Hard-boiled wonderland – czaszka, Lauren Bacall, biblioteka

Wróciłem do domu taksówką. Był już wieczór, kiedy wyszedłem z biura. Pora szczytu, a w dodatku zaczęło kropić. Złapanie taksówki zajęło mi więc sporo czasu. Zresztą zawsze zajmuje mi to dużo czasu. Przepuszczam zwykle co najmniej dwie taksówki. Podobno zdarza się, że po cyfranta, który właśnie wykonał zadanie, przyjeżdża podstawiona przez symbolantów taksówka i wywozi go w nieznanym kierunku. Być może to tylko plotki. Ani mnie, ani nikomu, kogo znam osobiście, nie przytrafiło się coś takiego. Ale nigdy za wiele ostrożności.

Dlatego zazwyczaj poruszam się metrem albo autobusem, ale byłem już tak zmęczony… do tego deszcz i myśl o wieczornym szczycie – wszystko to sprawiło, że zdecydowałem się poczekać choćby dłużej na taksówkę. Kiedy wreszcie wsiadłem do samochodu, byłem już tak śpiący, że niewiele brakowało, a zasnąłbym po drodze. Resztkami sił odpędzałem sen. W domu wyśpię się we własnym łóżku. Nie wolno mi teraz zasnąć. To zbyt niebezpieczne.

Skoncentrowałem się na meczu baseballowym, transmitowanym przez radio. Nie znam się na baseballu, toteż dla wygody stanąłem po stronie drużyny, która była akurat w ataku. Drużyna ta, jak się okazało, przegrywała właśnie trzy do jednego. Po dwóch serwach zawodnik mojej drużyny był już w drugiej bazie, ale podczas trzeciego serwu poślizgnął się i przewrócił między drugą a trzecią bazą, więc połowa rundy skończyła się bez punktu. Komentator stwierdził, że to hańba i ja też byłem podobnego zdania. Każdemu zdarza się przewrócić, ale żeby to robić podczas meczu baseballowego między drugą a trzecią bazą? Być może przez własne rozdrażnienie, miotacz rzucił do przeciwnika długą nieciekawą piłkę, którą tamten wybił z łatwością na pole zewnętrzne po lewej stronie widowni. W rezultacie zrobiło się już cztery do jednego.

Kiedy taksówka zajechała pod mój dom, było wciąż cztery do jednego. Zapłaciłem i podtrzymując pudło, wysiadłem z taksówki. Prawie przestało już padać.

Niczego nie znalazłem w skrzynce na listy, nikt nie zostawił wiadomości na automatycznej sekretarce. Zdaje się, że nikogo już nie obchodzę. Bardzo dobrze. Ja też nie mam do nikogo żadnej sprawy. Wyjąłem z lodówki lód i w dużej szklance przygotowałem sobie whisky z lodem, dodając trochę wody sodowej. Następnie zdjąłem ubranie, położyłem się do łóżka i opierając się plecami o poduszkę, popijałem trunek małymi łykami. Zdawało mi się, że zaraz stracę przytomność, ale nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności pożegnania dnia. W całym dniu najbardziej lubię właśnie tę krótką chwilę przed zaśnięciem. Biorę ze sobą coś do picia i czytam książkę albo słucham muzyki. Jedni lubią zachody słońca, inni świeże powietrze, a ja właśnie takie chwile.

Wypiłem whisky do połowy, kiedy zadzwonił telefon. Telefon stał na okrągłym stoliku mniej więcej dwa metry od moich nóg. Nie miałem zamiaru wstawać z łóżka, więc tylko bezmyślnie przyglądałem się telefonowi. Na starych filmach rysunkowych dzwoniący telefon trzęsie się i podskakuje, lecz nic takiego nie dzieje się w rzeczywistości. Przynajmniej mój telefon dzwonił, nie poruszając się ani odrobinę.

Obok telefonu leżał portfel, nóż i pudło na kapelusz, które dostałem w prezencie. Pomyślałem nagle, że może lepiej będzie, jeśli otworzę pudło i sprawdzę, co jest w środku. Może trzeba to wstawić do lodówki, a może to żywe stworzenie? Niewykluczone też, że to coś bardzo ważnego. Ale byłem już zbyt zmęczony. Gdyby tak było, to, logicznie myśląc, prezentodawca powinien mi o tym powiedzieć. Odczekałem, aż telefon wydzwoni się do końca, po czym jednym haustem wypiłem resztę whisky i zamknąłem oczy. W tym momencie, niczym ogromna, czarna sieć, spadł na mnie długo odpychany sen. Przecież i tak niczego nie da się przewidzieć – pomyślałem w ostatniej chwili przed zaśnięciem.

Kiedy otworzyłem oczy, panował lekki półmrok. Zegar wskazywał piętnaście po szóstej, ale nie byłem pewien, czy to piętnaście po szóstej rano, czy wieczorem. Włożyłem spodnie i wyszedłem na klatkę schodową. Przed drzwiami sąsiada leżała poranna gazeta. A więc było piętnaście po szóstej rano. Może ja też powinienem zaprenumerować gazetę? To się czasami przydaje.

W takim razie spałem prawie dziesięć godzin. Chciałem jeszcze trochę odpocząć – zwłaszcza że nie miałem tego dnia nic do roboty, mogłem więc spokojnie wrócić do łóżka – ale zmieniłem zamiar.

Trudno o lepsze samopoczucie niż to, które się ma, wstając wraz ze słońcem. Wziąłem prysznic, umyłem się dokładnie i ogoliłem. Po dwudziestu minutach gimnastyki – gimnastykuję się codziennie – postanowiłem zrobić sobie śniadanie z tego, co znajdę w lodówce. Akurat prawie niczego w niej nie miałem, więc popijając sok pomarańczowy, sporządziłem listę niezbędnych zakupów. Lista zajęła mi dwie strony. Ponieważ sklepy i tak były jeszcze zamknięte, postanowiłem zjeść lunch na mieście, a po drodze zrobić zakupy.

Wrzuciłem brudne ubrania do pralki, a tenisówki zacząłem szorować ręcznie. Stojąc przed umywalką, przypomniałem sobie o tajemniczym prezencie od starca. W połowie prania – zdążyłem uprać tylko prawą tenisówkę – wytarłem ręce, poszedłem do sypialni i wziąłem do ręki tekturowe pudło. Było zbyt lekkie w stosunku do wielkości. Nieprzyjemnie lekkie. Może to tylko moja zawodowa podejrzliwość? Nie miałem przecież powodu, żeby nie ufać starcowi.

Rozejrzałem się po pokoju. Było dziwnie cicho, zupełnie jakby zredukowano dźwięk. Spróbowałem zakaszleć. Mój kaszel brzmiał normalnie. Rozłożyłem nóż i tępą stroną zastukałem w stół. Rozległ się zwykły twardy stukot. Chyba byłem przewrażliwiony. Otworzyłem drzwi na werandę. Słysząc dobiegający z zewnątrz odgłos samochodów i ćwierkanie ptaków, uspokoiłem się nieco. Do licha z ewolucją, świat nie może istnieć bez dźwięku.

Następnie, uważając, by nie porysować zawartości pudla, przeciąłem nożem przylepiec. Pierwsze, co zobaczyłem, to zmięte gazety. Rozprostowałem dwie, trzy strony – pochodziły z niedzielnego wydania „Mainichi" sprzed jakichś trzech tygodni. Nie zauważyłem na nich nic szczególnego. Przyniosłem z kuchni worek na śmieci i zmiąwszy gazety, wrzuciłem je do worka. W sumie wyjąłem z pudła tyle gazet, ile uzbiera się przez dwa tygodnie. Pod gazetami pudło wypełnione było małymi, miękkimi kulkami z polistyrenu albo styropianu. Zacząłem zgarniać kulki rękami i wyrzucać, jak leci, do worka. Nie wiedziałem, co znajdowało się w środku, ale już zaczynało mnie to nudzić. Kiedy wyrzuciłem połowę kulek, a spod spodu znowu zaczęły przebijać gazety, nie wytrzymałem i przyniosłem sobie z lodówki puszkę coca-coli. Piłem colę powoli, siedząc na łóżku. Na werandę przyleciał mój znajomy ptak z czarną piersią i kracząc jak zwykle, przysiadł na stole. Zaczął dziobać okruchy chleba, które mu tam zostawiłem. Był bardzo spokojny ranek.

Nastrój poprawił mi się na tyle, że mogłem już wrócić do stołu. Ostrożnie wyjąłem z pudła zawinięty w gazetę przedmiot. Z wierzchu gazeta znów otoczona była przylepcem, a przedmiot sprawiał wrażenie jakiejś współczesnej rzeźby. Miał kształt owalnego arbuza, wagi natomiast prawie nie posiadał. Sprzątnąłem ze stołu pudlo i nóż i delikatnie odwinąłem gazetę. Trzymałem w ręce zwierzęcą czaszkę.

Coś podobnego! Czy on sobie wyobraża, że się z takiego prezentu ucieszę? Ten starzec, chociaż sympatyczny, nie jest chyba przy zdrowych zmysłach.

Czaszka przypominała kształtem czaszkę konia, z tym że była od niej znacznie mniejsza. Nie znam się na tym, ale musiała chyba należeć do jakiegoś niewielkiego kopytnego i trawożernego ssaka. Spróbowałem przypomnieć sobie kilka takich zwierząt. Sarna, baran, koza, antylopa, renifer, osioł – nic więcej nie przychodziło mi do głowy.

Postawiłem czaszkę na telewizorze. Nie pasowała tam, ale też żadne inne miejsce nie wydawało mi się odpowiednie. Hemingway postawiłby coś takiego na kominku, obok głowy jelenia, ale w moim mieszkaniu oczywiście nie było kominka. Nie miałem nawet kredensu ani szafki na buty. Dlatego poza telewizorem naprawdę nie miałem gdzie postawić czaszki tego bliżej nieokreślonego zwierzęcia.

Wyrzuciłem z pudla resztę kulek. Jak przeczuwałem, znalazłem na dnie długi wąski przedmiot zawinięty w gazetę. Odwinąłem papier i zobaczyłem znaną mi już stalową pałeczkę. W przeciwieństwie do czaszki była bardzo ciężka i, zdawałoby się, jakaś apodyktyczna, jak batuta z kości słoniowej, którą Furtwangler dyryguje filharmonikami berlińskimi.

Niewiele myśląc, zbliżyłem się do telewizora i stuknąłem pałeczką w czoło zwierza. Rozległ się odgłos podobny do westchnienia psa. Spodziewałem się bardziej ostrego lub suchego dźwięku, więc nie mogę powiedzieć, żebym się nie zdziwił, ale ostatecznie nie było powodu, żeby się czepiać. Usłyszałem taki, a nie inny dźwięk i czy mi się to będzie podobało, czy nie, i tak niczego to nie zmieni. Nie zmieni się przez to dźwięk, a gdyby nawet się zmienił, to i tak nie będzie to miało znaczenia.

Kiedy znudziło mi się patrzenie i stukanie w czaszkę, usiadłem na łóżku, położyłem telefon na kolanach i wykręciłem numer agencji, żeby ustalić rozkład moich zajęć. Referent, który odebrał telefon, powiadomił mnie o kolejnym zleceniu. Termin – za cztery dni – odpowiadał mi, więc przyjąłem zlecenie. Chciałem się jeszcze upewnić, czy rzeczywiście dostałem zgodę na tasowanie, ale to wymagałoby dodatkowych wyjaśnień, więc zrezygnowałem. Dokumenty były w porządku, wynagrodzenie też. Poza tym starzec mówił, że nie powiadomił agencji ze względu na tajemnicę. Nie było chyba potrzeby komplikować tej sprawy jeszcze bardziej.

W dodatku nie bardzo lubiłem tego referenta. Był to wysoki, chudy mężczyzna z gatunku tych, którym się wydaje, że zjedli wszystkie rozumy. Wolałem nie rozmawiać z nim na niewygodny dla siebie temat.

Szybko omówiłem formalności i odłożyłem słuchawkę. Potem usiadłem na sofie, otworzyłem piwo w puszce i zacząłem oglądać na wideo Key Largo z Humphreyem Bogartem. Uwielbiam Lauren Bacall w tym filmie. Oczywiście w Wielkim śnie Bacall jest niezrównana, ale w Key Largo uzyskuje specjalny wyraz, którego nie widać w pozostałych jej filmach. Oglądam Key Largo co jakiś czas i zastanawiam się, co to właściwie jest, ale jeszcze nie udało mi się zrozumieć. Może to alegoria, niezbędna do jasnego wyrażenia ludzkiej egzystencji? Nie wiem.

Patrząc w telewizor, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać nieco wyżej, na czaszkę. Nie mogłem skupić się na filmie, toteż zatrzymałem taśmę na scenie nadejścia huraganu i pijąc resztę piwa, bezmyślnie gapiłem się na czaszkę. Doznałem wówczas wrażenia, że już ją gdzieś widziałem. Złudzenie? Wyjąłem z szafy podkoszulek, przykryłem nim czaszkę i znów włączyłem telewizor. Tym razem obejrzałem film do końca.

Wyszedłem z domu o jedenastej. Najpierw zrobiłem zakupy w supersamie koło stacji, potem wstąpiłem do sklepu z alkoholem po butelkę wina, wodę mineralną i sok pomarańczowy. Następnie odebrałem garnitur z pralni. Potem w papierniczym kupiłem sobie długopis, koperty i papier listowy, a w gospodarczym drobnoziarnisty pumeks. W księgarni – dwa czasopisma, w elektrycznym – żarówkę i kasetę magnetofonową, w fotograficznym – papier do polaroida. Po drodze wybrałem jeszcze kilka płyt w muzycznym. W rezultacie tylne siedzenie mojego samochodu wypełniło się dokładnie siatkami i pakunkami. Chyba lubię robić zakupy. Wybieram się na nie dość rzadko, ale gromadzę wtedy górę zapasów, jak wiewiórka w listopadzie.

Nawet samochód kupiłem specjalnie z myślą o zakupach. Właściwie nabyłem go, wracając z zakupów, bo nie mogłem wszystkiego unieść. Objuczony siatkami wszedłem do najbliższego dealera używanych samochodów, a ponieważ nie interesuję się samochodami, powiedziałem: „Jakiś nieduży proszę".

Mężczyzna koło pięćdziesiątki wyciągnął stertę katalogów, żebym mógł sprecyzować swoje życzenie, ale nie chciało mi się oglądać katalogów, więc wyjaśniłem mu, że chcę po prostu samochód na zakupy. Nie będę jeździł nim po autostradzie, nie będę woził dziewczyn, nie mam też w planie rodzinnych wypadów za miasto. Dlatego niepotrzebny mi jest ani silnik wysokiej klasy, ani klimatyzacja, ani magnetofon stereo, ani okno w dachu, ani nieścieralne opony. Wystarczy, żeby samochód był zwrotny, nie psuł się, był godny zaufania, wydajny i nieduży. Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby był ciemnoniebieski.

I Zaproponował mi mały żółty samochód krajowej produkcji. Nie podobał mi się kolor, ale kiedy usiadłem za kierownicą, samochód okazał się zwrotny i wydawało się, że dość wydajny. Spodobał mi się prosty kształt i brak dodatkowych urządzeń, poza tym był to stary model, więc i cena była przystępna.

– Tak właśnie powinien wyglądać samochód – powiedział sprzedawca. – Wie pan co, prawdę mówiąc, ludziom to się poprzewracało w głowach!

Prawdę mówiąc, myślałem tak samo.

W ten sposób kupiłem sobie samochód na zakupy. I nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym posłużył się nim w innym celu.

Kiedy skończyłem zakupy, zaparkowałem samochód przy najbliższej restauracji, zamówiłem piwo, sałatkę z krewetek i krążki cebuli w cieście, po czym zjadłem to wszystko bez słowa. Sałatka była zbyt schłodzona, a cebula zbyt miękka. Nie zauważyłem jednak, żeby ktoś wołał kelnerkę i narzekał albo rzucał talerzem o podłogę, toteż postanowiłem zjeść wszystko i nie wybrzydzać. Czego się w końcu spodziewałem?

Okno restauracji wychodziło na autostradę. Przyglądając się samochodom, które po niej jeździły, wróciłem myślami do poprzedniego dnia – do mojej pracy, dziwnego starca i jego otyłej wnuczki. Jakkolwiek starałem się myśleć o nich z sympatią, zdawało mi się, że nie należą do mojego świata. Ta głupia winda i przepaść ukryta za schowkiem, Czarnomroki i redukcja dźwięku – to wszystko nie mieściło mi się w głowie. I jeszcze ten dziwaczny prezent!

Czekając na kawę, dla zabicia czasu spróbowałem szczegół po szczególe przypomnieć sobie ciało grubej dziewczyny. Kwadratowe klipsy, różowy kostium, szpilki, kształtne łydki i szyja, regularne rysy twarzy. O ile z łatwością udało mi się odtworzyć każdy szczegół jej ciała z osobna, o tyle niespodziewaną trudność sprawiło mi złożenie tego w jedną całość. Pewnie dlatego, że już dawno nie spałem z żadną grubaską.

Tymczasem, jak mówił starzec, istnieją różne rodzaje otyłości. Pewnego razu – było to, zdaje się, w roku pamiętnej strzelaniny w Karuizawa [1] – zdarzyło mi się przespać z dziewczyną o nienormalnie grubych biodrach i udach. Była urzędniczką w banku, często spotykałem ją przy okienku i tak zostaliśmy przyjaciółmi. Zaproponowałem jej kiedyś drinka po pracy i przy okazji poszliśmy do łóżka. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że w dolnej połowie dziewczyna jest grubsza i to otyłością daleką, że tak powiem, od normy. Do tej pory widywałem ją zawsze siedzącą za biurkiem i nie sięgałem wzrokiem do tej jej grubszej części. Wyjaśniła mi, że to od gry w ping-ponga podczas studiów, ale do tej pory nie zdołałem pojąć, jaki związek ma gra w ping-ponga z otyłością dolnej połowy ciała.

Jej otyłość była jednak czarująca. Kiedy przystawiałem ucho do jej biodra, to jakbym się położył na wiosennej łące w słoneczne popołudnie. Było miękkie jak pierzyna i łagodnym cichym łukiem opadało w stronę łona. Kiedy chwaliłem jej otyłość – a należę do ludzi, którzy od razu wyrażają swój zachwyt – mówiła tylko: „Tak sądzisz?". Zdaje się, że nie bardzo mi wierzyła.

Spałem też, oczywiście, z dziewczyną, której całe ciało było wybujałe otyłe. I z wyjątkowo dobrze umięśnioną grubaską. Pierwsza wykładała elektronikę, a druga była kostiumologiem. Rodzaj otyłości zależy chyba od charakteru człowieka.

Mężczyzna, w miarę jak rośnie liczba dziewczyn, z którymi się przespał, zaczyna podchodzić do seksu w sposób naukowy. I traci po trochu przyjemność z samego seksu. Inaczej mówiąc, chyba po prostu zaczynam się starzeć.

Zapłaciłem i wyszedłem z restauracji. Potem pojechałem do biblioteki. Stanąłem przed informacją i zapytałem: „Czy znajdę coś na temat czaszki ssaków?". Szczupła długowłosa dziewczyna pochłonięta lekturą jakiejś książki w kieszonkowym wydaniu podniosła twarz i spojrzała na mnie.

– Słucham?

– Czaszka. Ssaki – powtórzyłem wyraźniej.

– Ssaków czaszka – powiedziała nieco poetycznie. Zabrzmiało to jak tytuł wiersza odczytany przez poetę na wieczorze autorskim. Czyżby zawsze odpowiadała czytelnikom w taki sposób? Na przykład:

„Teatru lalek historia"

„Do chińskiej walki cieni wprowadzenie".

Pomyślała chwilę, przygryzając dolną wargę i powiedziała: „Proszę poczekać, zaraz sprawdzę", po czym odwróciła się do komputera i wpisała słowo „ssaki". Na ekranie pojawiło się ze dwadzieścia tytułów. Skreśliła prawie dwie trzecie tej listy. Pozostałą część wpisała do pamięci i wystukała hasło „szkielet". Tym razem ukazało się siedem lub osiem tytułów. Wybrała dwa i dopisała je do zapamiętanych uprzednio. Biblioteki zmieniły się nie do poznania. Gdzie te czasy, gdy na ostatniej stronie znajdowała się zakładka z kartą książki. W dzieciństwie uwielbiałem przyglądać się pieczątkom z datami na tej karcie.

Dziewczyna podobała mi się coraz bardziej. Siedziała teraz odwrócona do mnie tyłem, a ja, patrząc na jej długie włosy i smukłe plecy, zastanawiałem się, czy nie popełniam błędu, darząc ją sympatią. Była piękna, uprzejma i, zdaje się, niegłupia. W dodatku wyrażała się poetycznie. Może warto spróbować?

Po chwili zrobiła wydruk z komputera i podała mi listę.

– Proszę wybrać z tych dziewięciu tytułów – powiedziała.

Czytałem:

1. Systematyka ssaków;

2. Atlas anatomiczny – ssaki;

3. Szkielet ssaków;

4. Historia ssaków;

5. Jestem ssakiem;

6. Wygląd zewnętrzny ssaków;

7. Mózg ssaków;

8. Szkielet zwierząt;

9. Kości mówią.

Mogłem pożyczyć tylko trzy książki. Wybrałem pozycje 2, 3 i 8. Jestem ssakiem albo Kości mówią też wydawały mi się interesujące, ale nie wiązały się chyba bezpośrednio z tematem, więc postanowiłem wypożyczyć je przy następnej okazji.

– Bardzo mi przykro, ale Atlas anatomiczny - ssaki znajduje się w księgozbiorze podręcznym i nie można pożyczać go do domu – powiedziała, drapiąc się długopisem po skroni.

– Proszę pani – nalegałem – to jest bardzo ważna sprawa. Zwrócę tę książkę jutro do południa, proszę mi zaufać, naprawdę, tylko na jeden dzień.

– Nie mogę, dużo ludzi korzysta z atlasów, gdyby ktoś się dowiedział…

– Tylko na jeden dzień. Na pewno nikt się nie dowie.

Ku mojemu zdziwieniu dziewczyna, jakby się zastanawiała, opierała przy tym język o wewnętrzną stronę dolnych zębów. Język był różowy i bardzo ładny.

– No dobrze. Ale proszę przynieść go jutro, do wpół do dziesiątej rano.

– Dziękuję bardzo – powiedziałem.

– Nie ma za co – odparła.

– Chciałbym się pani jakoś odwdzięczyć. Czy jest coś, co mógłbym dla pani zrobić?

– Owszem, naprzeciwko jest lodziarnia Thirty One, czy mógłby mi pan kupić loda? Na podwójnej porcji płatków kukurydzianych, na dole pistacjowe, a na górze kawowe. Zapamiętał pan?

– Podwójne płatki, na górze kawowe, na dole pistacjowe? – upewniłem się.

Dziewczyna wyszła do magazynu po książki, a ja tymczasem kupiłem loda. Nie było jej jeszcze, kiedy wróciłem. Czekałem, stojąc nieruchomo z lodem w wyciągniętej ręce. Na szczęście lód był twardy i nie topił się, ale widok człowieka, który trzyma w ręce loda, lecz go nie je, jakoś dziwnie drażni, toteż starcy czytający nieopodal gazety co chwila obrzucali mnie niespokojnym wzrokiem.

Na biurku, w pozie, która przypominała małego zajączka, leżała rozpoczęta przez nią książka. Podróżnik w czasie - drugi tom biografii H.G. Wellsa. Obok leżały trzy ołówki i siedem czy osiem spinaczy. Dlaczego wszędzie, gdzie tylko się pojawię, muszą znajdować się spinacze?

Może to tylko przypadek i niepotrzebnie zwracam na to uwagę? Było w tym jednak coś dziwnego, zupełnie jak z tą czaszką. Poczułem nagle, że coś łączy te dwie rzeczy. Ale co, na zdrowy rozum, mogło łączyć zwierzęcą czaszkę ze spinaczami do papieru?

– Dziękuję – powiedziała dziewczyna, odbierając loda. W zamian wręczyła mi trzy książki, po czym odwróciła się tyłem, żeby nie było widać, że je w czasie pracy loda.

– To ja dziękuję – odparłem. – A swoją drogą, do czego używa pani spinaczy?

– Do papieru spinaczy? – powtórzyła jakby wierszem. – Do spinania papieru. Nie wie pan? Spinacze są wszędzie, każdy ich używa.

Miała rację. Podziękowałem, wziąłem książki i wyszedłem z biblioteki. Spinacze są wszędzie. Za tysiąc jenów można kupić sobie tyle spinaczy, że wystarczy na cale życie. Wstąpiłem do papierniczego i kupiłem sobie spinaczy za tysiąc jenów. Następnie wróciłem do domu.

Najpierw schowałem żywność do lodówki. Mięso i rybę zawinąłem w celofan i wsadziłem do zamrażalnika. Zamroziłem też chleb i kawę. Serek sojowy tofu włożyłem do miski z wodą, a starsze warzywa przełożyłem na wierzch. Powiesiłem ubranie w szafie i postawiłem płyn do mycia naczyń na półce w kuchni. Obok czaszki na telewizorze rozsypałem garść spinaczy.

Dziwne to było połączenie. Jak lód i puchowa poduszka. Albo atrament i sałata. Wyszedłem na werandę, żeby przyjrzeć się tej kompozycji z daleka. Wrażenie było takie samo. Co mogło łączyć te dwie rzeczy?

Usiadłem na łóżku. Gdzieś w pobliżu przejechała karetka pogotowia, potem z wyciem megafonów przetoczyła się furgonetka organizacji ultraprawicowej. Chciałem napić się whisky, ale powstrzymałem się – powinienem zastanowić się nad tym na trzeźwo. Po chwili furgonetka wróciła tą samą drogą. Pewnie zabłądzili.

Niczego w końcu nie wymyśliłem, więc poszedłem do kuchni i usiadłszy przy stole, zacząłem przewracać kartki pożyczonych książek. Postanowiłem odszukać najpierw wszystkie trawożerne ssaki średniej wielkości, a następnie porównać kształty ich głów z czaszką. Okazało się jednak, że zwierząt tego rodzaju było znacznie więcej, niż przypuszczałem. Samych saren znalazłem chyba ze trzydzieści.

Przyniosłem czaszkę do kuchni i po kolei porównałem ją z każdym obrazkiem w książce. W ciągu godziny i dwudziestu minut przyjrzałem się dziewięćdziesięciu trzem głowom, ale żadna z nich nie pasowała do czaszki leżącej na stole. Byłem w ślepej uliczce. Odłożyłem książkę. Trudno, niczego więcej nie wymyślę.

Położyłem się na łóżku, włączyłem wideo i zacząłem oglądać Spokojnego człowieka z Johnem Fordem. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Popatrzyłem przez wizjer i ujrzałem starszego mężczyznę ubranego w mundur Gazowni Tokijskiej. Założyłem łańcuch na drzwi i przez szparę spytałem, o co chodzi.

– Okresowa kontrola wycieków – powiedział.

– Proszę zaczekać – odparłem. Wróciłem do sypialni, schowałem nóż do kieszeni spodni i otworzyłem drzwi. Kontrola była w zeszłym miesiącu.

Udając brak zainteresowania, w dalszym ciągu oglądałem film. Mężczyzna za pomocą czegoś w rodzaju ciśnieniomierza sprawdził najpierw urządzenia w łazience, a następnie przeniósł się do kuchni. Na stole w kuchni leżała czaszka. Puściłem telewizor nieco głośniej i na palcach zbliżyłem się do kuchni. Mężczyzna wsadzał właśnie czaszkę do czarnej plastikowej torby. Rozłożyłem nóż, wpadłem do kuchni i schwyciwszy go od tyłu, przystawiłem nóż do jego nosa. Mężczyzna pospiesznie odłożył torbę na stół.

– Ja nie chciałem – zaczął się tłumaczyć. – Tak jakoś odruchowo wsadziłem ją do torby. Sam nie wiem, co mnie napadło. To przypadek. Proszę mnie puścić.

– Nie puszczę – powiedziałem. Niesłychane! Żeby pracownik gazowni podczas kontroli wycieków kradł komuś przez przypadek czaszkę! – Jeśli nie powiesz prawdy, poderżnę ci gardło – powiedziałem. Sam się wzdrygnąłem, słysząc własne słowa, ale mężczyzna chyba tego nie zauważył.

– Powiem prawdę, tylko proszę mnie puścić – mówił. – Było ich dwóch. Zaczepili mnie na ulicy i dali pięćdziesiąt tysięcy. A jak przyniosę towar, obiecali drugie tyle. Nie chciałem, ale jeden z nich to prawdziwy olbrzym, nie wiem, co by się stało, gdybym im odmówił. Dlatego to zrobiłem. Mam dwie córki w gimnazjum.

– Obydwie w gimnazjum? – coś mi się nie zgadzało.

– Tak, jedna w pierwszej, druga w trzeciej klasie – odparł.

– Aha – mruknąłem. – W którym gimnazjum?

– Starsza w miejskim Ishimura, a młodsza w prywatnym Futaba w Yotsuya – powiedział. Futaba i Ishimura? Niezbyt szczęśliwe połączenie. Ale dzięki temu jego wyjaśnienia zyskały na realizmie. Postanowiłem mu zaufać.

Nie zamykając jeszcze noża, wyjąłem z tylnej kieszeni jego spodni portfel i zajrzałem do środka. Miał przy sobie sześćdziesiąt siedem tysięcy, w tym pięćdziesiąt nowymi banknotami. Poza pieniędzmi znalazłem legitymację gazowni i kolorowe zdjęcie rodziny. Obydwie córki miały na sobie noworoczne kimona. Nie były ładne. Obydwie równego mniej więcej wzrostu, toteż nie mogłem się domyślić, która z nich chodzi do Ishimura, a która do Futaba. Znalazłem jeszcze bilet miesięczny na trasę Sugamo-Shinanomachi. Mężczyzna nie wydawał mi się niebezpieczny, więc złożyłem nóż.

– Możesz wracać – powiedziałem i oddałem mu portfel.

– Dziękuję. Ale co teraz? Wziąłem pieniądze; co mi zrobią, jeśli wrócę bez towaru?

Niestety, nie umiałem mu odpowiedzieć. Symbolanci – a byli to na pewno oni – za każdym razem postępują inaczej. Robią tak naumyślnie, żeby zdezorientować przeciwnika. Może wydłubią mu oczy, a może podziękują i dołożą pięćdziesiąt tysięcy. Tego nikt nie wie.

– Jeden z nich jest olbrzymem? – spytałem.

– Tak. A drugi malutki. Nie ma nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Mały jest dobrze ubrany. Ale obydwaj wyglądają jak typy spod ciemnej gwiazdy.

Powiedziałem mu o wyjściu przez garaż. Wąską uliczką można się było wydostać na tyły domu.

– Dziękuję – rzekł uradowany. – Czy mógłbym pana prosić, żeby nie mówił pan o tym zajściu w firmie?

Zapewniłem go, że nic nie powiem. Zamknąłem za nim drzwi na klucz i założyłem łańcuch. Następnie usiadłem na krześle w kuchni, znowu rozłożyłem nóż i położyłem go na stole. Potem wyjąłem czaszkę z torby. Jedno udało mi się zrozumieć. Symbolanci chcą przechwycić czaszkę. To znaczy, że ma ona dla nich jakieś specjalne znaczenie.

A więc zamieniliśmy się rolami. To ja posiadam czaszkę, której znaczenia nie znam. A oni znają lub domyślają się znaczenia, ale nie mają czaszki. Jesteśmy kwita. Mam teraz do wyboru dwie możliwości. Albo zadzwonię do Systemu i wyjaśnię całą sprawę – dostanę od nich ochronę osobistą lub System sam zajmie się czaszką – albo skontaktuję się z grubą dziewczyną i od niej spróbuję się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Nie bardzo mi się uśmiechało zawiadamianie Systemu. Zostanę przez nich dokładnie przebadany. Nie czuję się zbyt dobrze w kontaktach z dużymi organizacjami. Są nieelastyczne i tylko zabierają czas. Pracuje w nich zbyt wielu głupców.

Skontaktowanie się z dziewczyną było jednak praktycznie niemożliwe. Nie znałem numeru telefonu do biura profesora. Teoretycznie mogłem udać się tam osobiście, ale po pierwsze wyjście z domu było zbyt niebezpieczne, a po drugie nie sądziłem, bym zdołał wejść do tego dziwnego biurowca bez uprzedniej zgody profesora.

W rezultacie postanowiłem nie robić nic.

Wziąłem do ręki stalową pałeczkę i jeszcze raz uderzyłem w czaszkę. Znów usłyszałem ten sam dźwięk. Zupełnie jakby nieznane zwierzę nagle ożyło i wydało z siebie smutny pomruk. Podniosłem czaszkę i spróbowałem przyjrzeć się jej z bliska. Czy to możliwe, żeby czaszka wydawała tak osobliwy dźwięk? Stuknąłem jeszcze raz pałeczką i wówczas zrozumiałem, że odgłos wydobywał się z jednego miejsca w czaszce.

Stukałem w czaszkę jeszcze wiele razy, aż w końcu udało mi się ustalić to miejsce. Westchnienie powstawało w płytkim, okrągłym zagłębieniu pośrodku czoła. Zagłębienie miało jakieś dwa centymetry średnicy i było bardziej szorstkie niż reszta czaszki. Zupełnie jakby kość w tym miejscu była ułamana. Coś tu musiało być, na przykład róg…

Róg?

Jeśli to był naprawdę ślad po rogu, to znaczy, że trzymałem w ręku czaszkę jednorogiego ssaka. Przewertowałem Atlas anatomiczny jeszcze raz, ale niczego podobnego nie znalazłem. Jedynie może nosorożec, ale nie zgadzała się wielkość, no i kształt czaszki był zupełnie inny. Nie, to na pewno nie był nosorożec.

Nie było rady. Wyjąłem z lodówki lód i nalałem do szklanki old crow. Było już dobrze po południu, doszedłem więc do wniosku, że mogę się czegoś napić. Potem zjadłem szparagi z puszki. Uwielbiam białe szparagi. Kiedy opróżniłem całą puszkę, zjadłem chleb z suszonymi persimonkami kaki i wypiłem drugą szklankę whisky.

Nie było sensu dłużej zwlekać, to musiała być czaszka jednorożca. Nie posunę się ani o krok do przodu, jeśli nie zdecyduję się tak myśleć.

To była czaszka jednorożca.

Pięknie – pomyślałem. Ale dlaczego coś takiego musiało się przytrafić właśnie mnie? Co ja takiego zrobiłem? Jestem zwykłym, prywatnym cyfrantem. Nie mam ambicji, nie jestem chciwy. Nie mam nawet rodziny, przyjaciół ani kochanki. Jedyne, co chciałem jeszcze osiągnąć, to w miarę szybko uskładać tyle pieniędzy, żeby porzucić pracę i resztę życia spędzić w spokoju, ucząc się gry na wiolonczeli albo greki. Dlaczego właśnie ja musiałem wplątać się w tę sprawę? Co mnie obchodzi jednorożec albo redukcja dźwięku?

Poszedłem do sypialni, otworzyłem książkę telefoniczną i wykręciłem numer biblioteki. Poprosiłem do telefonu kogoś z informacji. Po dziesięciu sekundach usłyszałem głos długowłosej dziewczyny.

Atlas anatomiczny - przedstawiłem się.

– Dziękuję za loda – powiedziała.

– Nie ma za co. Czy mógłbym panią o coś prosić?

– Prosić? Zależy o co.

– Chciałbym, żeby się pani dowiedziała dla mnie czegoś na temat jednorożca.

– Jednorożca?

– Czy to niemożliwe?

W słuchawce zapanowała cisza. Wyobraziłem sobie, jak dziewczyna przygryza właśnie dolną wargę.

– To czego mam się dowiedzieć o tym jednorożcu?

– Wszystkiego – odparłem.

– Wie pan co, jest już za dziesięć piąta, zaraz zamykamy i jest straszny ruch. Niestety, nie mogę tego dla pana zrobić. Proszę przyjść jutro. Jutro będzie pan mógł sobie poczytać o jednorożcu, o trójrożcu, o czym tylko pan chce.

– Bardzo się spieszę i to niezwykle ważna sprawa – powiedziałem.

– Aha – mruknęła. – A jak ważna?

– Od tego zależy ewolucja.

– Ewolucja? – powtórzyła jak echo. Chyba się trochę zdziwiła. Czułem, że się zastanawia, czy jestem naprawdę stuknięty, czy tylko na takiego wyglądam. Wolałbym, żeby wybrała to drugie. Może uda mi się w ten sposób rozbudzić jej ciekawość. Milczała dobrą chwilę.

– Pan ma na myśli tę ewolucję, która trwa od tysięcy lat? Nie znam się na tym, ale nie sądzę, żeby to była taka pilna sprawa. Jeden dzień ewolucja może chyba poczekać?

– Jest ewolucja, która trwa od tysięcy lat, ale jest i taka, która nie zajmuje nawet kilku godzin. To nie jest rzecz, którą można by wytłumaczyć przez telefon. Proszę mi wierzyć, to bardzo ważna sprawa. Od tego zależy ewolucja człowieka w najbliższym czasie.

– Jak na Odysei kosmicznej 2001.

– Właśnie – odparłem. Oglądałem ten film na wideo wiele razy.

– Czy pan wie, co o panu myślę?

– Zastanawia się pani, czy jestem groźnym czy niegroźnym wariatem. Zgadłem?

– W zasadzie tak – zgodziła się.

– Nie wydaje mi się, żebym był groźny – powiedziałem.

– Nie sądzę nawet, żebym był wariatem. Może jestem uparty, może nawet bardzo uparty i zbyt pewny siebie, ale nie jestem wariatem. Różne rzeczy słyszałem od ludzi, którzy mnie nie lubią, ale nikt mi jeszcze nie powiedział, że jestem niespełna rozumu.

– Hm… Mówi pan do rzeczy, nie wygląda na złego człowieka, no i kupił mi pan loda. Dobrze, umówmy się w kawiarni koło biblioteki o wpół do szóstej. Dam panu książki. Zgoda?

– To nie takie proste. Nie umiem wyjaśnić pani tego w paru słowach, ale chwilowo… nie mogę wyjść z domu.

– To znaczy – usłyszałem w słuchawce taki dźwięk, jakby stukała paznokciami w zęby – że pan chce, żebym przyniosła panu te książki do domu? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam?

– W zasadzie tak. Właśnie o to mi chodzi – powiedziałem.

– Oczywiście tylko proszę.

– Na co pan liczy? Na moją dobrą wolę?

– Właśnie – odparłem. – Naprawdę jestem w trudnej sytuacji. Zapadła długa cisza. Tylko dzięki melodii Annie Lamie, która dobiegała z głośników biblioteki, zapowiadając koniec pracy, domyśliłem się, że cisza ta nie była wynikiem redukcji dźwięku.

– Pracuję tutaj już od pięciu lat, ale kogoś tak bezczelnego jak pan jeszcze nie spotkałam – powiedziała. – Żeby zamówić książki z dostawą do domu! I to za pierwszym razem!

– Oczywiście, ma pani rację. Ale nie mam innego wyjścia. Jestem osaczony. Liczę już tylko na panią.

– Rozumiem – zrezygnowała. – No to może mi pan łaskawie wytłumaczy, jak do pana trafić.

Uradowany podałem jej adres.

Загрузка...