko legenda.

Mimo to myśl, że ogromna ryba wypłynie nagle z dna jeziora i odgryzie mi nogę, nie dawała mi spokoju. Ciemność wspomaga różne nasze lęki.

– A pijawki?

– Nie wiem. Chyba już ich nie ma.

Związani liną, uważając, żeby nie zmoczyć naszych bagaży, okrążyliśmy „wieżę" żabką i ujrzeliśmy światło, którym profesor wskazywał nam drogę. Prostopadle pod światłem, jak pod latarnią morską, na ciemnej tafli wody rysował się słaby żółty promień.

– Powinniśmy płynąć wzdłuż tej linii – powiedziała dziewczyna. – Tylko nie zamocz głowy. Aparat nie jest wodoszczelny.

– Nie ma sprawy – odparłem, ale prawdę mówiąc, musiałem bardzo uważać, żeby nie zmoczyć bagażu. Nie widziałem przecież ani wody, ani nawet własnych rąk. Wszystko pogrążone było w ciemności. Przypominało mi to przeprawę przez Styks do Krainy Śmierci. Na świecie jest tyle mitów i wierzeń, a jednak wszystko, co ludzie wymyślili na temat śmierci, jest w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobne. Orfeusz przeprawił się przez Rzekę Ciemności łodzią, a ja robiłem to żabką, i to z tobołkiem na głowie. Wniosek stąd tylko jeden – starożytni Grecy mieli więcej dobrego smaku. Martwiłem się trochę o moją ranę, ale myślenie o tym nie miało większego sensu. Nie bolała mnie aż tak bardzo, chyba ze zdenerwowania. A nawet gdyby szwy puściły, nie była to rana, od której się umiera.

– Bardzo gniewasz się na dziadka? – spytała dziewczyna. Ciemność i specyficzna akustyka tego miejsca sprawiły, że nie wiedziałem, z której strony ani z jakiej odległości do mnie mówi.

– Nie wiem. Sam już nie wiem – krzyknąłem w ciemność na chybił trafił. – Już mi wszystko jedno.

– Wszystko jedno?

– Tak. Niewiele warte to życie. Ani ten mózg.

– Ale mówiłeś, że jesteś zadowolony ze swojego życia?

– Tak mi się tylko powiedziało – odparłem. – Każdej armii potrzebny jest jakiś sztandar.

Dziewczyna chyba zastanawiała się nad moimi słowami, bo jakiś czas płynęła w milczeniu. Ciężka, głęboka cisza, niczym śmierć we własnej osobie, zawładnęła podziemnym jeziorem. Ciekawe, gdzie teraz jest ta ogromna ryba? Powoli zaczynałem wierzyć w istnienie pazurzastego potwora. Może śpi gdzieś na dnie? A może pływa po jeziorze wypełniającym inną grotę? Niewykluczone jednak, że już wyczuła naszą obecność i płynie teraz w naszym kierunku. Miałem co prawda umrzeć czy, jeśli ktoś woli, przestać istnieć. Ale nie chciałem, żeby zjadła mnie ryba, i to w takim miejscu. Wolałbym umrzeć na słońcu – myślałem – o ile to możliwe. Ramiona miałem sztywne ze zmęczenia, ale starałem się nie zwalniać tempa.

– Ty chyba jesteś naprawdę dobry – odezwała się. Nie wyczuwałem w jej głosie ani śladu zmęczenia. Powiedziała to tak swobodnie, jakby kąpała się w wannie.

– Niewielu ludzi tak sądzi.

Nie zatrzymując się, odwróciłem do tyłu głowę. Światło latarki profesora znajdowało się już bardzo daleko, a obiecanej ściany wciąż nie było. Zacząłem się niecierpliwić. Mógł przecież mnie uprzedzić. Inaczej bym się nastawił. No i co z tą rybą? Czy już nas zauważyła?

– Nie chcę go usprawiedliwiać – powiedziała dziewczyna – ale dziadek naprawdę chciał ci pomóc. Dlatego zdecydował się wyjaśnić twoją tajemnicę. Już wkrótce do twojego mózgu dobrałby się System, a wtedy byłoby za późno. On się wstydzi współpracy z Systemem i tych bezsensownych doświadczeń. To był błąd.

W milczeniu płynąłem dalej. Co mi z tego, że ktoś przyznaje się teraz do błędu?

– Wybacz dziadkowi, proszę.

– Myślę, że to, czy mu wybaczę, czy nie, nie będzie miało dla niego żadnego znaczenia – odparłem. – Ale swoją drogą, co mu przyszło do głowy, żeby zrywać z Systemem w takiej chwili? Skoro czuje się odpowiedzialny, powinien chyba starać się zapobiec kolejnym ofiarom. To, że nie lubi dużych organizacji, wcale go nie usprawiedliwia. W wyniku badań, które zapoczątkował, ludzie będą padać jak muchy.

– Dziadek przestał im ufać. Powiedział kiedyś tak: System i Fabryka to jak prawa i lewa ręka tego samego człowieka.

– Co to znaczy?

– Inaczej mówiąc, tak System, jak i Fabryka robią w gruncie rzeczy to samo.

– Technicznie tak. Ale System broni informacji, a Fabryka je kradnie, cel jest inny.

– A gdyby się okazało, że System i Fabryka znajdują się w rękach tego samego człowieka? Inaczej mówiąc, gdyby jedna ręka pilnowała tego, co kradnie druga?

Rzeczywiście, nigdy nie przyszło mi to do głowy, ale nie mogłem wykluczyć takiej sytuacji. Chociaż sam pracowałem dla Systemu, nie miałem pojęcia ani o strukturze organizacji, ani o tym, co działo się na górze.

– To byłby świetny interes – powiedziałem. – Wystarczyłoby tylko nakłonić obie strony do rywalizacji, a ceny szybko poszłyby w górę. Należałoby tylko uważać, żeby zachować równowagę sił.

– Właśnie, dziadek doszedł do podobnego wniosku jeszcze w trakcie badań, które prowadził dla Systemu. W końcu System to tylko prywatna firma, której udało się uwikłać w swoje interesy państwo. Celem prywatnej firmy jest zysk. Dla zysku nie cofnie się przed niczym. Na szyldzie wypisaną ma ochronę praw własności, ale to tylko słowa. Dziadek obawiał się, że jeśli w dalszym ciągu pozwoli sobą manipulować, sprawy przybiorą znacznie gorszy obrót. Dalszy postęp techniki przetwarzania i poprawiania ludzkiego mózgu będzie dla świata nieobliczalny w skutkach. Trzeba go jakoś zdławić i zatrzymać. Ale ani System, ani Fabryka nie zamierzają tego robić. Dlatego dziadek wycofał się ze współpracy. To okrutne w stosunku do ciebie i innych cyfrantów, ale nie mógł postąpić inaczej. Gdyby nie przerwał badań, zginęłoby znacznie więcej ludzi.

– Od początku wiedziałaś o wszystkim? – spytałem.

– Tak – przyznała po chwili wahania.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś? Więc cała ta wyprawa nie miała żadnego sensu? Straciłem tylko mnóstwo czasu!

– Chciałam, żeby dziadek wytłumaczył ci to osobiście. Czy uwierzyłbyś, gdybyś usłyszał tę historię z moich ust?

– Chyba nie – przyznałem jej rację. Kto by uwierzył tak od razu w trzeci obieg albo nieśmiertelność?

Nagle wyczułem rękami coś twardego. Przeraziłem się, myśląc, że to ryba, ale po chwili zrozumiałem, że dopłynęliśmy do brzegu.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziałem.

Mały, jasny punkt za naszymi plecami tlił się w ciemności jak daleka gwiazda. Kierując się światłem, przesunęliśmy się jakieś dziesięć metrów w prawo.

– To gdzieś tutaj – stwierdziła dziewczyna. – Pół metra nad wodą powinna znajdować się dziura.

– A może przykryła ją woda?

– To niemożliwe. Poziom wody nigdy się nie zmienia.

Z tobołka na głowie wyjąłem ostrożnie małą latarkę. Dla zachowania równowagi jedną ręką trzymałem się ściany, drugą zaś włączyłem latarkę i skierowałem ją pół metra ponad poziom wody. Żółte oślepiające światło rozjaśniło skałę. Upłynęła dobra chwila, zanim się do niego przyzwyczaiłem.

– Nie widzę żadnej dziury – powiedziałem.

– Płyń w prawo – zdecydowała.

Posuwałem się wzdłuż ściany, trzymając latarkę nad głową. Wciąż jednak nie dostrzegałem żadnego otworu.

– Jesteś pewna, że w prawo? – spytałem. Do tej pory rozgrzewaliśmy się ruchem, dopiero teraz poczułem, że naprawdę skostniałem z zimna. Z trudem otwierałem usta, żeby coś powiedzieć.

– Na pewno. Jeszcze trochę w prawo.

Dygocząc z zimna, przesunąłem się jeszcze kilka metrów w prawo. Po chwili lewą ręką, którą wciąż dotykałem ściany, wyczułem coś dziwnego. Było to coś w rodzaju okrągłej, wypukłej tarczy wielkości płyty gramofonowej. Przejechałem po niej palcami i zrozumiałem, że pokryta była jakimiś rowkami. Skierowałem światło na tarczę.

– Relief – stwierdziła dziewczyna.

Nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu, toteż skinąłem tylko głową. Był to taki sam relief, jaki widzieliśmy przy wejściu do świątyni. Dwie ryby, z których cielsk wyrastały pazury, złączone ze sobą pyskami i ogonami. W jaki sposób wyrzeźbiono coś tak kunsztownego i to w miejscu, w którym nie można było nawet stanąć?

– Wyjście musi być gdzieś tutaj – powiedziała dziewczyna. – Pewnie przy każdym wejściu i wyjściu ze świątyni znajduje się taki relief. Poszukaj w górze.

Skała wybrzuszała się nieco w tym miejscu, toteż światło latarki nie docierało wyżej. Postanowiłem wspiąć się na górę.

Szczęśliwym trafem ponad reliefem znalazłem w skale występ, na którym mogłem oprzeć obie dłonie. Ze wszystkich sił podciągnąłem się na rękach w górę i zahaczyłem nogami o relief. Następnie wysunąłem w górę jedną rękę, położyłem ją na krawędzi skały i wyprostowałem nogi. Głową sięgałem już ponad wypukłość. Rzeczywiście, to tutaj musiało znajdować się wyjście. Moją latarkę trzymała dziewczyna, więc nie mogłem niczego zobaczyć, ale poczułem lekki powiew wiatru. Był chłodny i śmierdział zbutwiałymi liśćmi. Podciągnąłem się na łokciach, oparłem nogi na występie i wczołgałem się na górę.

– Jest! – krzyknąłem w dół.

– Całe szczęście – powiedziała.

Wciągnąłem dziewczynę za rękę i usiedliśmy obok siebie przy wejściu do tunelu. Dobrą chwilę nie mogliśmy opanować dreszczy.

Nasze ociekające wodą ubrania były tak lodowate, jakbyśmy wyszli wprost z zamrażalnika.

Zdjęliśmy z głów bagaże i zmieniliśmy koszule. Sweter pożyczyłem dziewczynie. Mokre koszule i kurtki wyrzuciliśmy do wody. Od pasa w dół nie mogliśmy się przebrać, bo nie wzięliśmy zapasowych spodni ani bielizny.

Dziewczyna sprawdziła nadajnik, a ja powiadomiłem profesora o tym, że szczęśliwie dotarliśmy do korytarza. Żółty punkt zawieszony w ciemności zamrugał do mnie w odpowiedzi, po czym zgasł. Świat znów pogrążył się w absolutnej ciemności. Był to świat pustki, bez wymiarów, bez głębi ani odległości.

– Chodźmy – powiedziała dziewczyna.

Włączyłem zegarek. Było osiemnaście po siódmej. Wszystkie stacje telewizyjne nadawały teraz poranne wiadomości. Ludzie siedzieli przed telewizorami i przełykając śniadanie, upychali do wpół uśpionych jeszcze głów prognozę pogody, reklamę proszku od bólu głowy i informacje na temat japońsko-amerykańskich pertraktacji na rynku samochodowym. Nikt z nich nie wiedział o tym, że przez całą noc błąkałem się po podziemnym labiryncie i że z rozciętym brzuchem pływałem w lodowatej wodzie. Ani że za dwadzieścia osiem godzin i czterdzieści dwie minuty skończy się mój rzeczywisty świat. I nikt im o tym nie powie z telewizyjnego ekranu.

Tunel był znacznie węższy niż wszystkie, którymi przeszliśmy do tej pory. Miejscami był tak niski, że musieliśmy się czołgać. W dodatku co chwila skręcał, podnosił się i opadał, przypominając jakieś ogromne jelito. Czasami przechodził w prostopadły komin, którym należało zejść parę metrów w dół albo wspiąć się na górę. W ogóle podobny był do trasy kolejki w wesołym miasteczku. Posuwaliśmy się zatem do przodu bardzo wolno. Korytarz ten nie był chyba dziełem Czarnomroków. Nawet Czarnomroki nie utrudniałyby sobie drogi aż do tego stopnia. Powstał zapewne w wyniku erozji skały.

Po półgodzinnym marszu wymieniliśmy aparat, a po następnych piętnastu minutach strop nagle się podniósł i znaleźliśmy się w dość obszernej grocie. Ciemność, cisza i zapach pleśni, jaki unosił się w powietrzu, przywodziły mi na myśl hall w jakimś starym, zapomnianym budynku. Znajdowaliśmy się na rozwidleniu dróg – tunel, którym przyszliśmy, pod kątem prostym łączył się tutaj z innym korytarzem. Czułem lekki przeciąg. Wiatr przemieszczał się z prawej ku lewej stronie korytarza. Swoją wielką latarką dziewczyna oświetliła najpierw lewą, potem prawą część korytarza. Obydwie drogi biegły prosto i ginęły w mroku.

– W którą stronę powinniśmy iść? – spytałem.

– W prawo. Jesteśmy pod Sendagaya. Teraz musimy skręcić w prawo i iść w kierunku stadionu Jingu.

Spróbowałem przypomnieć sobie, co znajdowało się nad nami. Zaraz… to chyba tutaj, dwie chińskie restauracje, księgarnia Kawade i Studio Nagraniowe Victor. Niedaleko znajdował się też fryzjer, u którego strzygłem się od dziesięciu lat.

– Tu w pobliżu jest fryzjer – powiedziałem.

– Naprawdę? – nie przejawiała zainteresowania.

Może to nawet niezły pomysł, żeby iść do fryzjera i ostrzyc się przed końcem świata? Co ostatecznie mogłem zrobić w ciągu dwudziestu czterech godzin? Najwyżej iść do łaźni, przebrać się w czyste ubranie i pójść do fryzjera, to wszystko.

– Teraz uważaj – powiedziała. – Już niedługo przejdziemy obok gniazda Czarnomroków. Będziesz słyszał ich głosy i czuł ich wstrętną woń. Nie oddalaj się ode mnie nawet na krok.

Wytężyłem słuch i głęboko wciągnąłem powietrze nosem, lecz nie usłyszałem ani nie poczułem nic szczególnego. Owszem, zdawało mi się, że słyszę jakiś dziwny przeciągły dźwięk, ale doszedłem do wniosku, że to tylko złudzenie.

– Wiedzą o tym, że się do nich zbliżamy?

– Oczywiście – powiedziała. – To ich teren. Tu nie wydarzy się nic, o czym by nie wiedziały. W dodatku aż kipią ze złości. Nie dość, że przeszliśmy przez ich świątynię, to jeszcze zbliżamy się do ich gniazda. Dlatego nie wolno ci się oddalać. Wystarczy chwila nieuwagi, a wyciągną po ciebie swe łapy i zawloką cię nie wiadomo dokąd.

Linę, którą byliśmy do siebie przywiązani, skróciliśmy tak, żeby odległość między nami nie przekraczała pół metra.

– Ostrożnie! Tu nie ma ściany! – krzyknęła i skierowała światło w lewo. Rzeczywiście, ściana z tej strony nagle znikła, a przestrzeń wypełniła gęsta ciemność. Światło latarki przebijało się przez nią jak strzała, jedną prostą linią, po czym grzęzło w mroku. Zdawało mi się, że ta ciemność żyje, oddycha, ba, nawet wydaje jakieś jęki. Była gęsta i nabrzmiała jak galareta.

– Słyszysz? – spytała.

– Słyszę – odparłem.

Teraz wyraźnie już słyszałem ich głosy, chociaż dźwięk nadal nie był realny. Przypominało to raczej dzwonienie w uszach. Przecinało ciemność i niczym jęk owadów głęboko wwiercało się w moją głowę. Otaczało mnie ze wszystkich stron i czułem, że jakoś dziwnie na mnie wpływa. Chciałem rzucić w tej chwili latarkę i zasłaniając uszy, położyć się na ziemi.

Nigdy dotąd nie słyszałem głosu takiej nienawiści. Była jak powiew wiatru prosto z piekła, który miał nas zdusić i roznieść na strzępy. Jakby ogromna kula, ulepiona z myśli tak czarnych jak skondensowana ciemność całych tych podziemi, napierała w naszym kierunku. Nawet nie przypuszczałem, że nienawiść może mieć taki ciężar.

– Nie zatrzymuj się! – dziewczyna wrzasnęła wprost do mojego ucha. Jej głos był suchy, ale nie drżał. Dopiero teraz zauważyłem, że stoję w miejscu.

Dziewczyna ze wszystkich sił szarpała za linę, którą przywiązaliśmy do bioder. – Rusz się! Wciągną nas w ciemność!

Ale ja nie mogłem się ruszyć. Ich nienawiść dociskała mi stopy do ziemi takim ciężarem, że nie byłem w stanie ich podnieść. Zdawało mi się, że czas płynie w przeciwnym kierunku, a ja nigdy już stąd nie wyjdę.

Ręka dziewczyny uderzyła mnie w policzek. Uderzenie było tak silne, że na moment straciłem słuch.

– Prawa! – usłyszałem znów jej krzyk. – Prawa! Rozumiesz? Wystaw prawą nogę! Szybciej!

Wreszcie udało mi się wysunąć prawą nogę do przodu. Wyczułem lekki zawód w ich głosie

– Lewa! – rozkazała dziewczyna.

Wysunąłem lewą nogę.

– Dobrze, tylko tak dalej. Wystawiaj teraz nogi po kolei. Dasz radę?

– W porządku – powiedziałem, ale nie byłem pewny, czy zdołałem wymówić to na głos. Na pewno wiedziałem tylko to, że Czarnomroki chcą nas wciągnąć do tej gęstej jak galareta ciemności. Poprzez uszy wypełniały nasze ciała strachem po to, żeby unieruchomić nogi, a potem podporządkować sobie resztę.

Kiedy raz odzyskałem władzę w nogach, chciałem – na odwrót – rzucić się do ucieczki i czym prędzej wydostać z tego straszliwego miejsca.

Dziewczyna jakby to zauważyła i powstrzymała mnie mocnym chwytem za nadgarstek.

– Świeć sobie pod nogi – poinstruowała. – Plecami przysuń się do ściany i idź bokiem. Powoli. Rozumiesz?

– Rozumiem – odparłem.

– I nie skieruj przypadkiem światła w górę.

– Dlaczego?

– One tam są. Tuż nad naszymi głowami – wyszeptała. – Nie wolno ci na nie spojrzeć. Jeśli to zrobisz, nie przejdziesz już ani kroku.

Świecąc sobie latarkami pod nogi, krok po kroku posuwaliśmy się wzdłuż ściany. Chłodny wiatr, który od czasu do czasu smagał nas po policzkach, przynosił ze sobą woń zdechłej ryby. Za każdym razem, kiedy tak się działo, miałem wrażenie, że się uduszę. Czułem się tak, jakbym znalazł się we wnętrzu ogromnej, gnijącej ryby, w której zalęgły się robaki. Wciąż słyszałem jęk Czarnomroków. Nieprzyjemny, jakby wyciśnięty z miejsca, w którym żaden dźwięk nie powinien powstać. Słuchając tego dźwięku, zdrętwiałem na całym ciele. W ustach zbierała mi się ślina przesycona wonią, którą wchłaniałem wraz z oddechem. Pomimo to automatycznie przestawiałem nogi. Całą moją uwagę skupiłem wyłącznie na przestawianiu raz lewej, raz prawej nogi. Dziewczyna kilka razy próbowała zagaić rozmowę, ale nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi. Chyba już nigdy nie wymażę z pamięci tego głosu – myślałem. – Kiedyś przyjdzie do mnie znowu wraz z głęboką ciemnością. A wtedy oślizgła łapa na pewno dosięgnie mojej kostki.

Zauważyłem jednak, że przepływ wiatru zmienił się nieco w tym czasie. Smród nie był już tak dotkliwy, a napierające na uszy ciśnienie słabło z każdą chwilą. Zmienił się również pogłos w korytarzu. Najgorsze mieliśmy za sobą. Dziewczyna oświetliła strop – niczego poza skałą tam nie było. Oparliśmy się o ścianę i odetchnęliśmy z ulgą.

Długo nie odzywaliśmy się do siebie. Głos Czarnomroków wkrótce ucichł, a dookoła znów zapanowała cisza. Ze ściany wyciekała woda, słyszeliśmy jej ciche i obojętne kapanie.

– Czego one tak nienawidzą? – spytałem.

– Światła i wszystkiego, co żyje w świecie światła.

– Nie mogę uwierzyć, że symbolanci zawarli z nimi przymierze. Co chcieli w ten sposób uzyskać?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego jeszcze raz mocno ścisnęła mnie za nadgarstek.

– Wiesz, o czym teraz myślę? – spytała.

– Nie wiem.

– Myślę, jak by to było wspaniale, gdybym mogła iść razem z tobą do tamtego świata.

– A co z tym światem?

– To nudny świat. Życie w twojej świadomości wydaje mi się ciekawsze.

Pokręciłem głową. Życie we własnej świadomości wcale mnie nie pociągało. A co dopiero w cudzej!

– W każdym razie chodźmy dalej – powiedziała. – Nie możemy stać tu bez końca. Musimy teraz znaleźć wejście do kanału. Która godzina?

– Dwadzieścia po ósmej. – Patrząc na zegarek, zauważyłem, że wciąż drżały mi ręce.

– Wymienię nadajnik – powiedziała.

Upłynęła więc dokładnie godzina, odkąd weszliśmy do tunelu. Już niedługo powinniśmy skręcić w lewo i iść wzdłuż alei przed Muzeum Sztuki. Stamtąd do metra było już jak o rzut kamieniem.

No, a metro to jakby przedłużenie ziemskiej cywilizacji. Chyba uda nam się stąd wyjść.

Rzeczywiście, po chwili korytarz skręcił pod kątem prostym w lewo. Byliśmy pod aleją. Ponad nami rozpościerały swe liście miłorzęby. Była dopiero wczesna jesień, więc liście musiały być jeszcze zielone. Przywołałem w pamięci zapach trawy skąpanej w promieniach słońca i rześkiego jesiennego wiatru. Od fryzjera pójdę prosto do Ogrodów Świątyni Meiji, położę się na trawie i przez kilka godzin będę oglądać niebo. I napiję się dobrze schłodzonego piwa. Potem świat może się już skończyć.

– Jak myślisz, świeci dziś słońce?

– Bo ja wiem? Nie mam pojęcia.

– Może oglądałaś prognozę pogody?

– Nie. Przecież szukałam cię cały dzień.

Nie mogłem sobie przypomnieć, czy widziałem gwiazdy, gdy wychodziłem z domu. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to młoda para słuchająca Duran Duran w samochodzie. Gwiazd nie pamiętałem wcale. Nagle uświadomiłem sobie, że od kilku miesięcy ani razu nie spojrzałem w gwiazdy. Gdyby przed trzema miesiącami zniknęły z nieba wszystkie gwiazdy, jeszcze bym tego nie zauważył. Oglądam i zapamiętuję tylko takie rzeczy, jak srebrne bransoletki na kobiecych rękach albo patyki po lodach wyrzucone do doniczek. Nagle poczułem, jak niepełne, nieprawdziwe było moje życie. Szkoda, że nie urodziłem się pasterzem owiec w jakiejś jugosłowiańskiej wsi. Co noc mógłbym oglądać Wielki Wóz. I skyline, i Duran Duran, i srebrne bransoletki, tasowanie i tweedowy garnitur – wszystko to wydało mi się w tej chwili jakimś odległym snem. Czułem, że moje wspomnienia spłaszczają się jak pod wpływem prasy, która zamienia samochód w kawałek blachy. Cała moja pamięć, będąc nadal skomplikowanym splotem wspomnień, przypominała teraz płaską kartę magnetyczną. Z przodu, choć nie wyglądało to zbyt naturalnie, nie budziła specjalnych zastrzeżeń, ale z boku widać już było tylko cienką linię.

To pewnie zmiany w pierwszym obwodzie, o których mówił starzec – pomyślałem. – Dlatego moja rzeczywista pamięć wydaje mi się taka płaska i obca. Już wkrótce ta moja karta identyfikacyjna będzie cieńsza niż papier, a potem zniknie zupełnie.

Jeszcze raz przypomniałem sobie młodych ludzi z białego skyline'a. Ciekawe, co teraz robią? Śpią jeszcze? A może jadą właśnie metrem, każde w swoim kierunku? Nie mogłem się zdecydować. W telewizyjnym dramacie wyglądałoby to zapewne tak: dziewczyna wyjechała na stypendium do Francji i wyszła za Francuza, ale wkrótce po ślubie mąż miał wypadek samochodowy, po którym nie odzyskał świadomości. Ona, skrajnie wyczerpana, porzuciła męża, wróciła do Tokio i pracuje teraz w belgijskiej albo szwajcarskiej ambasadzie. Srebrne bransoletki to pamiątka po mężu. Zmiana sceny, widzimy zimowe wybrzeże w Nicei. Dziewczyna nigdy nie zdejmuje bransoletek z ręki. Nawet w wannie albo kochając się z innym mężczyzną. On – bohater z Auli Yasudy [3], teraz nigdy nie zdejmuje ciemnych okularów, jak bohater Popiołu i diamentu. Zajmuje wysokie stanowisko w telewizji, ale często śni mu się gaz łzawiący i zawsze budzi się wtedy z krzykiem. Żona pięć lat temu popełniła samobójstwo, podcinając sobie żyły. Zmiana sceny (scena w tej sztuce zmienia się dość często). On za każdym razem, kiedy widzi bransoletki na ręce dziewczyny, przypomina sobie szeroko rozcięty, zbroczony krwią nadgarstek żony. Prosi w końcu dziewczynę, żeby założyła bransoletki na prawą rękę. „Nigdy w życiu – odpowiada dziewczyna. – Zawsze będę je nosić na lewej ręce".

Przydałby się jeszcze pianista, jak w Casablance. Alkoholik. Na jego pianinie zawsze stoi szklanka ginu, rozcieńczonego tylko sokiem z cytryny. Jest przyjacielem obojga. Był kiedyś utalentowanym jazzmanem, ale przestał się liczyć w świecie muzyki, odkąd zaczął pić. Albo na odwrót.

W tym momencie doszedłem do wniosku, że cała ta historia jest beznadziejnie głupia i postanowiłem dłużej o niej nie myśleć. Jaki to miało w końcu związek z rzeczywistością? Kiedy się nad tym zastanowiłem, poczułem w głowie jeszcze większy chaos. Rzeczywistość była dla mnie czymś tak ciężkim i tępym, jak wielkie tekturowe pudło wypełnione piaskiem i nic nie było w stanie tego zmienić. Już od kilku miesięcy nie widziałem gwiazd.

– Mam tego dosyć – powiedziałem.

– Czego? – zapytała.

– Ciemności, zapachu pleśni, Czarnomroków, wszystkiego. Mokrych spodni i rany na brzuchu. Nie wiem nawet, czy świeci słońce. Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

– Już niedaleko – powiedziała. – To się zaraz skończy.

– Mam w głowie chaos. Nie umiem przypomnieć sobie świata. Moje myśli wędrują w jakimś dziwnym kierunku.

– O czym teraz myślałeś?

– O aktorach. O Kondo Masaomi, Nakano Ryoko i Yamazaki Tsutomu.

– Zapomnij o nich. Najlepiej nie myśl już o niczym. Zaraz cię stąd wyprowadzę.

Postanowiłem skorzystać z jej rady i nie myśleć o niczym. Lecz wówczas przypomniałem sobie o moich mokrych spodniach. Było mi coraz zimniej i znów poczułem ból. To dziwne, ale pomimo chłodu nie odczuwałem potrzeby oddania moczu. Kiedy ostatni raz oddałem mocz?

Z pewnością odkąd zeszliśmy do podziemi, nie robiłem tego ani razu. A wcześniej? Wcześniej jechałem samochodem, jadłem hamburgera i widziałem dwoje ludzi w skylinie. Jeszcze wcześniej? Jeszcze wcześniej spałem. Przyszła grubaska i obudziła mnie. Czy byłem wtedy w toalecie? Chyba nie. Obudziła mnie, tak jakby pakowała walizkę, i wyprowadziła z domu. A co było przedtem? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zaraz… byłem u lekarza! Czy oddawałem wtedy mocz?

Nie. Zapamiętałbym rodzaj bólu, jaki z pewnością towarzyszyłby tej czynności. Niczego takiego nie pamiętałem, więc na pewno nie oddawałem wtedy moczu. W takim razie nie robiłem tego już bardzo długo. Ciekawe ile godzin?

Kiedy zacząłem liczyć godziny, w mojej głowie powstał taki zamęt, jaki o świcie panuje w kurniku. Dwanaście? Dwadzieścia osiem? A może trzydzieści dwie godziny? Co się stało z moim pęcherzem? Piłem przecież i piwo, i colę, i whisky. Gdzie ulotniły się te płyny?

Nie, brzuch rozcięto mi chyba przedwczoraj. Niemożliwe, żeby to było wczoraj. Ale co w takim razie robiłem wczoraj? Za nic nie mogłem sobie tego przypomnieć. Wczorajszy dzień był dla mnie tylko niejasnym przedziałem czasu. Miał kształt ogromnej napęczniałej wodą cebuli.

Różne zdarzenia zbliżały się do mnie i oddalały, zupełnie jak na karuzeli. Kiedy rozcięto mi brzuch? Czy to było przed, czy po tym, jak siedziałem nad ranem w barze kawowym? Kiedy ostatni raz byłem w toalecie? Dlaczego sprawa moczu nie daje mi spokoju?

– Jest! – odwróciła się i mocno chwyciła mnie za łokieć. – Jest kanał! Rozumiesz?

Odpędziłem z głowy myśli o moczu i spojrzałem na ścianę w miejscu, które oświetlała latarką. Znajdował się tam kwadratowy otwór, przez który, co prawda z trudem, można się było przeczołgać.

– To nie kanał – powiedziałem.

– Kanał jest w głębi. To tunel prowadzący do kanału. Powąchaj.

Wsadziłem głowę do otworu i wciągnąłem powietrze nosem. Rzeczywiście, poczułem woń ścieków. Kiedy wreszcie dotarliśmy do wyjścia z tego labiryntu, nawet smród ścieków wydał mi się bliski. Wyraźnie poczułem lekkie drżenie ziemi i usłyszałem odgłos przejeżdżającego pociągu. Nie było wątpliwości. Znajdowaliśmy się przy wyjściu.

– Nareszcie! – powiedziała dziewczyna i pocałowała mnie w szyję. – Jak się czujesz?

– Lepiej nie pytaj – powiedziałem. – Sam zresztą nie wiem. Dziewczyna zanurkowała w otwór pierwsza. Kiedy jej miękkie, jak mi się zdawało, pośladki zniknęły w ciemności, uczyniłem to samo. Ciasny tunel biegł prostą linią. W świetle latarki widziałem tylko jej biodra i łydki. Łydki przypominały mi białe i gładkie chińskie warzywa. Mokra spódnica lepiła się jej do ud, jak opuszczone dzieci lepią się do dorosłych.

– Jesteś tam? – krzyknęła.

– Jestem – odkrzyknąłem.

– Tu leży jakiś but.

– Jaki but?

– Czarny, męski. Tylko jeden.

Wkrótce doczołgałem się do niego sam. Był to stary wytarty but, oblepiony białym wyschniętym błotem.

– Jak myślisz, skąd się tu wziął?

– Pewnie spadł komuś z nogi, kiedy ciągnęły go tędy Czarnomroki.

Nie miałem specjalnie na co patrzeć, więc posuwałem się do przodu, obserwując rąbek jej spódnicy. Od czasu do czasu podwijał się bardzo wysoko i moim oczom ukazywała się biała, nieubrudzona błotem skóra na wybujałych udach. Dokładnie w tym miejscu, gdzie dawniej powinny znajdować się sprzączki od pończoch. Dawniej pomiędzy pończochą a paskiem zostawiano trochę miejsca na nagie udo. Tak było dawniej, zanim na świecie pojawiły się cienkie rajstopy.

W ten sposób, widząc jej białe uda, zacząłem wspominać dawne czasy. Czasy Jimiego Hendriksa, Creamu, Beatlesów i Otisa Reddinga. Spróbowałem zagwizdać kilka pierwszych nut I Go to Pieces zespołu Peter and Gordon. To była dobra piosenka. Słodka i smutna. Czy można ją porównać z tym, co śpiewa taki Duran Duran? A może myślę tak dlatego, że nie jestem już młody? W końcu to wszystko było modne jakieś dwadzieścia lat temu. Któż by się wtedy spodziewał, że nadejdą czasy cienkich rajstop?

– Dlaczego gwiżdżesz?

– Nie wiem. Chce mi się gwizdać – odparłem.

– Co to za piosenka?

I Go to Pieces.

– Nie znam.

– Była modna, zanim się urodziłaś.

– O czym jest ta piosenka?

– Moje ciało rozpadnie się na kawałki i zniknie – taka mniej więcej jest treść.

– Dlaczego gwiżdżesz taką piosenkę?

– Nie wiem. Akurat taka przyszła mi do głowy.

Zanim przypomniałem sobie inną melodię, dotarliśmy do kanału. Była to zwykła betonowa rura o średnicy półtora metra, której dnem płynęła woda. Brzegi strumienia porośnięte były mchem. Znowu przejechał pociąg. To, co usłyszeliśmy tym razem, można już było nazwać hałasem. Ujrzeliśmy nawet słabe światło migoczące w oddali.

– Dlaczego kanał łączy się z linią metra? – spytałem.

– To w zasadzie nie jest kanał – odparła. – Tędy odprowadza się wodę, żeby nie zalewała metra. Ale zanieczyszczenia przedostają się z deszczem pod ziemię i dlatego woda jest brudna. Która godzina?

– Za siedem dziesiąta.

Pospiesznie wymieniła nadajnik.

– Już niedaleko. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Czarnomroki zapuszczają się nawet do metra. Widziałeś but?

– Widziałem.

– Przeszły cię ciarki?

– Owszem.

Posuwaliśmy się środkiem betonowej rury. Gumowe podeszwy naszych butów rozchlapywały wodę z dźwiękiem przypominającym mlaskanie, zagłuszanym niekiedy przez odgłos przejeżdżającego pociągu. Nigdy dotąd huk pociągów w metrze nie napawał mnie taką radością. Był tak żywy i niepohamowany, jakby sam wypełniony był światłem. Wyobraziłem sobie ludzi, którzy jechali teraz metrem, czytając gazety, kolorowe reklamy wiszące nad ich głowami i mapę metra umieszczoną nad drzwiami. Linia Ginza oznaczona jest na niej żółtym kolorem. Dlatego zawsze, kiedy myślę o tej linii, wyobrażam ją sobie na żółto.

Do wyjścia nie było daleko. Kanał odgrodzony był od tunelu metra żelazną kratą. Ktoś jednak zrobił w kracie dziurę, przez którą można się było przecisnąć na drugą stronę. Najpierw wydrążono dziurę w betonowej ścianie tuż przy kracie, a następnie powyrywano żelazne pręty. Niewątpliwie zrobiły to Czarnomroki, ale tym razem byłem im naprawdę wdzięczny. Gdyby nie one, stalibyśmy tu uwięzieni, o krok od normalnego świata.

Po drugiej stronie okrągłego wylotu ujrzeliśmy światło lampy sygnalizacyjnej i drewnianą skrzynkę, pewnie na narzędzia. Równym rzędem stały czarne betonowe słupy, odgradzające oba tory. Lampa, umieszczona na jednym z tych słupów, jak gdyby nigdy nic rozjaśniała wnętrze tunelu. Tak długo przebywaliśmy pod ziemią, że zupełnie odwykliśmy od światła.

– Poczekajmy tu chwilę – powiedziała dziewczyna. – To nie jest silne światło. Jakieś dziesięć, piętnaście minut powinno nam wystarczyć. Tylko nie patrz przypadkiem na pociąg, kiedy będzie tędy przejeżdżał. Rozumiesz?

– Rozumiem – powiedziałem.

Wzięła mnie za rękę, wskazała kawałek suchego betonu i skłoniła, żebym na nim usiadł. Następnie usiadła obok i obiema dłońmi uczepiła się mojej prawej ręki nieco powyżej łokcia.

Usłyszeliśmy następny pociąg, więc schyliliśmy głowy i mocno zacisnęliśmy powieki. Światło było jednak tak ostre, że z oczu popłynęły mi łzy. Oddaliło się wraz z ogłuszającym hukiem po kilkunastu sekundach. Wytarłem policzki rękawem koszuli.

– Nie przejmuj się – powiedziała. Również po jej policzkach spływały strugi łez. – Jeszcze trzy albo cztery pociągi i wszystko będzie w porządku. W pobliżu stacji będziemy już bezpieczni. Na pewno wyjdziemy na ziemię.

– Już kiedyś przeżyłem coś takiego – powiedziałem.

– Naprawdę? Byłeś w tunelu metra?

– Nie, skądże. Chodzi mi o światło. Już kiedyś płakałem z powodu światła.

– To zdarza się każdemu.

– Nie, to nie było zwykłe światło. Miałem jakieś dziwne oczy i światło też było inne. Pamiętam, że było mi bardzo zimno. Moje oczy przyzwyczajone były do mroku, tak jak teraz, dlatego nie mogłem oglądać światła. To były bardzo wyjątkowe oczy.

– Przypominasz sobie coś jeszcze?

– Nie, tylko tyle.

Opierała się o mnie całym ciałem, więc wyraźnie czułem kształt jej piersi na moim ramieniu. Z powodu mokrych spodni było mi bardzo zimno i tylko ta pierś dawała mi trochę ciepła.

– Już niedługo wyjdziemy na ziemię. Masz jakieś plany w związku z tym? Chciałbyś gdzieś pójść, coś zrobić, a może chciałbyś się z kimś spotkać? – Spojrzała na zegarek. – Masz jeszcze dwadzieścia pięć godzin i pięćdziesiąt minut.

– Wrócę do domu, wykąpię się i przebiorę. A potem pójdę do fryzjera – powiedziałem.

– Zostanie ci jeszcze dużo czasu.

– Potem zastanowię się, co robić.

– Mogę iść razem z tobą? To znaczy, do twojego mieszkania? – spytała. – Też chciałabym się wykąpać i przebrać.

– Proszę bardzo.

Przejechały dwa kolejne pociągi od strony Aoyama Itchome, więc znów pochyliliśmy głowy i zamknęliśmy oczy. Światło raziło nas w dalszym ciągu, ale z oczu nie popłynęło już tyle łez.

– Nie masz długich włosów. Nie musisz ich obcinać – powiedziała, świecąc latarką na moją głowę. – Poza tym chyba lepiej ci z długimi.

– Znudziły mi się długie.

– Ale one wcale nie są długie. Kiedy ostatni raz byłeś u fryzjera?

– Nie pamiętam – powiedziałem. Czy mogłem pamiętać coś takiego? Nie pamiętałem nawet, kiedy ostatni raz oddawałem mocz. To, co zdarzyło się przed paroma tygodniami, było dla mnie czymś w rodzaju historii starożytnej.

– Masz w domu coś, w co mogłabym się przebrać?

– Nie sądzę.

– Trudno, jakoś sobie poradzę. Będziesz potrzebował łóżka?

– Łóżka?

– No, czy zamierzasz sprowadzić sobie dziewczynę?

– Nie, nie miałem tego w planie.

– Więc będę mogła z niego skorzystać? Chciałabym się trochę przespać, zanim pójdę po dziadka.

– Proszę bardzo, ale do tego mieszkania w każdej chwili mogą wejść albo symbolanci, albo ludzie z Systemu. Ostatnio zrobiłem się bardzo popularny. Aż drzwi się nie zamykają.

– Nic mnie to nie obchodzi – powiedziała.

Ludzie przejmują się różnymi rzeczami, jak widać – każdy czym innym.

Nadjechał trzeci z kolei pociąg, tym razem od strony Shibuya. Zamknąłem oczy i zacząłem liczyć w myśli. Doliczyłem do czternastu, kiedy przejechał ostatni wagon. Oczy prawie już nas nie bolały. Pierwszy etap drogi na górę mieliśmy za sobą. Już nie złapią nas Czarnomroki i nie powieszą w studni.

Dziewczyna puściła moje ramię i wstała. – Chyba powinniśmy już iść – powiedziała.

Skinąłem głową i wszedłem do tunelu.

Загрузка...