Hard-boiled wonderland – deszczowe pranie, wypożyczalnia samochodów, Bob Dylan

Była deszczowa niedziela, więc nic dziwnego, że wszystkie cztery suszarki były zajęte. Na uchwycie każdej z nich wisiały kolorowe torby i siatki z zakupami. W pralni czekały trzy kobiety. Jedna, przed czterdziestką, siedziała nieruchomo na stalowym krześle i przyglądała się obrotom pralki, zupełnie jakby oglądała telewizję. Dwie pozostałe wyglądały na studentki mieszkające w bursie i przeglądały razem „JJ". Przez chwilę zerkały w moim kierunku, lecz wkrótce skupiły się na swoich pralkach i czasopiśmie.

Położyłem torbę na kolanach i czekałem na swoją kolej. Studentki nie miały przy sobie żadnej siatki, a więc ich rzeczy musiały znajdować się w suszarce. Wobec tego jeśli zwolni się któraś z maszyn, będę mógł z niej skorzystać. Odkrywszy, że nie potrwa to aż tak długo, odetchnąłem z ulgą. Rozluźniłem wszystkie mięśnie i utkwiłem wzrok w jednym punkcie na ścianie. Pralnię wypełniała specyficzna woń suszących się ubrań wymieszana z zapachem proszku do prania. Studentki obok mnie rozmawiały o wzorach swetrów. Nie były specjalnie ładne. Zresztą czy dziewczyna, która ma choć trochę oleju w głowie, spędza niedzielne popołudnie na czytaniu czasopism w pralni?

Żadna z suszarek jakoś nie chciała się zatrzymać. W pralni samoobsługowej obowiązują pewne zasady, jedna z nich to ta, że „suszarka, na którą właśnie czekamy, prawie nigdy się nie zatrzymuje". Z zewnątrz pranie wygląda jak suche, a mimo to bęben obraca się nadal.

Tymczasem do pralni weszła młoda szczupła kobieta z wielką papierową torbą i wrzuciła do pralki tyle pieluch, ile zmieściło jej się w ramionach, posypała je proszkiem do prania, po czym zamknęła pralkę i wrzuciła monetę.

Chciałem zamknąć oczy i zdrzemnąć się parę minut, ale gdyby suszarka zatrzymała się w tym momencie, ktoś mógłby mnie ubiec. Straciłbym w ten sposób znacznie więcej czasu, niż przewidywałem. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą czegoś do czytania. Nie musiałbym martwić się, że zasnę, no i czas płynąłby mi szybciej.

Ale czy mogę w takiej chwili pozwolić, żeby czas upływał mi szybciej? Powinienem się raczej starać, żeby płynął jak najwolniej. Ale jakie właściwie znaczenie ma czas spędzony w pralni? Wydłużanie czasu spędzonego tutaj to jakby powiększanie straty.

Myśli na temat czasu przyprawiały mnie o ból głowy. To pojęcie zbyt abstrakcyjne. Chodzi o to, że w miarę jak w wyniku upływu czasu nabieramy nowych doświadczeń, rodzi się w nas jakaś nowa jakość, o której nie wiadomo, czy wynika bezpośrednio z czasu, czy też z owych doświadczeń.

Postanowiłem nie myśleć więcej o czasie. Powinienem się raczej zastanowić, co zrobić po wyjściu z pralni. Muszę kupić sobie ubranie. Porządne wyjściowe ubranie. Nie miałem już czasu na przymiarki, toteż z szycia tweedowego garnituru, o jakim marzyłem pod ziemią, musiałem zrezygnować. Spodnie mogły być ostatecznie te, które miałem na sobie, pozostało więc dokupić kurtkę, koszulę i krawat. No i płaszcz przeciwdeszczowy. Kupowanie ubrania zajmie mi jakieś półtorej godziny. Najpóźniej do trzeciej. Umówiłem się z nią o szóstej, więc zostaną mi jeszcze trzy godziny.

Co z nimi zrobić? Znów nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zdawało mi się, że zmęczenie i senność zasypały drogę moim myślom. Kiedy krok po kroku przecierałem ten szlak z powrotem, zatrzymała się jedna z suszarek. Upewniłem się najpierw, czy nie mam halucynacji, po czym rozejrzałem się dookoła. Kobiety również spojrzały w kierunku suszarki, ale żadna z nich nie wstała z krzesła. Zgodnie z zasadami, jakie panują w pralni, otworzyłem drzwiczki suszarki i ciepłe, zbite w kłębek pranie, które leżało na dnie bębna, przełożyłem do torby wiszącej na klamce, a następnie wrzuciłem do środka rzeczy z mojej torby. Zamknąłem drzwiczki, wrzuciłem monetę, a kiedy bęben zaczął się obracać, znowu usiadłem na krześle. Była za dziesięć pierwsza.

Kobiety obserwowały z tyłu każdy mój ruch. Kiedy usiadłem, przyjrzały się najpierw suszarce, a następnie ukradkiem zaczęły spoglądać w moją stronę. Podniosłem wzrok i również przyjrzałem się suszarce. Wówczas zrozumiałem przyczynę ogólnego zainteresowania. Suszonego przeze mnie prania było bardzo mało, w dodatku tak ubrania jak i bielizna należały do kobiety i wszystkie były różowe. To chyba jednak za dużo, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Postanowiłem spędzić te dwadzieścia minut poza pralnią.

Drobny deszcz padał wciąż w ten sam niezauważalny sposób. Rozłożyłem parasol i minąwszy parę ulic, wydostałem się z cichego willowego zaułka na główną drogę. Przeszedłem obok fryzjera, piekarni, sklepu ze sprzętem do surfingu (ciekawe, po co komu sklep ze sprzętem do surfingu akurat tutaj, w Setagaya), potem minąłem trafikę, cukiernię, wypożyczalnię wideo i pralnię. Przed pralnią ujrzałem szyld: „W dni deszczowe 20% taniej". Nie mogłem pojąć, dlaczego w dni deszczowe pierze się taniej. Przez szybę dostrzegłem łysego właściciela, który z ponurym wyrazem twarzy prasował właśnie koszulę. Do sufitu, niczym bluszcz, pięło się kilka grubych węży z parą do żelazka. Właściciel pralni, jak to bywało dawniej, prasował własnoręcznie. Poczułem do niego sympatię. Tutaj na pewno nikt nie przypiąłby zszywaczem numerka do mojej koszuli. Bardzo tego nie lubię i dlatego nigdy nie oddaję swoich rzeczy do dużych pralni.

Przed pralnią znajdował się niewielki klomb. Na kilku grządkach rosły kwiaty, których nazw nie znałem. Nie dlatego, że to kwiaty rzadko spotykane, przeciwnie, kwiaty były tak pospolite, że każdy normalny człowiek powinien znać je na pamięć. To ja ich po prostu nie znałem. Wielkie krople wody spływające z dachu wsiąkały się w czarną ziemię. Zrobiło mi się jakoś smutno. Żyłem już na tym świecie trzydzieści pięć lat, a nie znałem nazw najzwyklejszych kwiatów. Stojąc przed pralnią, odkryłem już kilka rzeczy. To, że nie znałem nazw kwiatów, i to, że w dni deszczowe oddanie rzeczy do pralni kosztowało mniej. Przechodziłem tędy niemal codziennie, ale nigdy nie zauważyłem nawet tego klombu.

Dostrzegłem też ślimaka i to było dla mnie kolejnym odkryciem. Do tej pory sądziłem, że ślimaki można spotkać tylko w czerwcu, w porze deszczowej. No, ale gdzie miałyby się podziać przez resztę roku?

Przeniosłem tego październikowego ślimaka na grządkę i postawiłem go na liściu. Przez chwilę liść huśtał się pod jego ciężarem, a kiedy się uspokoił, ślimak wysunął głowę i powoli rozejrzał się dookoła.

Zawróciłem. W trafice kupiłem paczkę larków king size i zapalniczkę. Wprawdzie rzuciłem palenie pięć lat temu, ale pomyślałem, że jedna paczka papierosów wypalona w ostatnim dniu życia nie powinna mi już zaszkodzić. Pod dachem trafiki włożyłem papierosa do ust i zapaliłem go zapalniczką. Tak dawno tego nie robiłem, że kiedy zaciągnąłem się dymem, lekko ścierpły mi końce palców, a mózg na chwilę przestał pracować.

Następnie wstąpiłem do cukierni i kupiłem cztery ciastka. Wszystkie miały długie francuskie nazwy i kiedy dziewczyna za ladą skończyła je wreszcie pakować, nie mogłem sobie przypomnieć, co właściwie kupiłem. Dziewczyna była wysoka jak jodła i bardzo niezręcznie wiązała sznurek. Prawdę mówiąc, nie spotkałem jeszcze wysokiej dziewczyny, która miałaby zręczne palce. A może po prostu nie miałem szczęścia?

Z wypożyczalni wideo, która znajdowała się obok, korzystałem czasami w przeszłości. Prowadziło ją małżeństwo mniej więcej w moim wieku. Spojrzałem przez szybę na telewizor, ustawiony tuż przy wejściu. Ciężkie czasy Waltera Hilla. Charles Bronson gra w tym filmie gołorękiego boksera, a James Coburn jego menażera. Wszedłem do środka, usiadłem na sofie i dla zabicia czasu postanowiłem obejrzeć scenę walki.

Ponieważ właścicielka nudziła się sama za ladą, zaproponowałem jej jedno z moich ciastek. Wybrała ciastko z orzechami, ja wziąłem sobie mrożony sernik.

Jedząc sernik, przyglądałem się scenie, w której Charles Bronson bije się z olbrzymem. Wszyscy myślą, że wygra olbrzym, ale ja oglądałem ten film wcześniej, więc wiedziałem, że Bronson nie da się pokonać. Kiedy skończyłem sernik, zapaliłem papierosa, wypaliłem go do polowy, po czym upewniwszy się, że Bronson znokautował przeciwnika, wstałem z sofy.

– Może pan jeszcze trochę posiedzi – zaproponowała właścicielka.

Powiedziałem, że chętnie, ale zostawiłem ubranie w pralni, i spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia pięć po pierwszej. Moja suszarka już dawno przestała się kręcić.

– A niech to!

– Nie ma się czym martwić. Na pewno nikt nie ukradł pańskiej bielizny.

– Mam nadzieję – odparłem bezsilnie.

– Może wpadnie pan w przyszłym tygodniu? Będę miała trzy stare filmy Hitchcocka.

W pralni nie było już nikogo. Wyjąłem ubranie z bębna, zapakowałem je do torby i wróciłem do domu.

Grubaska spała w moim łóżku jak zabita. W pierwszej chwili pomyślałem, że może naprawdę umarła i przystawiłem ucho do jej twarzy. Usłyszałem jednak cichy równomierny oddech. Wyjąłem z torby suche ubrania i położyłem je na poduszce, a pudełko z ciastkami postawiłem obok lampy. Gdyby to było możliwe, najchętniej położyłbym się obok niej i zasnął.

Wyszedłem do kuchni, napiłem się wody i wtedy przypomniałem sobie o moczu. Oddałem mocz, po czym wróciłem do kuchni, usiadłem na krześle i rozejrzałem się dookoła. Zobaczyłem zlew, piecyk gazowy, kuchenkę, lodówkę, toster, półki, kosz na śmieci, elektryczny garnek do ryżu, ekspres do kawy i inne tym podobne rzeczy. Określa się to jednym słowem: kuchnia, ale na kuchnię składa się tyle rozmaitych przedmiotów. Zdawało mi się, że w tej kuchni wyczuwam harmonię świata, który podobnie jak kuchnia składa się z mnóstwa drobnych spraw i rzeczy.

Byłem jeszcze żonaty, gdy wprowadzałem się do tego mieszkania. To się wydarzyło osiem lat temu. Często siadałem przy kuchennym stole i do późnej nocy czytałem książki. Żona spała zawsze bardzo spokojnie. Czasami martwiłem się, że może umarła we śnie, i sprawdzałem, czy jeszcze oddycha. Może nie byłem doskonałym mężem, ale kochałem ją tak, jak potrafiłem.

A więc mieszkałem w tym domu już od ośmiu lat! Na początku było nas troje: ja, żona i kot. Najpierw opuściła mnie żona, potem kot, a teraz sam będę musiał odejść. Zapaliłem papierosa i znów napiłem się wody. To dziwne, że nie wyprowadziłem się stąd wcześniej – pomyślałem. Mieszkanie nie podobało mi się od początku, czynsz też nie należał do niskich. Słońce świeciło w okna zbyt jaskrawo, a dozorca nie grzeszył uprzejmością. Moje życie w tym mieszkaniu nie było szczęśliwe. No i zaludnienie spadło zbyt gwałtownie.

Ale ostatecznie to wszystko i tak niedługo się skończy.

A może czeka mnie wieczne życie? Nie umrę, lecz przeniosę się do innego nieśmiertelnego świata, w którym wreszcie będę mógł być sobą, w którym odnajdę to, co straciłem do tej pory, i to, co tracę nadal?

Być może profesor ma rację. Nie, on na pewno ma rację. Ten starzec nigdy się nie myli. Skoro powiedział, że wejdę do nieśmiertelnego świata, to znaczy, że stanie się tak na pewno. Tylko że prawdę mówiąc, nie rozumiałem z tego ani słowa. Po pierwsze uważałem, że byłem w wystarczającym stopniu sobą, a po drugie nie mogłem sobie wyobrazić ani nieśmiertelności, ani tego, co nieśmiertelny myśli o swojej nieśmiertelności. Zwłaszcza jeśli otacza go wysoki mur i stado jednorożców. Już świat Czarnoksiężnika z krainy Oz wydawał mi się realniejszy.

A co właściwie straciłem w moim życiu? Rzeczywiście straciłem wiele rzeczy. Gdybym chciał to wszystko spisać, zapisałbym pewnie maczkiem duży studencki zeszyt. Czasami wydawało mi się, że to nie było nic wielkiego, a potem bardzo tego żałowałem. Zdarzało się też na odwrót. Wciąż traciłem różne rzeczy, ludzi i uczucia. W moim życiu, jak w kieszeni płaszcza, znajdowała się jakaś wielka dziura, której w żaden sposób nie można było zaszyć.

Gdybym jednak mógł przeżyć życie jeszcze raz, prawdopodobnie nie zmieniłbym w nim niczego. W moim życiu wciąż czegoś ubywało, ale to byłem właśnie ja. Nie miałem przed sobą innej drogi. Choć porzuciło mnie tylu ludzi, choć sam porzuciłem drugie tyle, chociaż zniszczyłem lub ograniczyłem tyle wzniosłych uczuć, wybitnych zdolności i marzeń, to jednak nie mogłem zostać kimś innym, niż byłem.

Kiedyś, w młodości, myślałem, że uda mi się zostać kimś więcej. Chciałem otworzyć pub w Casablance i poznać Ingrid Bergman. Dokładniej mówiąc – choć można by się spierać, co w tym wypadku znaczy „dokładniej" – myślałem, że moje życie będzie miało więcej sensu i że przeżyję je w taki sposób, który będzie mi odpowiadał. Przeczytałem Zieleni się Ameryka, a Swobodnego jeźdźca oglądałem chyba ze trzy razy. Ale pomimo to jak łódź ze skrzywionym sterem wracałem wciąż w to samo miejsce. To właśnie byłem ja. Moje prawdziwe ja stało w miejscu i czekało, aż do niego wrócę.

Czy byłem rozczarowany?

Możliwe. Turgieniew nazwałby to pewnie utratą złudzeń. Dostojewski powiedziałby „piekło". A Somerset Maugham „rzeczywistość". Ale bez względu na nazwę to właśnie byłem ja.

Nie umiałem wyobrazić sobie nieśmiertelnego świata. Załóżmy jednak, że odzyskam tam wszystko, co straciłem. Ktoś klaśnie w dłonie i od tej pory moje życie będzie miało sens. Będę szczęśliwy. Ale co ja mam z tym wspólnego? To życie innego człowieka. Ja jestem tylko jeden. Moje życie to fakt historyczny i nikt go już nie zmieni.

W końcu doszedłem do wniosku, że lepiej zrobię, jeśli wrócę do poprzedniej wersji, czyli do tego, że za dwadzieścia dwie godziny umrę. Cała ta historia z nieśmiertelnością zaczynała mi przypominać Nauki Don Juana - nie kleiła się.

A więc umrę – pomyślałem dla wygody. O tak, to już bardziej do mnie pasowało. Poczułem się trochę lepiej.

Zgasiłem papierosa i zajrzałem do sypialni. Przez chwilę przyglądałem się twarzy śpiącej dziewczyny, potem sprawdziłem, czy mam w kieszeniach wszystko, co było mi potrzebne. Ale prawdę mówiąc, niewiele rzeczy było mi teraz potrzebnych. Pieniądze i karty kredytowe, to wszystko. Nie potrzebowałem już klucza ani licencji cyfranta. Wyjąłem z kieszeni nóż i kluczyki do samochodu, który zostawiłem na parkingu przed biurem profesora. Następnie wysypałem z kieszeni wszystkie drobne.

Pojechałem na Ginzę kolejką i kupiłem w Paulu Stuarcie koszulę, krawat i kurtkę. Rachunek uregulowałem kartą American Express. Ubrałem się i stanąłem przed lustrem. Nie wyglądałem najgorzej. Kant moich oliwkowych spodni nie był wprawdzie zbyt wyraźny, ale ostatecznie nie wszystko musiało być jak spod igły. We flanelowej kurtce koloru navy blue i nieco stonowanej pomarańczowej koszuli wyglądałem jak młody pracownik reklamy. W każdym razie nikt by się nie domyślił, że do niedawna czołgałem się pod ziemią i mam przed sobą dwadzieścia jeden godzin życia.

Wyprostowałem się i wtedy zauważyłem, że lewy rękaw kurtki jest krótszy od prawego o jakieś półtora centymetra. Dokładniej mówiąc, to nie rękaw był za krótki, lecz moja lewa ręka była dłuższa od prawej. Nie miałem pojęcia dlaczego. Jestem praworęczny i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nadwerężał lewą rękę. Sprzedawca zaproponował mi, że poprawi rękaw w ciągu dwóch dni, ale oczywiście odmówiłem.

– Nie gra pan przypadkiem w baseball albo coś takiego? – zapytał, oddając mi kartę kredytową.

Zaprzeczyłem.

– Prawie każdy sport zniekształca ciało – powiedział. – Żeby się dobrze ubrać, trzeba umiarkowanie jeść i umiarkowanie się ruszać.

Podziękowałem i wyszedłem ze sklepu. Doprawdy, co krok to nowe odkrycie.

Deszcz nie przestawał padać, ale nie chciało mi się już kupować płaszcza. Wstąpiłem do piwiarni i napiłem się piwa, przegryzając surowymi ostrygami. Nie wiadomo dlaczego, w piwiarni puszczano symfonię Brucknera. Nie wiem którą, ale kto rozpozna numer symfonii Brucknera? W każdym razie Brucknera w piwiarni słyszałem po raz pierwszy.

Było dość pusto. Poza mną siedziała tu jeszcze jakaś młoda para i drobny starzec w czapce. Starzec, nie zdejmując czapki, popijał piwo małymi łykami, a młodzi zajęci byli rozmową. Cóż, w niedzielne popołudnie prawie każda piwiarnia wyglądała właśnie w ten sposób.

Słuchając Brucknera, przyprawiłem pięć ostryg sokiem z cytryny, po czym zjadłem je po kolei zgodnie z ruchem wskazówek zegara i wypiłem resztę piwa. Na wielkim ściennym zegarze dochodziła trzecia. Dwa lwy pod tarczą nakręcały sprężynę zegara. Obydwa były samcami, a ich podkręcone ogony przypominały wieszaki. Wkrótce symfonia Brucknera dobiegła końca, a po niej rozbrzmiało Bolero Ravela. Dziwne połączenie.

Zamówiłem jeszcze dwa piwa i wyszedłem do toalety. Oddawałem mocz bardzo długo. Nie miałem jednak nic pilnego do załatwienia, więc bez pośpiechu kontynuowałem tę czynność. Słysząc Bolero zdawało mi się, że będę to robić w nieskończoność.

Kiedy skończyłem, poczułem się jak nowo narodzony. Umyłem ręce i przyjrzałem się własnej twarzy w nieco krzywym lustrze, po czym wróciłem do stolika i napiłem się piwa. Chciałem zapalić papierosa, ale okazało się, że nie miałem przy sobie paczki. Musiałem zostawić ją na stole w kuchni. Przywołałem kelnera i kupiłem od niego seven star.

W pustej piwiarni czas zdawał się stać w miejscu. Ale to tylko złudzenie, lwy obróciły się już o sto osiemdziesiąt stopni, a wskazówki zegara wskazywały piętnaście po trzeciej. Patrzyłem na zegar, oparłszy się łokciami na stole, piłem piwo i od czasu do czasu paliłem papierosa. Przyglądanie się wskazówkom zegara niewątpliwie było zwykłą stratą czasu, ale wciąż nic nie przychodziło mi do głowy.

Wyjąłem z kieszeni portfel i sprawdziłem jego zawartość. Miałem w nim ponad pięćdziesiąt tysięcy jenów. Cztery razy tyle nosiłem przypięte spinaczem do drugiej kieszeni. Karty bankowe, które znalazłem w portfelu, złamałem wpół i wyrzuciłem do popielniczki. Nie były mi już potrzebne. Wyrzuciłem też wizytówki, abonament na basen i do wypożyczalni wideo oraz znaczki bonifikaty, które dostałem, kupując kawę. Zostawiłem sobie tylko prawo jazdy, gotówkę i karty kredytowe.

O wpół do czwartej wstałem od stołu, zapłaciłem rachunek i wyszedłem z piwiarni. W czasie gdy piłem piwo, deszcz prawie przestał padać, więc nie zabrałem parasola ze stojaka przy wejściu. To dobry znak – pomyślałem. Zaczynało się wypogadzać, a mnie robiło się coraz lżej.

Bez parasola rzeczywiście zrobiło mi się lżej, więc postanowiłem jeszcze gdzieś pojechać. Chciałem znaleźć się w miejscu, do którego przychodzi jak najwięcej ludzi. Jakiś czas stałem wraz z arabskimi turystami przed rzędem telewizorów w sklepie firmowym Sony, następnie zszedłem do metra i kupiłem sobie bilet do Shinjuku. Musiałem zasnąć w chwili, gdy usiadłem na ławce w pociągu, bo kiedy otworzyłem oczy, pociąg był już na stacji w Shinjuku.

Tuż za kontrolą biletów przypomniałem sobie o czaszce i danych, które zostawiłem w przechowalni bagażu. Nie sądziłem, by mogły mi się jeszcze przydać, nie miałem też kwitu z przechowalni, ale postanowiłem odebrać bagaż. Wyszedłem schodami na górę, stanąłem przy okienku przechowalni i powiedziałem, że zgubiłem kwit.

– Dobrze pan szukał? – zapytał mężczyzna. Skinąłem głową.

– Co to za bagaż?

– Sportowa torba ze znaczkiem Nike – wyjaśniłem.

– Jak wygląda ten znaczek?

Pożyczyłem od niego kartkę papieru i ołówek i narysowałem coś w kształcie spłaszczonego bumerangu, a nad nim napisałem NIKE. Mężczyzna przyjrzał się rysunkowi, po czym zniknął między półkami. Po chwili wrócił z moją torbą.

– Ta?

– Tak – powiedziałem.

– Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?

Pokazałem mu prawo jazdy, porównał nazwisko i adres z danymi na tabliczce. Następnie odpiął tabliczkę i wraz z długopisem położył ją na ladzie. – Podpis – powiedział. Podpisałem się na tabliczce, wziąłem torbę i podziękowałem.

Udało mi się wprawdzie odzyskać bagaż, ale spostrzegłem, że ta sportowa torba ze znaczkiem Nike zupełnie na pasuje do mojego wyglądu. Nie mogłem z taką torbą zaprosić dziewczyny do restauracji.

Zastanawiałem się, czy nie kupić sobie jakiejś porządnej torby, ale żeby zmieściła się do niej czaszka, musiałbym kupić albo walizkę, albo okrągły futerał na kule do gry w kręgle. Walizka była za ciężka, a jeśli miałbym chodzić z futerałem na kule do kręgli, to już lepsza była ta sportowa torba.

W końcu doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie wypożyczenie samochodu. Rzucę torbę na tylne siedzenie i w ogóle nie będę zwracał na nią uwagi. Najlepszy byłby jakiś elegancki europejski samochód – pomyślałem. Nie dlatego, że lubię eleganckie wozy, ale uznałem, że w takim dniu mogę pozwolić sobie na odrobinę ekstrawagancji.

Wstąpiłem do kawiarni, pożyczyłem książkę telefoniczną, zaznaczyłem długopisem numery czterech wypożyczalni znajdujących się w pobliżu dworca, po czym zadzwoniłem po kolei do każdej z nich. Okazało się jednak, że o tej porze roku, w niedzielę, prawie wszystkie samochody były wypożyczone, a zagranicznych wozów wypożyczalnie w ogóle nie posiadały. W dwóch nie było już samochodów osobowych, w trzeciej został tylko jeden civic, a w ostatniej carina 1800 GT twin-cam turbo i mark II. Obydwa były nowe i wyposażone w sprzęt stereo, jak zapewniła mnie przez telefon pani z wypożyczalni. Nie chciało mi się więcej dzwonić, postanowiłem więc pożyczyć carinę 1800 GT twin-cam turbo. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet, jak ona wygląda.

Potem wstąpiłem do sklepu muzycznego i kupiłem kilka kaset: Największe przeboje Johnny Mathisa, Verklarte Nacht Schonberga pod dyrekcją Zubina Mehty, Stormy Sunday Kenny Burrela, Popular Elington, Koncert brandenburski z Trevorem Pinnockiem na klawikordzie i kasetę Boba Dylana z piosenką Like A Rolling Stone. Dobra mieszanka, ale skąd miałem wiedzieć, czego akurat będę chciał posłuchać w carinie 1800 twin-cam turbo? Być może, usiadłszy za kierownicą, zapragnę usłyszeć walc wiedeński albo Police, albo Duran Duran? A może niczego nie będzie mi się chciało słuchać?

Wrzuciłem do torby sześć kaset i skierowałem się do wypożyczalni. Pokazałem prawo jazdy i podpisałem dokumenty. W porównaniu z moim samochodem za kierownicą cariny poczułem się jak w statku kosmicznym. Prawdopodobnie ktoś, kto zwykle jeździ tym wozem, w moim aucie poczułby się jak w ziemiance. Wsadziłem kasetę z Dylanem do magnetofonu i słuchając Watching the River Flow, zacząłem sprawdzać po kolei wszystkie przyciski, jakie znajdowały się przede mną. Miałbym poważne kłopoty, gdybym pomylił któryś z nich w czasie jazdy.

Wciąż nie ruszałem z miejsca, więc młoda, dość miła dziewczyna wyszła z biura. Miała białe zęby, ładny podbródek i używała dobrej szminki. Stanęła obok samochodu i z pięknym czystym uśmiechem zapytała:

– Czy coś się stało?

– Jeszcze nie. Ale wolałbym sprawdzić parę rzeczy, zanim się stanie – odparłem.

– Rozumiem – powiedziała i uśmiechnęła się znowu. Przypominała mi moją koleżankę z gimnazjum. Była to bardzo mądra i szczera dziewczyna. Podobno wyszła za jakiegoś rewolucjonistę, którego poznała na studiach, urodziła mu dwoje dzieci i uciekła z domu. Dziewczyna z wypożyczalni uśmiechała się w identyczny sposób. Kto by przypuszczał, że ta siedemnastolatka, która lubiła Salingera i George'a Harrisona, wyjdzie za rewolucjonistę i urodziwszy mu dwójkę dzieci, ucieknie z domu?

– Gdyby każdy był tak ostrożny jak pan… nie mielibyśmy tylu kłopotów – powiedziała. – Trudno prowadzić te najnowsze wozy, jeśli się nie ma wprawy.

Skinąłem głową. A więc nie tylko ja nie miałem wprawy.

– A który guzik trzeba nacisnąć, żeby uzyskać pierwiastek ze stu osiemdziesięciu pięciu?

– To chyba dopiero w następnym modelu – roześmiała się.

– To Dylan, prawda?

– Tak – powiedziałem. Bob Dylan śpiewał właśnie Positive 4th Street.

Dylana poznam zawsze.

– Po tym, że nie gra na harmonijce tak dobrze jak Stevie Wonder?

Roześmiała się znowu. Rozśmieszanie jej sprawiało mi przyjemność. Nie jest ze mną jeszcze tak źle, skoro potrafię rozśmieszać dziewczyny.

– Nie, nie dlatego, poznaję go po glosie – powiedziała. – To taki głos, jakby małe dziecko stało przy oknie i patrzyło na deszcz.

– Dobrze pani to wyraziła – powiedziałem. Rzeczywiście, to właśnie taki głos. Przeczytałem na temat Dylana kilka książek, ale w żadnej z nich nie spotkałem tak trafnego określenia. Kiedy jej o tym powiedziałem, zaczerwieniła się lekko.

– Tak czuję.

– Bardzo trudno jest mówić o uczuciach – rzekłem. – Każdy coś tam w życiu czuje, ale nie każdy umie to wyrazić.

– Marzę o tym, żeby napisać książkę.

– Napisze pani świetną książkę. Swoją drogą to dziwne, że taka młoda dziewczyna jak pani słucha Dylana.

– Lubię starą muzykę. Dylana, Beatlesów, Doorsów, Jimi Hendriksa i tym podobnych.

– Chętnie porozmawiałbym z panią dłużej – powiedziałem. Uśmiechnęła się i przekrzywiła nieco głowę. Takie dziewczyny jak ona znają setki sposobów, żeby odprawić podstarzałego rozwodnika. Podziękowałem jej i ruszyłem do przodu. Dylan śpiewał Stuck Inside of Mobile with the Memphis Blue Again. Dzięki temu spotkaniu byłem już w niezłym humorze.

Cyfrowy zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał dwanaście po czwartej. Zaczynało się ściemniać. Wąskimi ulicami jechałem powoli w kierunku domu. Nie dość, że ulice, jak zwykle w deszczową niedzielę, były zatłoczone, to jeszcze jakiś mały sportowy samochód wjechał z boku pod ośmiotonową ciężarówkę, w związku z czym powstał straszny korek. Zielony sportowy samochód wyglądał jak tekturowe pudełko, na którym ktoś przez pomyłkę usiadł. Wokół stało kilku policjantów w czarnych ortalionowych kurtkach, a do zderzaka rozbitego auta przyczepiano właśnie linę holowniczą.

Długo musiałem czekać, zanim udało mi się przejechać obok miejsca wypadku i wydostać z korka, ale do szóstej miałem jeszcze sporo czasu, toteż bez pośpiechu paliłem papierosy i słuchałem Dylana. Rozmyślałem też o tym, jak mogło wyglądać małżeństwo mojej koleżanki z klasy. Czy mąż, wróciwszy z pracy – zakładając, że to, co robił, można nazwać pracą – opowiadał jej o postępach rewolucji?

Bob Dylan zaczął śpiewać Like A Rolling Stone, porzuciłem więc myśli o rewolucji i zanuciłem razem z nim. Wszyscy się starzejemy. To rzecz oczywista, jak to, że z nieba pada deszcz.

Загрузка...