6

Ze zwiniętymi w rulon i zapakowanymi w kopertę być może bezcennymi rękopisami pod pachą, Crosetti odczekał na opustoszałej ulicy prawie pół godziny. To już przesada! Co ona tam robi?! Wprawdzie zdarzało mu się czekać równie długo na kobiety, które szykowały się do wyjścia, ale przecież teraz nie wybierali się na bal maturalny. Spojrzał na zegarek i zaczął chodzić tam i z powrotem, czując, jak narasta w nim wściekłość.

Pojawiła się w końcu ubrana na czarno, jakby szła do pracy u Glasera. Zastanawiał się, dlaczego włożyła taki strój. Może chodziło o to, by wizycie u Bulstrode'a nadać formalny charakter. Tymczasem on był nieogolony, wymagał kąpieli i miał na sobie T-shirt z koncertu Springsteena, brudne dżinsy i adidasy. Uczonemu mogło się to nie spodobać.

Crosetti darował sobie utyskiwania, że czekał tak długo. Ona też go nie przeprosiła. Kiwnęła mu tylko niedbale głową i ruszyła przed siebie. Postanowiwszy udawać wyluzowanego faceta, nie pytał, dokąd idą. Grał światowca, który ma swoje tajemnice. Doszli do Van Dyke Street i wsiedli do autobusu 77, który zawiózł ich na stację przy Smith Street, gdzie przesiedli się do metra i w milczeniu odbyli

podróż na Manhattan. Na Huston Street Rolly wstała i wybiegła drobnym kroczkiem z wagonu, a kiedy ją dogonił, nie mógł się powstrzymać od pytania, dokąd idą. Nie potrafił już zachować luzu.

– Do Mermelsteina odparła. – To ostatnia w tym mieście hurtownia dobrej skóry na oprawy.

– I sprzedają ci detalicznie?

– Pan Mermelstein mnie lubi.

– No, proszę. Czy on cię… tego? – Crosetti wykonał wymowny gest.

Szli po schodach. Rolly przystanęła raptownie.

– Nie, on mnie nie tego. Naprawdę żałuję, że powiedziałam ci o Sidneyu. Czy będziesz mi teraz truł o tym za każdym razem, kiedy wspomnę o swoich kontaktach służbowych z jakimś mężczyzną?

– Natychmiast wymazuję to z pamięci – obiecał, naprawdę zawstydzony.

Miał jednak niejasne wrażenie manipulacji z jej strony. Zastanawiało go również, dlaczego Carolyn idzie do hurtownika. Wszyscy ludzie z branży wiedzieli, że główny ośrodek introligatorstwa w Nowym Jorku znajduje się na Brooklynie, w Borough Park. Już miał ją o to zapytać, lecz nagle sam się domyślił: handlarze książkami i wielcy kolekcjonerzy mieli rozległe kontakty wśród introligatorów. Gdyby któremuś z nich zaproponowano uszkodzone w pożarze Podróże Churchilla po obniżonej cenie, ów sprawdziłby u introligatorów, czy książka nie była poddawana renowacji. Żadnemu kolekcjonerowi nie przyszłoby do głowy, że sprzedający dokonał jej sam, z surowego materiału. Crosetti był bardzo zadowolony ze swojego odkrycia; przejrzenie pokrętnych zamiarów Rolly działało na jego korzyść.

Idąc Houston Street, dotarli do starego budynku w pobliżu Drugiej Alei, gdzie w wielkim cuchnącym pomieszczeniu rozłożone były zwierzęce skóry. Crosetti oparł się o jedną ze stert i patrzył, jak Rolly negocjuje ze starszym mężczyzną w mycce, zrudziałym czarnym ubraniu i kapciach. Można było odnieść wrażenie, że się dobrze bawią; Crosetti zauważył, że Rolly lekko zmieniła sposób mówienia. Uśmiechała się często do Mermelsteina, ze dwa razy nawet wybuchnęła śmiechem i w ogóle wydawała się pewniejsza siebie, bardziej agresywna niż ta Carolyn, którą znał, jakby bardziej… czy to możliwe?… żydowska? Jej mowa też nabrała tempa i akcentu z przedmieść.

Napomknął o tym, kiedy opuścili pracownię, z małym rulonem wyśmienitej cielęcej skóry zawiniętej w papier pakowy.

– Wszyscy tak postępują – odparła beztrosko. – Kiedy mówisz do kogoś, przybierasz jego manierę, naśladujesz go. Ty tego nie robisz?

– Pewnie tak – przyznał i jednocześnie pomyślał: Owszem, ale ja jestem przede wszystkim konkretną osobą, a kim ty jesteś, skarbie? Przećwiczył sobie w myślach to pytanie, zastanowił się nad intonacją, z jaką zamierzał je wypowiedzieć, lecz w końcu zrezygnował. Spytał tylko: Teraz dokąd?

– Dojedziemy metrem do Czternastej Ulicy, a stamtąd na Columbię. Za trzy kwadranse mamy spotkanie z profesorem Bulstrode'em.

– A może byśmy najpierw coś przekąsili? Nie miałem nic w ustach od wczorajszego wieczoru.

– Zjadłeś mi wszystkie ciasteczka.

– Ach, słusznie, przepraszam. Twoje czerstwe ciasteczka. Co się z tobą dzieje, Carolyn? Dlaczego nie żyjesz jak normalny człowiek, w umeblowanym mieszkaniu, z jedzeniem w lodówce i obrazami na ścianach?

Skręciła w stronę stacji metra.

– Mówiłam ci. Jestem biedna.

Przyśpieszył, żeby się z nią zrównać.

– Nie aż tak biedna. Masz pracę. Zarabiasz więcej ode mnie. Na co wydajesz pieniądze?

– Nie mam matki, z którą mogłabym mieszkać odparła krótko.

– Dzięki. Przywołałaś mnie do porządku.

– Zgadza się. Nie jestem pewna, czy coś zrozumiałeś. Jestem kompletnie sama na świecie, bez jakiegokolwiek wsparcia. Żadnych braci, sióstr, kuzynów, ciotek, wujów, ojców chrzestnych. Mam urzędniczą pensję, bez premii i dodatków. Jeśli zachoruję, znajdę się na ulicy. Doświadczyłam już tego i nie zamierzam tam wracać.

– Kiedy byłaś na ulicy?

– Nie twoja sprawa. Dlaczego jesteś taki wścibski? Działa mi to na nerwy.

Nadjechał pociąg i wsiedli do wagonu. Kiedy ruszyli, Crosetti skorzystał z prywatności, jaką zapewniał hałas, i powiedział:

– Przepraszam. Mam to po matce. Ona siada w metrze obok jakiegoś obcego człowieka i po dwóch przystankach ten ktoś opowiada jej historię swego życia. Wiesz, Carolyn, większość ludzi lubi mówić o sobie.

– Wiem i uważam to za stratę czasu, tę całą gadaninę o ciężkim losie. Albo wymuszanie komplementów. „Och, Glorio, wcale nie jesteś taka gruba”. „Ach, pani syn studiuje w Colgate? Musi pani być z niego bardzo dumna!”

– Ale tak właśnie zachowują się ludzie. No bo o czym jeszcze mówić? O książkach? O introligatorstwie?

– Przede wszystkim powiedziałam ci, że nie jestem szczególnie interesującą osobą, ale wygląda na to, że nie chcesz mi uwierzyć.

– Moim zdaniem jesteś fascynująca.

– Nie gadaj bzdur! Prowadzę bardzo nudne życie. Jadę do roboty, wracam do domu, pracuję w swoim zawodzie, liczę dni, kiedy będę wreszcie mogła uczyć się tego, co mnie naprawdę interesuje.

– Filmy – powiedział Crosetti. – Możemy porozmawiać o filmach. Jaki jest twój ulubiony film?

– Żaden. Nie mogę sobie pozwolić na kino. I, jak już oczywiście wiesz, nie mam telewizora.

– Ach, przestań! Każdy ma swój ulubiony film. Musiałaś przecież chodzić do kina w swoim rodzinnym mieście.

Nie odpowiedziała.

– Czyli gdzie? – nie ustępował.

– No dobrze, a jaki jest twój ulubiony film? – zapytała bez większego zainteresowania.

Chinatown. Nie powiesz mi, skąd pochodzisz?

– Z nieciekawych okolic. O czym jest ten film?

– O czym jest ten film?! Nie widziałaś Chinatown?.

– Nie.

– Carolyn, wszyscy widzieli Chinatown. Nawet ludzie, których jeszcze nie było na świecie, kiedy ten film wszedł na ekrany. Rany boskie, są takie kina, nawet w… Mogadiszu, gdzie pokazują to całymi tygodniami. Najlepszy scenariusz oryginalny, jaki kiedykolwiek napisano, uhonorowany Oscarem, film był nominowany

w jeszcze jedenastu kategoriach… Jak mogłaś tego nie widzieć? To prawdziwy pomnik kultury.

– Najwidoczniej nie mojej kultury. Wysiadamy.

Pociąg zahamował ze zgrzytem przy Sto Szesnastej Ulicy i ruszyli do wyjścia. Carolyn kroczyła w charakterystyczny dla siebie sposób, jakby zniecierpliwiona, on dreptał za nią. Początkowe wrażenie, że Carolyn Rolly jest wampirzycą albo inną istotą nie z tego świata, było całkiem trafne. Skoro nie widziała Chinatown…

Przez imponującą bramę wkroczyli na teren kampusu Columbii. Crosetti bywał tu czasami, aby obejrzeć jakiś film wyświetlany w klubie studenckim, i zawsze, podobnie jak teraz, towarzyszyło mu niejasne uczucie żalu. Kiedy miał dwanaście lat, matka wzięła go do kampusu i oprowadziła po jego terenie. Uzyskała tu dyplom bibliotekarki i pragnęła, jak wiedział, żeby poszedł w jej ślady. Ale nie był typem kujona, który mógłby zdobyć oceny wymagane od białego nowojorczyka i dostać stypendium, a opłacanie studiów z emerytury policjanta i pensji bibliotekarki nie wchodziło w rachubę. Zaczął więc studia w Queens College, „całkiem dobrej uczelni”, jak mawiała często matka, dodając: „Jeśli odniesiesz sukces, nikt nie będzie pytał, gdzie się uczyłeś”. Mimo wszystko jednak odczuwał rodzaj przykrości i przyłapał się na tym, że kiedy jest na kampusie, przygląda się uważnie twarzom studentów i łowi uchem strzępy rozmów, żeby sprawdzić, czy odczuje przepaść między tymi mądralami z Ivy League a sobą. Nie odczuwał.

Carolyn Rolly, jak wiedział, studiowała na Barnardzie, po drugiej stronie ulicy. Był chodzącą dokumentacją w antykwariacie Sidneya Glasera i wykorzystał to stanowisko, aby poznać w szczegółach jej życiorys. Teraz nie miał najlepszego mniemania o tej uczelni, no bo jeśli nie zapewniała znajomości Chinatown… To właśnie dlatego Carolyn jest taka wyniosła; w końcu studiowała na elitarnej uczelni i pewnie miała opinię świetnej studentki, a że, jak powiedziała, jest biedna, na pewno udało jej się zdobyć stypendium.

Odczuł chęć, by jej dokuczyć.

– A więc znów na swoim dawnym kampusie, co, Carolyn? – powiedział. Pewnie przypominają ci się stare dobre czasy w tym elitarnym college'u. Słuchaj, jeśli

obowiązują tu jakieś szczególne zwyczaje żeby nie stawiać nogi na pewnych płytach chodnikowych albo kłaniać się posągowi czy coś w tym rodzaju – to mi powiedz, bo nie chciałbym cię wprawiać w zakłopotanie.

– O czym ty mówisz?

– O tobie i twoich studenckich czasach. Rocznik dziewięćdziesiąt dziewięć, zgadza się? Barnard?

– Myślisz, że studiowałam na Barnardzie?

– Tak, to było… urwał, lecz ona natychmiast zorientowała się, w czym rzecz.

– Ty mały szpiegu! Czytałeś moje CV!

– A tak, mówiłem ci, że mnie to interesuje. Przeszukałem też twoją szufladę z bielizną, kiedy spałaś.

Wydało mu się, że dostrzega na jej twarzy cień niekłamanego strachu, ale ten natychmiast zniknął, zastąpiony przez wyraz zaprawionej rozbawieniem pogardy.

– Wątpię – powiedziała. A tak dla twojej wiadomości: nie studiowałam na Barnardzie.

– Skłamałaś w swoim podaniu?

– Oczywiście, że skłamałam. Szukałam pracy i wiedziałam, że Glaser jest absolwentem Columbii, a jego żona była na Barnardzie, więc wydało mi się to dobrym pomysłem. Przyszłam tutaj, podłapałam trochę tutejszego sposobu mówienia, nauczyłam się topografii, posłuchałam trochę wykładów, przejrzałam katalogi. Nigdy nie sprawdzają CV. Mogłeś powiedzieć, że studiowałeś na Harvardzie. Gdybyś to zrobił, Glaser na pewno płaciłby ci znacznie więcej.

– Na miłość boską, Rolly! Czy ty w ogóle nie masz zasad moralnych?

– Nie robię nic złego – powiedziała, rzucając mu wściekłe spojrzenie. – Nie mam nawet świadectwa ukończenia szkoły średniej, a nie chcę pracować w sklepie ze słodyczami ani sprzątać, a tylko to mogą robić kobiety bez wykształcenia. Albo zostać dziwką.

– Chwileczkę, każdy chodzi do szkoły średniej. To obowiązkowe.

Przystanęła i odwróciła się do niego. Spuściła głowę, odetchnęła kilka razy głęboko, a potem spojrzała mu prosto w oczy.

– Tak, ale kiedy moi rodzice zginęli w wypadku, zamieszkałam u obłąkanego wuja Lloyda, który zamknął mnie w piwnicy i trzymał tam od jedenastego do siedemnastego roku życia. Nie miałam okazji chodzić do szkoły, byłam za to wielokrotnie gwałcona. No, chciałbyś wiedzieć coś jeszcze o mojej przeklętej przeszłości?

Crosetti stał z otwartymi ustami i czuł, że twarz mu płonie. Dostrzegł łzy drżące na jej rzęsach.

– Przepraszam wychrypiał.

Odwróciła się i odeszła szybko, niemal biegnąc, on zaś po pełnej wstydu chwili ruszył za nią i wszedł do budynku z ciemnej cegły, z kolumnowym portykiem, a potem wspiął się po dwóch kondygnacjach schodów, kulejąc nieco, bo po drodze kopał się mocno w kostki. Okay, historia skończona, wyrzuć ją z głowy. Robił to już Bóg wie ile razy, zdarzało mu się to wcześniej, zwykle nie w tak głupi sposób, nie z własnej winy. Mimo to miał jeszcze szansę zachować się z klasą, załatwić tę sprawę z Bulstrode'em skinięcie głową, uścisk dłoni i do widzenia. Boże! Jak mógł być tak beznadziejnie głupi! Kobieta mówi mu, że nie chce rozmawiać o swojej przeszłości, a on oczywiście nie robi nic innego, tylko… Ale już byli na miejscu, Rolly zapukała w matową szybę, a ze środka dobiegł afektowany głos:

– Taaak?

Mężczyzna był w kamizelce; kiedy weszli, wkładał właśnie marynarkę z brązowego tweedu. Niski, pulchny, po pięćdziesiątce, matowe włosy średniej długości zaczesywał gładko, tak by zakrywały łysinę na ciemieniu. Podwójny podbródek, okrągłe okulary w szylkretowej oprawce. Dłoń miał nieprzyjemnie miękką i wilgotną. Crosetti już go nienawidził; była to miła odmiana po niedawnym przypływie pogardy dla samego siebie.

Usiedli. Mówiła Rolly. Bulstrode'a interesował wiek manuskryptu oraz pochodzenie Churchilla, w którego okładkach go znaleźli. Podała mu te szczegóły w lakonicznej formie i – o ile Crosetti mógł to ocenić precyzyjnie. Rozglądał się po gabinecie, pomieszczeniu niewiele większym od łazienki, z jednym zakurzonym oknem od strony Amsterdam Avenue. Oszklona szafka na książki, z zapełnioną tylko jedną półką, poza tym sterty niedbale rzuconych papierów. Prócz tego dwa

drewniane fotele (na których siedzieli z Rolly), standardowe drewniane biurko, mocno podniszczone, na nim stosy papierzysk i gazet oraz duże oprawione zdjęcie, którego Crosetti nie mógł zobaczyć, choć wiercił się i wyciągał szyję, starając się jednak nie naruszyć zasad dobrego wychowania.

– To bardzo interesujące, panno Rolly – mówił właśnie uczony. – Czy mógłbym obejrzeć te dokumenty?

Spojrzeli oboje na Crosettiego, a jemu serce zamarło jak człowiekowi, któremu nieznany lekarz każe się rozebrać i włożyć szpitalną koszulę. Te papiery należały do niego, a teraz ktoś obcy, ktoś, kogo nie znał, miał je wziąć z jego rąk, aby stwierdzić, że są autentyczne, albo odrzucić jako fałszerstwo. Oczy Bulstrode'a za grubymi szkłami były chciwe, właściwie obłąkane, oczy Rolly zaś, puste niebieskie pola, nie wyrażały więcej uczucia niż samo niebo. Musiał zwalczyć w sobie pokusę, by nie złapać koperty i nie uciec. Zamiast tego wyciągnął tylko list Bracegirdle'a do żony. Łatwo było odróżnić dotykiem te kartki od reszty papierów. Zobaczmy, co ten świr ma do powiedzenia o liście, zanim pokażemy mu zaszyfrowany tekst, pomyślał Crosetti.

Zagłębił się w fotel, a tymczasem Bulstrode wziął list i rozpostarł kartki na swym biurku. To strach kazał Crosettiemu wręczyć je profesorowi, paniczny lęk, że okaże się w oczach tej przeklętej kobiety jeszcze większym głupcem niż dotychczas. Wiedział, że nigdy nie wyrzuci ze swej pamięci hańby towarzyszącej tamtej chwili, że do końca życia będzie nosił ten obraz, że będzie się on pojawiał nieoczekiwanie, aby niweczyć radość i pogłębiać depresję. I inny obraz dziewczyny zamkniętej w piwnicy, nasłuchującej kroków swego dręczyciela. I nigdy nie pomoże jej swoją miłością, to też spieprzył. Jesteś dupkiem, Crosetti, kompletnym idiotą…

– Czy potrafi pan to odczytać, panie profesorze?

To Rolly; dźwięk jej głosu wyrwał Crosettiego z błogiej krainy samobiczowania. Bulstrode odchrząknął głośno i powiedział:

– Ach, tak, oczywiście. Styl jest ciężki, ale treść jasna. Myślę, że ten człowiek

dużo pisał. Nie miał wykształcenia, jak sądzę, nie uczęszczał na uniwersytet, ale

był piśmienny. Może pełnił jakąś funkcję urzędniczą? To znaczy wcześniej.

Bulstrode wrócił do lektury. Minuty mijały, upłynęło może pół godziny, które wydały się Crosettiemu czasem spędzonym w fotelu dentystycznym. W końcu profesor wyprostował się i oznajmił:

– No tak, ogólnie rzecz biorąc, mamy tu bardzo interesujący i wartościowy dokument. Wskazał kartki. Jest to najwyraźniej ostatni list człowieka nazwiskiem Richard Bracegirdle, który dwudziestego trzeciego października tysiąc sześćset czterdziestego drugiego roku odniósł rany w bitwie pod Edgehill, pierwszej wielkiej bitwie angielskiej wojny domowej. Pisze ten list, jak się wydaje, z Banbury, miasta znajdującego się w pobliżu pola bitwy.

– A co z Szekspirem? – zapytał Crosetti.

Bulstrode spojrzał na niego pytająco i zamrugał zza grubych szkieł.

– Słucham? Sądzi pan, że są tu jakieś wzmianki o Szekspirze?

– No tak! Ten facet pisze, że szpiegował Szekspira. Że ma rękopis jednej z jego sztuk, więcej że to on mu zlecił napisanie tej sztuki dla króla. To jest tu, na stronie z podpisem.

– Ach, tak. Panie Crosetti, zapewniam, że nie ma tam niczego takiego. Stare pismo może być bardzo mylące dla… hm… amatora i ludzie dostrzegają mnóstwo różnych znaczeń, które w rzeczywistości nie istnieją. To jak doszukiwanie się różnych kształtów i obrazów w chmurach.

– Nie, proszę spojrzeć, to jest tutaj powiedział Crosetti. Wstał z fotela i obszedł biurko. Wziął rękopis i wskazując odpowiednie miejsce, powiedział: – Mówię o tym fragmencie. Tu jest napisane: Opowiadają one prawie wszystko o lordzie D., jego intrydze i naszym szpiegowaniu utajonego papisty Shaxpure'a. Za takiego go przynajmniej mieliśmy, chociaż dziś jestem tego mniej pewny. W tym względzie i zawiłościach życia był Nikim. Ale pewnym jest, że napisał o M. Szkockiej dramę, którą w imieniu Króla u niego zamówiłem. Dziwne mi się wydaje, że chociaż nie żyje i on takoż, to jednak jego drama pozostaje żywą, napisana jego własną ręką, i spoczywa tam, gdzie tylko ja wiem, i tam może pozostać na wieki.

Bulstrode poprawił okulary i zakasłał sucho. Sięgnął po lupę, którą posługiwał się wcześniej, i przyłożył ją do wskazanego fragmentu.

– Muszę przyznać, że ma pan wyobraźnię, panie Crosetti, ale tu pan się my

li. W rzeczywistości brzmi to tak: „Opowiadają one prawie wszystko o lordzie D.,

jego intrydze i naszym okradaniu utajonym jurysty Stanpure'a”. Człowiek ten musiał być jakimś pośrednikiem tego lorda D. Dalej natomiast: „Za bogatego go przynajmniej mieliśmy, chociaż dziś jestem tego mniej pewny. W tym względzie i zbrodniczościach życia był Nikim”. A potem pisze: „jego dobra pozostają skryte, zakopane jego własną ręką”. W każdym razie ten człowiek najwidoczniej umierał i kiedy to pisał, był w fatalnym stanie ducha. Przeskakuje z tematu na temat. Właściwie większa część tego, co tu pisze, może być czystą fantazją związaną z jego życiem i snutą w delirium. Ale dokument jest dość interesujący sam w sobie, bez napomknień o Szekspirze.

– A o czym jeszcze jest mowa?

– Ach, jest tu całkiem żywy opis bitwy, a takie rzeczy są zawsze interesujące dla historyków wojskowości. I najwyraźniej służył we wczesnym okresie wojny trzydziestoletniej. Był pod Białą Górą, pod Lützen i Breitenfeld, choć na ten temat nie ma tu żadnych szczegółów. Szkoda. Wygląda na to, że był zawodowym artylerzystą i wyszkolonym odlewnikiem. Twierdzi też, że odbył podróż do Nowego Świata i że jego statek rozbił się w pobliżu Bermudów. Bardzo ciekawy dokument o życiu w osiemnastym wieku, nawet o życiu niezwykłym, potencjalnie wielkiej wartości dla pewnej wąskiej dziedziny studiów, choć podejrzewam, że autor miał w sobie coś z Münchhausena. Ale obawiam się, że nie ma tu nic o Szekspirze. – Umilkł. Ołowiana cisza trwała dobre pół minuty, zanim dodał: – Chętnie kupiłbym to od pana, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

Crosetti spojrzał na Carolyn, która przybrała obojętny wyraz twarzy. Przełknął ślinę i zapytał:

– Za ile?

– Och, myślę, że za manuskrypt z epoki króla Jakuba… powiedzmy, trzydzieści pięć będzie dobrą ceną.

– Trzydzieści pięć dolarów?

Pobłażliwy uśmiech.

– Setek, oczywiście. Trzy i pół tysiąca. Mogę panu od razu wypisać czek.

Crosetti poczuł ucisk w żołądku, na czoło wystąpił mu perlisty pot. To byłby błąd. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale wiedział. Jego ojciec mówił w takich przypadkach o instynkcie, choć zawsze nazywał go swoim „nosem” – posługiwał się

nim, kiedy znalazł się w sytuacji zagrożenia. I teraz nos podyktował Crosettiemu, co ma powiedzieć.

– Ach, nie, dziękuję. Myślę, że zasięgnę jeszcze innej opinii. To znaczy po

przetłumaczeniu. Proszę się nie obrazić, panie profesorze, ale chciałbym wykluczyć ewentualność, że… – Wykonał nieokreślony gest. Ponieważ przez cały czas stał, mógł bez trudu zebrać kartki z biurka i z powrotem zawinąć je w papier.

Bulstrode wzruszył ramionami.

– No cóż powiedział decyzja należy do pana, ale wątpię, czy uzyska pan lepszą cenę. – Po czym, zwróciwszy się do Carolyn, zapytał: – A jak się miewa ostatnio nasz drogi Sidney? Mam nadzieję, że przyszedł do siebie po szoku wywołanym pożarem?

– Tak, już jest dobrze – odpowiedziała Carolyn głosem tak niepodobnym do swojego, że Crosetti przerwał pakowanie i spojrzał na nią z uwagą.

Miała zbolały wyraz twarzy, ale nie potrafił sobie wytłumaczyć dlaczego.

– Mógłbyś wyjść ze mną na chwilę? – zapytała. – Pan wybaczy, panie profesorze.

Bulstrode posłał im oficjalny uśmiech i skinął w stronę drzwi.

Na zewnątrz kręciła się charakterystyczna dla letniej pory garstka studentów i wykładowców; najwidoczniej była właśnie przerwa w zajęciach. Rolly chwyciła Crosettiego za ramię i wciągnęła do wnęki, dotykając go po raz pierwszy od poprzedniego wieczoru, kiedy to dostała ataku płaczu. Przywarła do jego ramienia i zaczęła mówić gorączkowo, ochrypłym, pełnym napięcia głosem:

– Słuchaj! Powinieneś mu sprzedać te przeklęte papierzyska!

– A niby dlaczego? Przecież to jasne jak słońce, że próbował zamydlić nam oczy.

– Nie, Crosetti. On miał rację. Tam nie ma żadnej wzmianki o Szekspirze. To tylko opis oszustw jakiegoś urzędniczyny, który umiera i wyznaje swoje grzeszki.

– Nie wierzę w to.

– Dlaczego? Jakie masz dowody? Pobożne życzenia i trzy godziny obcowania ze starym, siedemnastowiecznym pismem?

– Być może, ale zamierzam to pokazać komuś innemu, komuś, komu ufam.

Mówiąc to, zauważył w jej oczach łzy, a na twarzy grymas.

– O Boże, nie dobijaj mnie! Crosetti, czy ty nic nie rozumiesz? On zna Sidneya. Jak myślisz, dlaczego wspomniał o nim właśnie teraz?

– Okay, zna Sidneya – i co z tego?

– Co z tego?! Jezu, człowieku, czy nic do ciebie nie dociera? Wie, że manuskrypt pochodzi z Podróży, a tym samym wie, że rozłożyłam tę książkę. To zaś oznacza…

– …że nie tylko ją porozcinałaś, jak kazał ci Sidney. Próbujesz ją odrestaurować, a zatem chcesz ją sprzedać. I on może… co mianowicie? Zagrozić, że powie o tym Sidneyowi, jeśli nie damy mu manuskryptu?

– Oczywiście! Powie mu, a wtedy Sidney… sama nie wiem, na pewno wyleje mnie z pracy i może nawet wezwie policję. Widziałam, jak postępował ze złodziejami w antykwariacie. Ma obsesję na tym punkcie, nienawidzi ludzi, którzy kradną książki. Ja nie mogę… nie mogę ryzykować… O Boże, co za koszmar!

Teraz płakała naprawdę, może nie tak histerycznie jak wieczorem, ale niewiele już jej brakowało, a tego Crosetti nie chciał po raz drugi doświadczyć.

– Hej, spokojnie! – powiedział. – Czego nie możesz ryzykować?

– Spotkania z policją. Nie mogę mieć z nią do czynienia.

Nagłe olśnienie.

– Szukają cię. – Nie było to pytanie. Teraz rzecz wydawała się oczywista; po

winien się zorientować od razu.

Skinęła głową.

– Za co? spytał.

– Och, proszę cię! Nie przesłuchuj mnie!

– Nie zarżnęłaś chyba wujka Lloyda?

– Co? Nie, oczywiście, że nie. Taka tam głupia historia z prochami. Potrzebowałam na gwałt pieniędzy i dostarczyłam towar pewnym znajomym. To było w Kansas, więc oczywiście zrobiło się trzęsienie ziemi i… Boże, co ja mam robić?!

– Okay, weź się w garść powiedział, opierając się pokusie, by nie objąć jej ramieniem. – Wróć do niego i powiedz, że się zgadzam.

Przyśpieszył kroku, a na jej twarzy pojawiła się panika; z przyjemnością odnotował, że złapała go kurczowo za ramię jak rozbitek, który czepia się szczątków statku.

– Dokąd idziesz?

– Muszę najpierw coś załatwić – odparł. – Nie martw się, Carolyn, wszystko będzie dobrze. Wracam za dziesięć minut.

– Co mam mu powiedzieć? zapytała.

– Że dostałem sraczki, tak się podnieciłem jego fantastyczną ofertą, i teraz siedzę w toalecie. Za dziesięć minut!

Odwrócił się i zbiegł ze schodów, pokonując po trzy stopnie naraz. Pod pachą ściskał zrolowane rękopisy. Wypadł na dwór i klucząc po dziedzińcu wśród młodych ludzi z wyższą średnią ocen, niż on miał kiedykolwiek, wbiegł do przepastnego, ozdobionego kolumnadą gmachu Biblioteki Butlera. Jego matka – dzięki temu, że była zatrudniona w bibliotece naukowej znała niemal wszystkie bibliotekarki w mieście i z wieloma się przyjaźniła. Crosetti od dziecka znał Margaret Park, szefową Butlera, zadzwonił więc do niej i bez trudu uzyskał przepustkę. Wszystkie duże biblioteki mają odpowiednie kserokopiarki, na których można odbić stronice in folio; Crosetti zszedł do podziemi, żeby skopiować wszystkie papiery Bracegirdle'a. Zdziwionej, lecz przychylnej pani Park wyjaśnił, że jest to związane z filmem, który ma szansę nakręcić (co po części było prawdą), i zapytał, czy mógłby też dostać tekturową tubę i kupić znaczki.

Włożył zwinięte w rulon kopie do tuby razem z oryginałami zaszyfrowanych listów. Zastanawiał się, dlaczego nie pokazał ich Bulstrode'owi razem z listem Bracegirdle'a. Pewnie dlatego, że facet był dupkiem i choć Crosetti nie mógł tego dowieść – chciał go orżnąć na tej transakcji,. Należało też wziąć pod uwagę sytuację Carolyn. Lecz zatrzymanie zaszyfrowanych listów dla siebie sprawiło mu dziwną przyjemność. Z Szekspirem czy bez, stronice te przechowywały swoją tajemnicę przez cztery stulecia, dlatego nie chciał wypuścić ich z rąk, on, który wydobył je na światło dzienne. Zapieczętował tubę, wypisał adres na nalepce, nakleił znaczki i położył przesyłkę na wózku z korespondencją przeznaczoną do wysyłki. Chwilę później biegł już z powrotem do Hamilton Hall.

Po kwadransie znów szli przez kampus, lecz w przeciwnym kierunku. Crosetti miał w portfelu czek na trzy i pół tysiąca i nie czuł się zbyt dobrze, bo podejrzewał, że został wykiwany, ale uważał też, że postąpił słusznie. Kiedy dorastał, określenie „słuszny postępek” miało w jego domu ogromną wagę. Ojciec był detektywem drugiego stopnia w nowojorskiej policji, w czasach gdy funkcja ta oznaczała branie łapówek, ale Charlie Crosetti nie brał i tracił na tym do czasu, aż Serpico ujawnił swoje rewelacje, a szefowie zaczęli na gwałt poszukiwać uczciwych funkcjonariuszy i awansowali go na porucznika w wydziale zabójstw w Queens. W domu uznano to za dowód, że cnota jest nagradzana. Młody Crosetti wciąż skłonny był w to wierzyć pomimo dowodów świadczących o czymś przeciwnym. Kobieta idąca obok niego zdawała się mieć zasady moralne za nic. To prawda, została ohydnie skrzywdzona (tak przynajmniej twierdziła), lecz reagowała na to jakąś desperacką amoralnością, z którą trudno było mu się pogodzić. Każdy łobuz ma swoją historyjkę o ciężkim losie, jak mawiał jego tato. Ale nie mógł uznawać Carolyn Rolly za zwykłego łobuza. Dlaczego? Bo nie pozwalały mu na to gruczoły płciowe? Dlatego, że jej pożądał? Nie, nie dlatego, albo nie tylko dlatego. Chciał ukoić jej ból, przywołać uśmiech na jej twarz, wyzwolić w niej dziewczynę, którą przelotnie dostrzegał pod powłoką oschłej, ascetycznej introligatorki.

Przyglądał się, jak powłóczy nogami, milcząca, ze spuszczoną głową, ściskając swój rulon skór. Nie, nie zakończy tego uściśnięciem dłoni w metrze, nie pozwoli jej odpłynąć z powrotem do zamkniętego świata. Przystanął i położył jej rękę na ramieniu.

– Zaczekaj – powiedział. – Co teraz robimy?

– Muszę iść na Brooklyn po papier na wyklejki – odparła ponuro. – Nie musisz mi towarzyszyć.

– To może zaczekać. A my zrobimy teraz rzecz następującą: wejdziemy do oddziału Citibanku i zrealizujemy czek, który mam w portfelu. Potem pojedziemy taksówką do Bloomie's i tam kupię sobie marynarkę, spodnie i koszulę, no i może włoskie mokasyny, a ty sukienkę, kolorową, taką na lato, i może kapelusz. Potem przebierzemy się w nowe ciuchy i nie śpiesząc się, zjemy w eleganckiej restauracji lunch z winem. A później… no, nie wiem… pochodzimy po mieście, pójdziemy do

muzeum albo do galerii, albo pooglądamy wystawy, aż znów zgłodniejemy i zafundujemy sobie kolację, a potem odwiozę cię taksówką do twojego wielkiego nielegalnego loftu, dwóch krzeseł i zimnego łóżka.

Co maluje się na jej twarzy? – pytał sam siebie. – Strach, zaskoczenie, zachwyt?

– To śmieszne powiedziała.

– Wcale nie. To jest dokładnie to, co powinien zrobić przestępca z nieuczciwie zdobytymi pieniędzmi. Możesz przez jeden dzień być kochanką gangstera.

– Nie jesteś przestępcą.

– Jestem. Spieniężyłem własność swojego pracodawcy, co, jeśli chcesz wiedzieć, według litery prawa jest kradzieżą mienia o dużej wartości. Ale gwiżdżę na to. No, Carolyn! Czy nie masz czasem dość tego biedowania, liczenia się z każdym groszem, kiedy twoja młodość z każdym dniem odchodzi?

– Nie wierzę własnym uszom – odparła. – To brzmi jak tekst z kiepskiego filmu.

– Ale przecież nie chodzisz do kina, więc skąd wiesz? Zresztą akurat masz absolutną rację. Tak właśnie mówią na filmach, bo chodzi o to, żeby widzowie odczuwali radość, żeby utożsamiali się z pięknymi ludźmi, którzy się dobrze bawią. I teraz my się zabawimy, będziemy naśladować sztukę, zagramy we własnym filmie i zobaczymy, jak to wszystko wygląda w prawdziwym życiu.

Widział, że się zastanawia, ostrożnie rozważa propozycję, zupełnie jakby zamierzała zrobić pierwszy krok po zdjęciu gipsu ze zrośniętej kończyny.

– Nie – powiedziała w końcu. – Jeśli te pieniądze palą ci dłonie, to czemu po prostu mi ich nie dasz? Mogłabym za to przeżyć trzy miesiące…

– Nie o to chodzi, Carolyn. Najważniejsze, żeby czegoś doświadczyć, choć raz zaszaleć, zjeść krwisty befsztyk zamiast tych pieprzonych kluch!

Chwycił ją za ramię i pociągnął na drugą stronę ulicy.

– Puść mnie!

– Wykluczone. Jeśli nie chcesz iść po dobroci, to cię porywam. A to już jest poważne przestępstwo.

– A jeśli zacznę krzyczeć?

– Krzycz sobie do woli. Gliny mnie aresztują, a wtedy wyciągną ze mnie całą

historię ze starą księgą i manuskryptem. Co wtedy będzie z tobą? Wylądujesz w rynsztoku, zamiast iść do eleganckiej restauracji i w szałowej nowej sukni popijać szampana. Lepiej zdecyduj od razu, mała, bo właśnie jesteśmy pod bankiem.

Kupił dla siebie beżową jedwabno-lnianą marynarkę od Varvatosa za trzysta pięćdziesiąt, lniane spodnie, czarną jedwabną koszulę i pasujące do kompletu włoskie mokasyny, a ją niemal zmusił do wybrania kwiecistej sukienki od Prady z plisowanym przodem, jedwabnego szala pod kolor i pantofli, kilku kompletów oszałamiającej bielizny La Perla i dużego kapelusza z zadartym rondem w stylu angielskiej uczennicy, za co zapłacił prawie tysiąc dolarów. Potem zjedli lunch w Metropolitan Museum i obejrzeli wystawę Velazqueza, poszli do Ficka na popołudniowy koncert, o którym przypadkowo wiedział, bo mama dostała bilety od kogoś ze swojej bibliotecznej mafii i namawiała go, żeby się wybrał (idźże z jakąś dziewczyną!), i był to kolejny cud, bo nosił ten cholerny bilet w portfelu przez dwa tygodnie, nie zamierzając z niego korzystać, a okazało się, że koncert jest właśnie tego dnia! A więc poszli i wysłuchali Concerto vocale Monteverdiego z cyklu muzyki sakralnej. Siedzieli na składanych krzesełkach, a muzyka przenosiła ich w niebiańskie regiony, odpowiednio do ich duchowego rozwoju na tym etapie.

Crosettiemu świat ten nie był obcy, gdyż jego matka żywiła przekonanie, że amerykańskie barbarzyństwo nie jest dla niego odpowiednie, ale gdy ukradkiem zerknął na Carolyn, zauważył oznaki oszołomienia. Albo zmęczenia, trudno było się zorientować, a po koncercie nie odważył się o to zapytać. To ona sama powiedziała po jednej z dłuższych chwil milczenia:

– Czy nie byłoby wspaniale, gdyby świat wyglądał tak, jak mówi o nim ta muzyka, kiedy płynie jak czyste piękno?

Crosetti pomyślał, że istotnie byłoby wspaniale, i zacytował słowa Hemingwaya, nie zdradzając źródła.

Poszli wzdłuż Madison. Zaproponował, by udawała, że jest bogata nie tylko chwilowo, i wybierała sobie różne rzeczy z wystaw wielkich butików, a kiedy już się tym zmęczyli, skręcił w boczną uliczkę, w stronę pierwszej napotkanej restauracji,

całkowicie pewny, że każda, do której wejdą, będzie doskonała, a ta była taka rzeczywiście maleńka boite specjalizująca się w prowincjonalnej kuchni francuskiej. Para miłych młodych ludzi wzbudziła sympatię patrona, który przysyłał drobne przysmaki z kuchni, polecał wina i przyglądał się, rozpromieniony, jak zajadają przystawki. I jeśli nie liczyć tego, że nie zaczął śpiewać z francuskim akcentem, wszystko wyglądało w oczach Crosettiego jak w Zakochanym kundlu, którego, jak się okazało, widziała. Zaczęli więc rozmawiać o filmach Disneya, tych, które uwielbiał, a także o tych, które sam zamierzał nakręcić, o czym wcześniej nigdy nikomu nie mówił. Ona zaś opowiadała o pięknych książkach, ich estetyce, strukturze i tajemnej urodzie papieru, oprawach i o tym, jak bardzo pragnęła robić rzeczy, którymi ludzie zachwycaliby się nawet za tysiąc lat.

Zanim taksówkarz zgodził się ich zawieźć do Red Hook, Crosetti musiał pomachać mu w lusterku studolarowym banknotem. Nigdy dotąd tego nie robił, nawet o czymś takim nie marzył. Skręcili w ciemną przemysłową ulicę i kiedy taksówka z rykiem odjechała z jego stówą, chwycił Carolyn Rolly, obrócił ją błyskawicznie i wycisnął na jej pachnących winem i kawą ustach gorący pocałunek, który odwzajemniła. Zupełnie jak w kinie.

Ale, inaczej niż w scenach z filmów, nie zdarli z siebie ubrań, wbiegając po schodach, a potem nie wskoczyli do łóżka. Crosetti zawsze uważał to za kliszę i rzecz całkowicie nierealistyczną; nic takiego nie przydarzyło się nigdy ani jemu, ani nikomu z jego znajomych, chyba że byłby pijany albo naćpany. A zatem nie przewidywał takich scen także w swoich filmach. Westchnął tylko głęboko i ona też westchnęła. Kiedy wolno wchodzili na górę, trzymał ją za rękę, lekko, jakby to był zasuszony kwiat. Znaleźli się na poddaszu i znów ją pocałował. Odsunęła się i zaczęła czegoś szukać w szufladzie. Ma zamiar zapalić świecę, pomyślał, i rzeczywiście to zrobiła: umieściła zwykłą, tanią świecę na spodku i postawiła przy łóżku. Crosetti czekał bez ruchu. Potem, zmarszczywszy uroczo brwi, spojrzała mu w oczy i w milczeniu, powoli, zdjęła z siebie w blasku płomienia nową sukienkę, po czym złożyła ją starannie, a on pomyślał, że tak właśnie by to nakręcił, może tylko dodałby trochę błękitnego światła wpadającego przez okno. Roześmiał się.

Zapytała go, z czego się śmieje, więc jej powiedział, a ona na to, żeby się rozebrał, i zauważyła, że tego już nie pokazują w normalnych filmach, bo wtedy zwykle następuje ściemnienie. Ale gdy znaleźli się oboje w łóżku, pomyślał o koszmarnym wuju i to go tak zdeprymowało, że cały się spiął, aż musiała użyć paznokci i przynaglić go ochrypłym głosem, aby obudzić w nim zwierzę. Nie zastosowali żadnych środków ostrożności, co wydało mu się nieco dziwne, bo rozważał to wcześniej, zanim przestał myśleć w ogóle.

Potem reżyser zniknął na dłuższy czas. Kiedy wrócił, Crosetti leżał na plecach i czując, jak pot i inne płyny wysychają na jego skórze, wpatrywał się w blaszany sufit. Ze świecy pozostał trzycentymetrowy ogarek. Crosetti miał w głowie całkowitą pustkę: zniknął obraz i dźwięk, pozostał tylko biały ekran. Mieli już zawiązanie akcji, rozwinięcie, pierwszy punkt zwrotny (znalezienie manuskryptu), drugi punkt zwrotny (ten niewiarygodny wieczór) i co dalej? Nie wiedział, jak powinien wyglądać trzeci akt, i zaczął odczuwać lęk. Nigdy w życiu nie przydarzyło mu się coś podobnego, chyba że we śnie. Wyciągnął rękę, żeby powrócić do pieszczot, lecz ona przytrzymała ją i pocałowała.

– Nie możesz zostać.

– Dlaczego? Zamienisz się w nietoperza?

– Nie, ale nie możesz zostać. Nie jestem przygotowana na… poranki i w ogóle. Rozumiesz mnie?

– Niezupełnie. Domyślam się. No tak, Red Hook o tej porze… Gdzie mój zegarek? Dziesięć po trzeciej, gotówka w kieszeni i zapach, jakbym wracał z burdelu. To nawet zabawne.

– Nie powiedziała. Umyję cię.

Ujęła go za rękę i zaprowadziła do umywalki za parawanem, zapaliła dwie świece tkwiące w lichtarzach zrobionych z puszek i napełniła umywalkę gorącą wodą. Kazała mu stanąć na grubej macie i zaczęła powoli nacierać go całego namydloną szmatką. Potem spuściła mydliny i opłukała go czystą wodą, przyklęknąwszy na jedno kolano jak dworka przed księciem. Miała drobne, płaskie piersi z różowymi sutkami. Pomimo nocnych wyczynów Crosetti usztywnił się boleśnie pod wpływem jej zabiegów. Jego członek przybrał nienaturalny wygląd, jak jakieś narzędzie introligatorskie do polerowania skóry.

Spojrzała w górę i powiedziała:

– Nie możesz o trzeciej nad ranem wyjść na ulicę w takim stanie. Nie w Red Hook.

– Tak, to byłoby nierozsądne – przyznał ochryple.

– No więc…

Zobaczył, że ujmuje penisa u nasady dwoma palcami, pozostałe trzy rozcapierzając jak księżna sącząca herbatę. Jej ciemna mała głowa poruszała się z wolna tam i z powrotem. Kto ją tego nauczył? pomyślał. A potem jeszcze: Kim jesteś? Co mi robisz? Co będzie dalej?

List Bracegirdle'a (6)

I tak zacząłem nowe życie jako artylerzysta w Tower, z żołdem 10 pensów, czyli jak terminator, ale biedak nie może wybierać. Wynajęliśmy dwie nędzne izdebki przy Fenchurch Street koło Aldgate, bardzośmy byli ubodzy, ale miałem mundur z Tower, więc oszczędzałem na przyodziewku. Tak upłynął nam jeden rok; zimą drugiego roku nastały mrozy, matka zachorowała i nie mieliśmy dosyć węgla, by mogła się ogrzać. Myślę, że gryzła się także swoim nieszczęściem. Niestety, przyszła do tego stanu nie ze swojej winy, wżdy była dobrą, trzeźwą i cnotliwą kobietą i żadną papistką, bom ją potem o to spytał. Odpowiedziała: Nie, synu, ale zawżdy modliłam się za dusze moich zmarłych dzieciątek i za dusze rodziców tak, jak nas uczyła stara religia, i wiem, że to wielki grzech, za który będę smażyć się w piekle, choć modlę się do Boga, żeby tam nie trafić. No i zmarła 2 lutego A. D. 1606 i jest pochowana u Świętej Katarzyny Coleman. Teraz już wiesz, moja Nan, że po tych smutnych czasach byłaś mi pociechą, więc chciałem Cię poślubić, ale ojciec Twój zakrzyknął: Nie, nie, żaden mężczyzna z pensją czeladnika się nie żeni. Jak byś utrzymał moją córkę? I ja nie umiałem odpowiedzieć, odszedłem smutny i taki pozostałem przez wiele dni.

No i przychodzi Thomas Keane i powiada: Hej, Dick, co byś powiedział na Flandrię? Bo ja jutro wyruszam, żeby dostarczyć królewską harmatę Holendrom w Sluys, i będą z niej strzelać do Ispanów. Jedź ze mną, bądź moim kompanem i matrosse, będziemy jedli ser, pili genever i posyłali te papistowskie psy do piekła. Odpowiedziałem tak i dłoń mu uścisnąłem, że sprawa załatwiona. Musieliśmy tylko wyjechać z Tower nocą, bo Jego Królewska Wysokość zawarł właśnie pokój z Ispanami, więc byłoby źle widziane uzbrajanie przeciwników

Ispanii. Ale niektórzy u dworu (jak mniemam, ów książę Henryk, który później przedwcześnie zmarł) uważali to za hańbę dla Anglii, by unikać tchórzliwie wojny z niegodziwym królem Filipem, który tak okrutnie gnębił wyznawców zreformowanej wiary. Poza tym Holendrzy zapłacili za harmaty wcześniej, było przeto sprawiedliwe, a Król nie oddałby ani pensa z powrotem, chodziło zatem takoż o honor Anglii.

Wciągnęliśmy na barki harmatę i wszystko, co potrzebne osobno, jak 500 kul, stemple, lonty etc, i do Pool, gdzie marynarze uwiązali harmatę na okręcie „Groene Draeck”, sześciometrowej korwecie należącej do kapitana Willema van Brille. I tak przy pomyślnym wietrze pożeglowaliśmy. Trzy dni trwała podróż i morze było spokojne jak na zimową porę, niezbyt mroźno, i jedliśmy świeży chleb i syr, i solonego śledzia, i piliśmy ale. W Sluys, ponurym mieście jak na moje oko, wszystko z cegły brązowej albo czerwonej i zrobiliśmy bardzo dobry interes, jako że Ispanie od wielu miesięcy zajmowali Ostendę, jedyny port w zachodniej Flandrii. Wyładowaliśmy więc harmaty i umieściliśmy je na lawetach.

Za długo się rozwodzę nad swoją durną młodością i boję się, że mało mam już czasu. Moja rana dokucza bardziej niż przedtem i medykus powiada, że mi zostały dwa dni, nie więcej.

Загрузка...