10

Crosetti głupio się czuł, siedząc w samochodzie swego ojca, czarnym ply-mousie fury z 1968 roku, i obserwując dom pod numerem 161 na Tower Road. Był to dwupiętrowy budynek o drewnianej konstrukcji, wymagający pilnie pomalowania, z zapuszczonym trawnikiem i płotkiem z łańcuchów. Szereg zbrązowiałych jałowców, które okalały dom, wydawał się wyczerpywać ogrodnicze ambicje H. Oleruda. Takie nazwisko widniało na poobijanej czarnej skrzyńce pocztowej, przymocowanej gwoździem do wygiętego słupka. Na podjeździe stał nakrapiany rdzą zielony Chevrolet sedan z podniesioną maską, obok leżała płachta brezentowa z porozrzucanymi narzędziami. W otwartym, przypominającym szopę garażu, który przylegał do domu, można było dostrzec czerwony traktor i plątaninę kształtów, być może narzędzia rolnicze. Wokół panowała atmosfera zużycia i znużenia, jakby ludzie, którzy tu mieszkają, zostali znokautowani i czekali, aż wróci im oddech.

Była sobota. Crosetti opuścił miasto o świcie i przejechał przez cały stan Pensylwania, pokonując prawie pięćsetkilometrowy odcinek trasy 1-80 i 79, i dotarł do Braddock parę minut po trzeciej. Miasteczko zbudowano wokół pojedynczego

skrzyżowania z dwiema stacjami benzynowymi, McDonaldsem, pizzerią, Domem Weterana, dwoma barami, supermarketem „7-Eleven”, pralnią automatyczną i skupiskiem starszych budynków handlowych z cegły; większość mieszczących się w nich sklepów została wyparta przez domy towarowe i teraz zajmowali je handlarze tandetą, którzy obsługiwali najuboższych klientów. Za tym wąskim pasmem zabudowań stały dziesiątki wielkich domów, wzniesionych zapewne z myślą o kupieckiej i przemysłowej arystokracji, kiedy jeszcze funkcjonowały stalownie i kopalnie. Crosetti nie mógł sobie wyobrazić, kto w nich teraz mieszka.

Tower Road i smutny dom przy tej ulicy nietrudno było znaleźć, wystarczyła mapa z Google'a. Podjechał tam, zapukał do drzwi frontowych, ale nie doczekał się odpowiedzi. Pchnął drzwi i zawołał: „Halo, jest ktoś w domu?!”, intuicyjnie wyczuwając pustkę. Ktoś jednak tu mieszkał; we wnętrzu panował bałagan, ale nie było brudno, na podłodze leżały porozrzucane zabawki, samochodziki i plastikowy pistolet, przed wielkim telewizorem stała taca na nóżkach. Mieli tu satelitę – biały talerz za domem przeszukiwał niebo. Przed odbiornikiem stał fotel pokryty brązowym skajem i sfatygowana kanapa z kordonkowym obiciem. Na wąskiej półce nad kominkiem stały zdjęcia w ramkach, ale Crosetti nie widział ich dokładnie z progu, a głębiej nie odważył się wejść. Wydawało mu się dziwne, że nie słyszy szczekania psów. Czyżby nie było ich w żadnym domu? To kolejna zagadka. Obszedł dom. Podwórze stanowiło plac zabaw; plastikowe urządzenia, sądząc po rozmiarach, były przeznaczone dla bardzo małych dzieci. Na środku podwórka zainstalowano stojak do suszenia bielizny w kształcie odwróconego parasola. Nic na nim nie wisiało, kilka zerwanych sznurków kołysało się na lekkim wietrze. Na tylnej werandzie stała stara pralka bębnowa. Zajrzał do niej, była sucha i zasnuta pajęczyną.

Po tym krótkim rekonesansie usiadł w samochodzie zamyślony. Jaką głupotą było jechać taki kawał drogi z powodu pocztówki znalezionej na ulicy! Nie miał pojęcia, czy Carolyn Rolly w jakikolwiek sposób była związana z tym domem. Mogła podnieść tę kartkę z chodnika albo znaleźć ją w jakiejś książce. Nie, pomyślał, nie kombinuj. Odwagi! To musi się jakoś z nią wiązać, podobnie jak zdjęcie dwóch kobiet z dzieckiem. A tu było dziecko, chłopiec. Wyjął zdjęcie, żeby jeszcze raz na nie popatrzeć. Sądząc po wyraźnie młodszej twarzy Carolyn, zo stało zrobione

jakieś pięć lat wcześniej, a zatem chłopiec miałby teraz około ośmiu, dziewięciu lat. Crosetti przyjrzał się uważnie rowerkowi porzuconemu niedbale na podjeździe. Pasował do chłopca w tym wieku, a walające się po całym domu i podwórzu zabawki dowodziły trafności tego przypuszczenia. Nie było tu zabawek dla dziewczynek ani drugiego rowerka i Crosetti zaczął się zastanawiać, co się stało z dziewczynką ze zdjęcia… nie, chwileczkę, w piaskownicy leżała samotna i spłowiała Barbie bez ubranka. Chyba że lalkę zostawił ktoś, kto przyszedł w odwiedziny. Albo została ukradziona.

Przyjrzał się podwórku. Była sobota, świeciło słońce, a na suszarce, zresztą zepsutej, nic nie wisiało. Nie wypatrzył też w domu elektrycznej suszarki, zmywarka zaś nie wyglądała na używaną zbyt często. Co znaczyło, że w domu prawdopodobnie nie ma kobiety. Facet zapewne mieszkał z dzieckiem (lub z dziećmi), a w sobotę poszedł do miasta i wyprał rzeczy w automacie, bo byłoby hańbą dla mężczyzny robić pranie w domu. Wybierając się zaś do miasta, musiał spotykać kobiety i manifestować swoją wolność, a może wstąpił do Domu Weterana na kilka piw, kiedy pranie kręciło się w bębnie. Dzieci mogły w tym czasie bawić się grami wideo w „7-Eleven” i popijać colę.

Crosetti snuł w myślach tę opowieść, zastanawiając się, skąd ją czerpie, a jednocześnie zdając sobie sprawę, że jest ona tak samo prawdziwa jak film dokumentalny z życia H. Oleruda, który mógłby nakręcić. To, że był synem legendarnego policyjnego detektywa i znanej bibliotekarki, nie nasuwało mu się teraz jako wyjaśnienie, bo przecież zawsze wymyślał historyjki o ludziach, jeszcze jako dziecko. Dlatego między innymi pragnął kręcić filmy i uważał, że potrafiłby to robić. Był przekonany, że ma wrodzony zmysł obserwacji i umiejętność wnioskowania, podobnie jak muzycy, którzy nie musieli uruchamiać żadnego głupiego urządzenia, żeby usłyszeć muzykę rozbrzmiewającą w ich głowach.

Nie jadł od postoju na stacji benzynowej. Teraz była prawie czwarta i poczuł głód, pomyślał więc, że pojedzie coś przekąsić. Już miał ruszyć, gdy zobaczył zbliżający się od strony miasteczka obłok kurzu. Wkrótce wyłonił się z niego zielony pikap, zwolnił, minął go i skręcił na podjazd przed domem numer 161. Crosetti stwierdził z satysfakcją, że w kabinie siedzi mężczyzna i mniej więcej dziewięcioletni chłopiec, którego główka ledwie wystaje ponad tablicę rozdzielczą. Samochód

skręcił zbyt raptownie i zawadził przednim kołem o leżący na podjeździe rowerek chłopca.

Ryk wściekłości mężczyzny, który zahamował gwałtownie, i przenikliwy krzyk dziecka. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z impetem i z szoferki wyskoczył krępawy facet w dżinsach i czystym białym T-shircie, kilka lat starszy od Crosettiego. Miał wydatny brzuch, krótko ostrzyżone rudawe włosy i płaską czerwoną twarz, z rodzaju tych, które zawsze wydają się zagniewane. Wybiegł przed samochód, zaklął znowu, kopnął rowerek i szarpnięciem otworzył drzwi po stronie pasażera. Z szoferki dobiegły przeraźliwe krzyki i Crosetti uświadomił sobie, że w środku siedzi jeszcze jedno, młodsze dziecko i że kierowca nie zabezpieczył żadnego z nich pasami. Mężczyzna wyciągnął brutalnie chłopca za ramię i zaczął go okładać z całej siły po głowie – do Crosettiego docierały okropne, tępe odgłosy uderzeń – dopytując się z wściekłością, ile razy ma mu powtarzać, żeby nie zostawiał tego pieprzonego roweru na tym pieprzonym podjeździe, i czy gówniarz wyobraża sobie, że wciąż będzie dostawał nowe rowerki.

Crosetti rozważał bezradnie, czy powinien podjąć jakieś działania, gdy mężczyzna przestał bić chłopca i znów sięgnął do kabiny, żeby wyciągnąć mniej więcej czteroletnią dziewczynkę. Twarz dziecka była jaskrawoczerwona, wykrzywiona w paroksyzmie bólu i strachu, po części dlatego, że ze skaleczonej wargi ciekła krew. Dziewczynka wiła się jak jaszczurka w żelaznym uchwycie, plecy miała wygięte w łuk. Mężczyzna warknął do niej, żeby się zamknęła, że nic jej nie jest i że jeśli się natychmiast nie uspokoi, to naprawdę przyłoży jej tak, że będzie miała powód do łez. Płacz przeobraził się w straszny, chrapliwy szloch i mężczyzna ruszył w stronę domu, ciągnąc dziecko za rękę.

Po chwili Crosetti usłyszał dźwięk telewizora nastawionego na cały regulator. Wysiadł z samochodu i podszedł do chłopca, który leżał skulony na ziemi, tam gdzie cisnął go mężczyzna. Mały płakał w dziwny sposób, wciągając ze świstem powietrze i wydobywając z siebie zduszone, prawie bezdźwięczne łkanie. Crosetti minął malca i kucnął, żeby obejrzeć rowerek. Potem podszedł do remontowanego sedana, wybrał spośród rozrzuconych narzędzi kilka kluczy i kombinerek i pochylił się nad rozbitym rowerkiem. Zdjął przednie koło, wyprostował kierownicę,

nacisnął nogą przedni widelec, żeby też go wyprostować, i posługując się kombinerkami, z grubsza przywrócił szprychom przedniego koła pierwotny wygląd. Pracując, czuł na sobie wzrok chłopca i słyszał, jak jego szloch zamienia się powoli w pociąganie nosem. Kiedy nadał obręczy właściwy kształt, umocował ją z powrotem i trzymając rowerek kołami do góry, zakręcił nią. Koło lekko buksowało, ale obracało się na osi swobodnie.

– Niektórzy mówią, że koło jest jak serce; kiedy się je złamie, nie można go naprawić. Będziesz potrzebował nowego koła, kolego, ale to jeszcze się pokręci, jeśli nie będziesz zbytnio szalał na drodze. Jak masz na imię?

– Emmett – odparł chłopiec po dłuższej pauzie i otarł twarz grzbietem dłoni, paskudnie rozmazując łzy i kurz.

Bingo, pomyślał Crosetti, to imię z pocztówki. Spojrzał z zainteresowaniem na chłopca. Malec był ładny, może trochę za szczupły, miał szeroko rozstawione, niebieskie, inteligentne oczy i usta o wąskich wargach, których kształt wydał mu się znajomy. Włosy miał przystrzyżone tak krótko, że trudno było określić ich kolor.

– Ja mam na imię Al – powiedział. – Słuchaj, Emmett, pomógłbyś mi w pewnej sprawie?

Chłopiec zawahał się, po czym skinął głową.

Crosetti wyjął z tylnej kieszeni poprawione komputerowo zdjęcie Carolyn Rolly i pokazał je malcowi.

– Znasz te panie?

Chłopiec przyglądał się zdjęciu szeroko otwartymi oczami.

– To moja mama i ciocia Emily. Mieszkała kiedyś z nami, ale umarła.

– To jest twoja mama? zapytał Crosetti, przyłożywszy palec do podobizny młodej Rolly.

– Aha. Uciekła. On ją zamykał w piwnicy, ale się wydostała. Wymknęła się stamtąd w nocy i rano już jej nie było. Dokąd ona poszła, proszę pana?

– Sam chciałbym wiedzieć, Emmett. Naprawdę – powiedział Crosetti w zadumie.

Wciąż nie mógł się nadziwić, że powierzchowność chłopca tak bardzo potwierdza jego domysły; w brzuchu burczało mu z napięcia. Myślał teraz ze wstydem o

tej jedynej nocy spędzonej z Rolly, o tym, co zrobiła i co, jak sobie wyobrażał, czuła. Czy robiła to samo mężowi brutalowi w sypialni tego obskurnego domku? Ogarnęła go przemożna chęć ucieczki z tego miejsca, chciał też (co było już trudniejsze) wyrzucić z serca osobę, którą znał jako Carolyn Rolly. Żal mu było dzieci skazanych na takiego ojca, ale nie mógł nic w tej sprawie uczynić. Jeszcze jedna plama na koncie Carolyn. Kiedy odchodził, chłopiec zawołał za nim:

– Znał ją pan?! Moją mamę?!

– Nie odpowiedział. – Właściwie nie.

Wsiadł do samochodu i odjechał. Chłopiec przebiegł parę kroków ze zdjęciem trzepoczącym w dłoni, potem zatrzymał się i zniknął w tumanie kurzu.

Crosetti znalazł McDonaldsa, kupił big maca, frytki i colę. Zjadł to paskudztwo i chciał zamówić coś jeszcze, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Wiedział, że kiedy jest zdenerwowany, to je, i że jeśli nie będzie się pilnował, upodobni się do Orsona Wellesa, tyle że bez dorobku artystycznego, który kompensowałby zwały tłuszczu. Próbował się uspokoić, lecz bezskutecznie, ponieważ zgubił gdzieś mapę samochodową i kilka razy pomylił drogę.

Kiedy wreszcie dotarł do właściwego punktu na granicy stanów, uporządkował w głowie scenariusz filmu Carolyn Rolly, niezły tytuł, mógłby go chyba użyć bez jej zgody, bo prawdopodobnie pani Olerud sfabrykowała też swoje nazwisko. Okay: nieszczęśliwe dzieciństwo, to można wykorzystać, historia z uwięzieniem w piwnicy, choć może sprawa gwałtów byłaby zbyt drastyczna i kwalifikowałaby film do kategorii X. Zróbmy z wuja Lloyda fanatyka religijnego, który chciał ustrzec siostrzenicę przed zepsuciem tego świata. On umiera, ona ucieka i oto ma już siedemnaście lat, żadnej wiedzy, żadnych kontaktów z kulturą masową, tu ukłon w stronę Zagadki Kaspara Hausera Herzoga. Jakiś miejscowy facet związany z tokiem wydarzeń, powiedzmy, gliniarz, który ją znajduje, zakochuje się w niej, urzeczony jej czystością, jej niewinnością. Żeni się z nią, na co ona się godzi, bo jest całkiem sama, nie ma pojęcia, jak toczy się świat. No i zakładają dom. On jest chorobliwie podejrzliwy, wciąż bierze w nim górę natura policjanta – Crosetti znał takich facetów wśród gliniarzy ale ona we wszystkim mu ulega. I to jest akt pierwszy.

Później pokazujemy ją, kiedy ma już dzieci i zaczyna je zabierać do miejscowej biblioteki, gdzie mądra bibliotekarka rozbudza w niej zainteresowanie sztuką i kulturą i to rozjaśnia jej w głowie. A potem jest objazdowa wystawa rzadkich książek, na którą udaje się z bibliotekarką, oczywiście bez wiedzy męża – może jadą do Chicago (filmowaliby to oczywiście w Toronto) – i Carolyn uświadamia sobie, że chciałaby sama zajmować się książkami, otoczyć się nimi, ale cóż może zrobić? Ma dwoje dzieci i jest w pułapce. Mimo to decyduje się zapisać na korespondencyjny kurs introligatorski, mąż to odkrywa i bije ją, a potem jest już tylko gorzej, bo zamyka ją w piwnicy, tak jak kiedyś wuj, i ona ucieka. I to jest drugi akt.

W trzecim Carolyn jedzie do Nowego Jorku i… nie, nie wolno ci tego zrobić, główna postać męska powinna się pojawić wcześniej, trzeba więc pokazać przeszłość w retrospekcjach. Skromny urzędnik, też po przejściach, może były glina, spotykają się przypadkiem, zakochują się w sobie, ona znika i…

Dlaczego znika? Crosetti nie wiedział i stwierdził, że nie potrafi wymyślić przekonującego motywu ani powodu. Czy ktoś ją uprowadza? Nie, to zbyt melodramatyczne. Czy dostrzega szansę zarobienia większych pieniędzy, co umożliwiłoby jej odebranie dzieci złemu ojcu? To już bardziej sensowne. Razem z Bulstrode'em wyrusza na poszukiwanie manuskryptu Szekspira. W listach Bracegirdle'a jest wskazówka, profesor znajduje ją i jadą do Anglii, gdzie rękopis spoczywa w pewnym miejscu. Setki milionów, mówiła Fanny. Tak, to musiała być prawda, i teraz z kolei główna postać męska powinna rozwikłać zagadkę ich wyjazdu i spotkać się z nimi w Anglii – to też można nakręcić w Kanadzie. I musi być jeszcze wątek poboczny, ktoś inny, kto szuka rękopisu, i okrutny mąż policjant gdzieś w tle. Wszyscy się spotykają w starym zamczysku, w ciemnościach, i wzajemnie wykradają sobie aktówkę z rękopisem tu zamęt z imitacjami aktówek, oczywiście dyskretne odwołanie do Sokoła maltańskiego; i jedyny problem z ostatnim aktem to mężczyzna i Rolly, czy on ocali ją, czy ona jego, czy znajdą rękopis, czy skarb przepadnie na zawsze. A może okrutny mąż zostanie zabity i ona zrezygnuje z bogactwa, żeby pozostać z ukochanym i z dziećmi… Nie wiedział, jak zakończyć film, ale im więcej myślał o przenikaniu się fikcji i rzeczywistości, tym bardziej był przekonany, że powinien zyskać pewną przewagę nad Bulstrode'em, ekspertem od Szekspira,

a najlepszą metodą było tu złamanie szyfru, gdyż Bulstrode, pomimo całej swojej erudycji, tego jednego nie potrafił zrobić. A zatem, oprócz zdobycia większej wiedzy o Szekspirze, Crosetti musiał rozszyfrować szpiegowskie listy Bracegirdle'a.

Takie myśli krążyły mu w głowie podczas długiej podróży powrotnej do Nowego Jorku, myśli przyprawione typowymi fantazjami: oto stawia czoło rozwścieczonemu mężowi Rolly, walczą, on, Crosetti, zwycięża, odnajduje Carolyn, działa nonszalancko, spokojnie i wyrafinowanie, przejrzał jej grę i wybacza, za sprawą manuskryptu zdobywa fortunę i wywołuje sensację w świecie filmu, tworząc dzieło, które nie ma nic wspólnego z kinem komercyjnym, ale trafia do serc masowej widowni, dzięki czemu on nie musi terminować w zawodzie, robić tanich etiud studenckich, wysługiwać się jakiemuś hollywoodzkiemu dupkowi…

Dotarł do Queens koło ósmej wieczorem i od razu poszedł spać. Spał bite dwanaście godzin i obudził się, dosłownie wibrując energią, jakiej nie odczuwał od dłuższego czasu, a jednocześnie sfrustrowany, że jest niedziela i że musi poczekać z podjęciem zaplanowanej akcji. Poszedł zatem z matką na mszę, czym sprawił jej wielką przyjemność, a po powrocie z kościoła spałaszował z wdzięcznością solidne śniadanie, które mu zrobiła. Rozmyślając o wychudzonych dzieciach w tamtym domu, dziękował w duchu Bogu za swoją rodzinę, choć wiedział, że takie myśli są absolutnie nie w porządku. Podczas posiłku zrelacjonował matce, czego się dowiedział.

– A więc wszystko okazało się kłamstwem – oznajmiła.

– Niekoniecznie odparł, wciąż pozostając pod urokiem fikcyjnej wersji, którą opracował po drodze. – Faktycznie uciekła z domu, od tego koszmaru. To, co mówiła, było po części prawdą. Zmieniła miejsce akcji i pewne szczegóły, ale ten facet, jak wynika ze słów chłopca, rzeczywiście zamykał ją w piwnicy. Mogła być molestowana jako dziecko i znalazła się w sytuacji bez wyjścia.

– Ale jest mężatką, o czym nie raczyła wspomnieć, i odeszła od dzieci. Przykro mi, Allie, ale to nie najlepiej o niej świadczy. Mogła zwrócić się o pomoc do władz.

Crosetti wstał gwałtownie od stołu, zaniósł talerz i kubek do zlewu i umył je, trzaskając nimi ze złością.

– Tak, ale nam nie wolno jej osądzać. Nie każdy ma szczęśliwą rodzinę jak nasza, a władze czasem więcej szkodzą, niż pomagają.

– Okay, Albercie – powiedziała Mary Peg. – Nie musisz tłuc talerzy, żeby dowieść swojej racji. To prawda, nie wiemy, przez co przeszła. Niepokoi mnie tylko twoje emocjonalne zaangażowanie w przypadku mężatki, którą ledwie znasz. To mi wygląda na obsesję.

Crosetti zakręcił wodę i odwrócił się do matki.

– To jest obsesja, mamo. Chcę jej poszukać i pomóc, jeśli będę mógł. A żeby to zrobić, muszę rozszyfrować te listy. – Umilkł na chwilę – i chciałbym, abyś mi pomogła.

– Nie ma problemu, kochanie – zapewniła matka z uśmiechem. – To lepsze niż scrabble w długie wieczory.

Nazajutrz Mary Peg zaczęła wyszukiwać w sieci wszelkie materiały o kryptografii, a także korzystać z rozległych kontaktów w bibliotekach całego świata, telefonując i wysyłając e-maile. Crosetti zadzwonił do Fanny Dubrowicz i dowiedział się z zadowoleniem, że zdołała odczytać pismo z epoki i że wprowadziła tekst ostatniego listu Bracegirdle'a do swego komputera. Dokonała też transkrypcji zaszyfrowanych listów szpiegowskich i posłała próbki papieru i atramentu z oryginałów do laboratorium, a przeprowadzona tam analiza potwierdziła, że jest to XVII wieczny dokument.

– Nawiasem mówiąc, ten Bracegirdle opowiada niesamowitą historię – zauważyła. Jego listy, o ile nie są stekiem kłamstw, wywołają rewolucję w świecie nauki. Gdybyś tylko nie był taki głupi, żeby sprzedawać oryginał!

– Wiem, ale nic już nie mogę zrobić – odparł Crosetti, siląc się na grzeczność. – Gdybym mógł znaleźć Carolyn, mógłbym te listy odzyskać. A czy coś się pojawiło w świecie bibliotecznym? Znalazł się jakiś sensacyjny manuskrypt?

– Ani śladu, a obdzwoniłam wszystkie ośrodki zajmujące się manuskryptami. Jeśli profesor Bulstrode bada jego autentyczność, to czyni to bardzo dyskretnie.

– Czy to nie dziwne? Wyobrażałem sobie, że zwoła konferencję prasową.

– No tak, ale przecież to człowiek, który się boleśnie sparzył. Nie chce się publicznie chwalić znalezieniem rękopisu, dopóki nie będzie pewny jego autentyczności.

Jest tylko kilku uczonych na świecie, którzy mogą wydać w tej sprawie miarodajną opinię, i rozmawiałam już ze wszystkimi. Śmiali się, kiedy wymieniłam nazwisko Bulstrode'a, żaden nie słyszał o nim ostatnio.

– No tak, może zaszył się w jakimś zamku i napawa swoją zdobyczą. A czy mogłabyś mi, ciociu, przysłać te dokumenty e-mailem? Chciałbym się wziąć do łamania szyfru.

– Dobrze, już wysyłam. I podam ci też numer telefonu mojego przyjaciela Klima. Myślę, że będziesz potrzebował pomocy. Przyjrzałam się temu trochę i mam wrażenie, że z tym szyfrem nie pójdzie tak łatwo.

Kiedy przyszedł e-mail, Crosetti wydrukował transkrybowany tekst listu Bracegirdle'a, zamiast czytać go bezpośrednio z ekranu. Przebiegł go kilkakrotnie wzrokiem, zwłaszcza ostatnią część o misji szpiegowskiej, i usiłował stłumić w sobie gniew z powodu pozbycia się oryginału. Niemal współczuł temu sukinsynowi Bulstrode'owi odkrycie było tak doniosłe, że mógł odgadnąć, co działo się w głowie faceta, kiedy to zobaczył. Nie dopuszczał do siebie myśli o innym, większym trofeum, z pewnością w przeciwieństwie do Bulstrode'a, a przede wszystkim starał się nie myśleć o Carolyn i jej roli w tej sprawie. Crosetti był raczej biernym studentem, lecz potrafił się skoncentrować, kiedy coś go zainteresowało. Jak na przykład historia kina, czyli dziedzina, w której jego wiedza była iście encyklopedyczna. Teraz skupił całą swą uwagę na szyfrze Bracegirdle'a i na stercie książek o kryptografii, które matka przyniosła tego wieczoru z różnych bibliotek.

Przez kolejne sześć dni nie robił nic innego, tylko chodził do pracy, studiował kryptografię i pracował nad szyfrem. W niedzielę znów poszedł do kościoła i przyłapał się na tym, że z niezwykłą dla siebie żarliwością modli się o powodzenie. Wróciwszy do domu, skierował się od razu do swojego pokoju, gotów zacząć od nowa, ale matka go powstrzymała.

– Zrób sobie przerwę, Allie. Jest niedziela.

– Pomyślałem, że mógłbym spróbować zabrać się do tego z innej strony.

– Kochanie, jesteś wyczerpany. Masz mętlik w głowie. Nie wyjdzie ci na dobre, jeśli będziesz tak pracował na najwyższych obrotach. Usiądź, zrobię ci parę kanapek, napijesz się piwa, opowiesz mi, co dotąd zdziałałeś. To ci pomoże, wierz mi.

Zmusił się, żeby usiąść, i zjadł grzanki z serem i boczkiem, popijając budweiserem. Stwierdził, że matka miała rację; poczuł się normalniej. Kiedy skończył śniadanie, Mary Peg zapytała:

– No więc, do czego doszedłeś? Wiesz już coś?

– W sensie negatywnym. Znasz się trochę na szyfrach?

– Na poziomie kącika rozrywek umysłowych w niedzielnej gazecie.

– No cóż, od czegoś trzeba zacząć. A więc najpowszechniejszym szyfrem na początku siedemnastego wieku był tak zwany nomenklator. Był to krótki słowniczek zakodowanych słów: „szkatułka” oznaczała armię, „szpilki” okręty i tak dalej i słowa te, razem z połączonymi z nimi słowami wiadomości, były szyfrowane przy użyciu zwykłych zastępników, ewentualnie z kilkoma fantazyjnymi komplikacjami. To, co tu mamy, to właśnie nomenklator. Na dobrą sprawę sądzę, że jest to szyfr, o którym pisze Bracegirdle w liście, ten, który wymyślił dla lorda Dunbartona. Ale nie polega to na zwykłym podstawianiu słów. Myślę, że to prawdziwy szyfr polialfabetyczny.

– Czyli?

– To trochę skomplikowane. Pokażę ci to na fragmencie.

Wyszedł i wrócił z plikiem pogniecionych kartek.

– Okay, no więc w najprostszym szyfrze podstawia się pod daną literę inną, zwykle przesuwając alfabet o kilka pozycji, tak że „A” staje się „D”, „C” staje się „G” i tak dalej. Nazywa się to szyfrem Cezara, bo prawdopodobnie wynalazł go Juliusz Cezar, ale oczywiście można go złamać w kilka minut, jeśli zna się częstotliwość występowania określonych liter w języku, w jakim tekst jest napisany.

– ETAOIN SHRDLU. Dwanaście najczęściej występujących liter w języku angielskim.

– Właśnie. Oczywiście szpiedzy to wiedzieli, więc opracowali takie metody szyfrowania, żeby zakamuflować częstość występowania liter przez użycie innego alfabetu do wprowadzania zastępników w szyfrowanym tekście.

– Mówisz o całkiem innym alfabecie, jak na przykład grecki?

– Nie, nie, mówię o czymś innym. Wyciągnął kartkę z ryzy papieru i wygładził ją na blacie. W szesnastym wieku architekt Alberti wynalazł szyfr podstawieniowy, w

którym wykorzystywał różne alfabety zapisane w określonym porządku na mosiężnych płytkach, a nieco później, we Francji, matematyk nazwiskiem Blaise Vigenere wynalazł prawdopodobnie coś, co nazwano polialfabetycznym szyfrem podstawieniowym, posługując się dwudziestoma sześcioma alfabetami zapisanymi metodą Cezara. Pomyślałem, że taki lub podobny szyfr mógł być znany Bracegirdle'owi, jeśli studiował on w tym czasie sztukę kryptografii. Ten oto diagram nazywano tabula recta albo tableau Vigenere'a. Jest to dwadzieścia sześć alfabetów zapisanych jeden nad drugim, poczynając od tradycyjnej wersji, od „A” do „Z”. Każdy następny zaczyna się o jedną literę w prawo najpierw od „B” do „Z” plus „A”, potem od „C” do „Z” plus „A” i „B”, i tak dalej, a do tego dochodzi jeszcze dwa razy tradycyjny alfabet, wzdłuż lewego boku i od góry, i w obu przypadkach służy jako indeks.

– Czego się używa dla zakamuflowania częstotliwości?

– Klucza. Wybierasz sobie jakieś konkretne słowo i wypisujesz je nad tabelą, przy czym każda kolejna litera umieszczona jest nad kolejną kolumną. Powtarzasz to słowo, aż dojdziesz do końca alfabetu. Weźmy na przykład jako klucz Mary Peg. Jest to siedem liter bez powtórzeń, więc to dobry wybór. Wypisał to kilka razy ołówkiem i powiedział: – Teraz potrzebujemy otwartego tekstu do zaszyfrowania.

– „Uciekaj, wielka wsypa” zaproponowała.

– Zawsze na czasie. A więc zapisujemy jawny tekst nad kluczem, o, w ten sposób…


UCIEKAJWIELKAWSYPA

MARYPEGMARYPEGMARY


– Teraz, żeby to zaszyfrować, bierzemy pierwszą literę jawnego tekstu, czy

li „U”, i pierwszą literę klucza, czyli „M”, i znajdujemy na tablicy miejsce, w którym kolumna „U” przecina się z szeregiem „M”, i zapisujemy literę, która jest

na tym przecięciu, czyli „G”. Następna kombinacja to „C” z „uciekaj” i „A”

z „Mary”, co daje „C”, dalej jest „I” i „R”, co daje „Z”. No i teraz popatrzmy,


A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z

A A B c D E F G H I J K L M N O P Q R s T u V w X Y z

E D C D E F G H I J K L M N O p Q R S T U V w X Y Z A

C C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V w X Y Z A B

D D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C

E E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D

F F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D E

G G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D E F

H H I J K L M N O P Q R S T U V w X Y Z A B C D E F G

I I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D E F G H

J J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I

K K L M N O P Q R S T U V w X Y Z A B C D E F G H I J

L L M N O P Q R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K

M M N O P O R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L

N N O P Q R S T U V w X Y Z A B C D E F G H I J K L M

O O P Q R S T U V w X Y Z A B C D E F G H I J K L M N

P P Q R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O

Q Q R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P

R R S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q

S S T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R

T T U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S

U U V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T

V V W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U

W W X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V

X X Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W

Y Y Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X

Z Z A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y


na czym to polega: następna litera, „I", jest nad „R" w naszym kluczu „Mary Peg", co daje „Z". Ale te same litery jawnego tekstu, jak na przykład „W" w „wielka" i „W we „wsypa", mogą mieć w tekście zaszyfrowanym różne odpowiedniki i dlatego analiza frekwencyjna zawodzi. Teraz zapiszę szybko całe zdanie, żebyś zobaczyła…

Zaszyfrował pośpiesznie całe zdanie i pokazał jej.


UCIEKAJWIELKAWSYPA GCZCZEPIIVJZECEYGY


– Mamy coś, czego nie da się odczytać metodą zwykłej analizy częstotliwościowej, i przez trzysta lat nikt nie mógł złamać takiego szyfru, nie znając słowa klucza. To dla tego słowa torturowano szpiegów.

– Jak na to wpadłeś?

– Ustalając długość słowa klucza, a to można zrobić, analizując powtarzające się kombinacje w zaszyfrowanym tekście. Nazywa się to metodą Kasiskiego-Kerckhoffa. W dostatecznie długim komunikacie lub zestawie komunikatów „UC” wystąpi znów jako odpowiednik „MA” i da ponownie „GC”, wystąpią też inne dwu- i trzyliterowe kombinacje, a wtedy można obliczyć odległość pomiędzy powtórzeniami i ustalić każdy współczynnik numeryczny. W naszym przypadku, mając siedmioliterowy klucz, można spotkać powtórzenia przy siedmiu, czternastu i dwudziestu jeden częściej niż na chybił trafił… Oczywiście dzisiaj używa się narzędzi statystycznych i komputerów. A zatem kiedy wiesz, że słowo klucz ma siedem liter, sprawa jest prosta, bo wtedy masz siedem prostych alfabetów wziętych z tablicy Vigenere'a i dokonując zwykłej analizy częstotliwościowej, możesz rozszyfrować tekst lub odtworzyć słowo klucz. Można ściągnąć z Internetu dwa programy dekryptujące, które zrobią to w parę sekund.

– Więc dlaczego nie złamałeś tego szyfru?

Przesunął palcami po włosach i jęknął.

– Gdybym to wiedział, znalazłbym sposób, żeby go złamać. To nie jest prosty Vigenere.

– A może jest, tyle że ma naprawdę długie słowo klucz. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że im dłuższy jest klucz, tym trudniej wyodrębnić powtarzające się grupy.

– Zgadza się. Problem z długimi słowami kluczami polega na tym, że łatwo je zapomnieć i trudno przekazać, kiedy chce się je zmienić. Jeśli na przykład ci goście chcieli zmieniać klucz co miesiąc, żeby mieć absolutną pewność, że żaden szpieg go nie odkryje, to potrzebowali czegoś, co można było przekazać agentowi szeptem w ciemnościach albo w jakimś całkowicie niewinnym liście. Dziś załatwiają to tak, że agent otrzymuje tak zwany klucz jednorazowy, który jest zestawem segmentów nieskończenie długiego, całkowicie losowego klucza. Agent zaszyfrowuje jeden komunikat i pali kartkę z kluczem. Jest to nie do złamania, nawet

przez zaawansowane komputery. Ale takiej metody nie znano w tysiąc sześćset dziesiątym roku.

– A więc co jeszcze wchodzi w rachubę?

– Może to być siatka, a wtedy leżymy.

Widząc, że nie bardzo rozumie, dodał: Siatka Cartana, kawałek kartonu z otworami, w których można odczytać komunikat, kiedy przyłoży się siatkę do tekstu. Przyjmijmy, że zaszyfrowany tekst, który tu wypisałem, jest przypadkowym zestawem liter, ale jeśli przyłoży się do niego siatkę, można odczytać CEP, PIJ albo PIEG…

– Ale jeśli posłużyliby się siatką, zaszyfrowany tekst mógłby wyglądać na normalny list. „Droga Mamo, bawię się tu w Londynie doskonale, kupiłem nowy czerwony kubrak, poluję na niedźwiedzie, szkoda, że Cię tu nie ma, serdeczności, Dick”. A siatka ujawniłaby tekst: „Uciekaj, wielka wsypa”. To znaczy, że chodzi o to, aby ukryty komunikat wyglądał na niewinny list, tak?

Crosetti popukał się w głowę gestem, który mówił: „Co za tępota!”

– Oczywiście. I tu się zgubiłem. W każdym razie utknąłem nie mam pojęcia, co robić dalej. – Poddaję się.

Już powiedziałam: musisz odpocząć.

– Masz rację. Potarł sobie twarz dłońmi, po czym zapytał: – Który dziś?

– Czternasty października. A o co chodzi?

– W Brooklyńskiej Akademii Muzycznej odbywa się festiwal filmów karaibskich, chciałbym zobaczyć jeden obraz, Ludzie i bogowie. Może jeśli się zanurzę w radosnej atmosferze haitańskiego wudu, to wrócę do pracy odświeżony.

– Świetny plan, kochanie pochwaliła Mary Peg.

Ton jej głosu i wyraz twarzy sprawiły, że przyjrzał się jej podejrzliwie.

– Co?

– Nic, kochanie. Pomyślałam, że jeśli nie masz nic przeciwko temu, to sama popracuję nad szyfrem.

– Daj sobie spokój! burknął Crosetti z niejakim poczuciem wyższości. To nie krzyżówka.

Nie było go ponad cztery godziny, bo po projekcji spotkał paru znajomych kinomanów i poszedł z nimi na kawę, żeby przeanalizować film pod kątem technicznym

i artystycznym. Z przyjemnością uczestniczył w dowcipnej i inteligentnej rozmowie, typowej dla takich zapaleńców; zabłysnął kilkoma niezłymi puentami i wdał się w pogawędkę z drobną, żywiołową kobietą, autorką filmów dokumentalnych, z którą wymienił się numerami telefonów. Poczuł się wreszcie normalnie po bardzo długim czasie, jak mu się wydawało. Minęły prawie dwa miesiące od tej historii z Rolly. Rzecz skończyła się tak nagle, jak się zaczęła, pozostawiając w nim dziwne poczucie emocjonalnego wypalenia. Nie była to miłość, tak teraz uważał. Odrobina chemii, jasne, ale, jak zauważyła matka, żeby chemia przeobraziła się w coś trwałego, potrzeba wzajemności i choć trochę zaangażowania, którego z całą pewnością nie doświadczył ze strony Rolly… tylko nicość i ten głupi list, aha, i formułka: „Pożegnaj ode mnie Alberta”. Wciąż go to wkurzało, nie jako cios zadany jego poczuciu własnej wartości, ale jako obraza dla jego zmysłu estetycznego. Był to błąd; nigdy nie umieściłby takiego wątku w scenariuszu, a ponieważ był zwolennikiem realistycznego kina autorskiego, uważał, że takie zdarzenia nie mogą zaistnieć w realnym świecie. Tak wyglądały rozważania Crosettiego w metrze.

Kiedy dotarł do domu, zastał Mary Peg w salonie, popijającą wódkę z jakimś dziwnym mężczyzną. Stanął w drzwiach i wpatrywał się w matkę, która ze spokojem (z nadmiernie podejrzanym spokojem, pomyślał) przedstawiła mu gościa jako Radosława Klima. Mężczyzna wstał – był o jakieś piętnaście centymetrów wyższy od Crosettiego i uścisnął mu dłoń, ukłoniwszy się sztywno. Miał inteligentną twarz, o orlim profilu i cudzoziemskim charakterze, choć Crosetti nie potrafił określić, co w niej jest nieamerykańskiego. Wodniste niebieskie oczy spoglądały zza szkieł w okrągłej drucianej oprawce spod grzywy sztywnych srebrzystych włosów, które sterczały nad wysokim czołem jak grzebień na hełmie centuriona. Mniej więcej rówieśnik Mary Peg, może trochę starszy, miał na sobie workowaty rdzawy garnitur i ciemną koszulę bez krawata; garnitur był tani i wisiał na jego szczupłym ciele. Mimo to mężczyzna odznaczał się wojskową postawą, jakby tylko na chwilę zdjął nienagannie skrojony mundur.

Crosetti usiadł w fotelu, a matka podała mu kieliszek zmrożonej wódki, której widok obudził w nim nieznane dotąd, gwałtowne pragnienie: natychmiast musiał

ją wypić. Po pierwszym, sporym łyku spojrzał wyzywająco na Mary Peg, która wyjaśniła po prostu:

– Pan Klim jest przyjacielem Fanny. Poprosiłam go, żeby wpadł i rzucił okiem na twój szyfr. Bo chyba utknąłeś.

– Uhm – potwierdził.

– Tak odezwał się Klim. – Rzuciłem na to okiem, trochę przestudiowałem. Tak jak się domyśliłeś, to polialfabetyczny szyfr podstawieniowy. Prawdą jest też, że nie mamy do czynienia z prostym Vigenere'em. To oczywiście sprawa podstawowa.

Miał lekki akcent, który przypominał Crosettiemu Fanny, łagodny sposób bycia, a podejście do zagadnienia na tyle naukowe, aby przynajmniej częściowo stłumić jego początkową niechęć.

– Więc co to jest? – zapytał ostro Crosetti.

– Myślę, że to klucz zmienny odparł Klim. – Wzięty z jakiejś książki. Rozumiesz, na czym to polega? Klucz jest bardzo długi w zestawieniu z jawnym tekstem, a więc metoda Kasiskiego-Kerckhoffa na nic się tu nie przyda.

– Coś w rodzaju kodu książkowego?

– Nie, to nie to samo. Kod książkowy jest kodem. Tekst kodowy to, powiedz my, czternaście, siedem, sześć, a to oznacza, że trzeba zajrzeć do „World Almanach” albo czegoś podobnego i odszukać stronę czternastą, wers siódmy, szóste słowo. Albo jeśli chcesz, możesz posłużyć się literami, czwarta litera, dziesiąta litera i tak dalej. Klucz zmienny też posługuje się książkami, ale w tym wypadku tekst książki pełni rolę stałego klucza. Ale nie jest to tak bezpieczne, jak się ludziom wydaje.

– Dlaczego? Przecież to podobne do klucza jednorazowego.

Klim potrząsnął głową.

– Wcale nie. Klucz jednorazowy ma bardzo wysoką entropię, bo litery są generowane losowo. Innymi słowy, mając jedną literę swojego klucza, nie wiesz, która z dwudziestu sześciu pozostałych będzie następna. Natomiast przy kluczu zmiennym, który jest oparty na dowolnym angielskim tekście, zgadniesz bez trudu, jaka litera następuje, dajmy na to, po „Q”.

– „U”.

– Otóż to. Niska entropia, jak powiedziałem. Rozwiązujemy to w ten sposób, że zestawiamy prawdopodobny tekst jawny z tekstem zaszyfrowanym tak długo, aż znajdziemy coś zrozumiałego.

– A co pan ma na myśli, mówiąc „prawdopodobny tekst jawny”?

– Ach, słowa, które zawsze pojawiają się w tekście angielskim. The, and, this i tak dalej. Analizujemy tekst zaszyfrowany i przypuśćmy, że w jednym miejscu the po przepuszczeniu przez tableau daje nam ing lub shi. Jest to wskazówka, dzięki której odkrywamy więcej angielskich słów w kluczu. W końcu rozpoznajemy prawdziwe źródło zmiennego klucza. To znaczy książkę, z której klucz pochodzi, co oznacza złamanie całego szyfru. Nie jest to bardzo skomplikowane, ale potrzeba do tego komputera albo kilku zespołów inteligentnych pań.

Uśmiechnął się, pokazując małe, poplamione zęby, błysnęły mu okulary. Crosetti odniósł wrażenie, że Klim musiał kiedyś kierować pracą takich zespołów.

– Czy mój wystarczy? – zapytał Crosetti. – Mam na myśli komputer, nie zespół pań.

– Owszem, jeśli się go połączy z innymi, co da się zrobić. Jest na świecie kilku ludzi, którzy lubią łamać szyfry dla rozrywki; na pewno udostępnią swój sprzęt, kiedy go nie używają, na przykład późno w nocy, a gdzieś zawsze musi być późna noc. Mogę to załatwić, jeśli chcesz. Mamy też szczęście, że to szyfr z tysiąc sześćset dziesiątego roku.

– Dlaczego?

– Bo jest znacznie mniej drukowanych tekstów, których można było wtedy użyć jako źródła zmiennego klucza. Właściwie, biorąc pod uwagę to, co mówiła mi twoja matka na temat charakteru tych ludzi, zaryzykowałbym tezę, że tekstem tym jest prawie na pewno angielska wersja Biblii. No więc jak, zaczynamy?

– Teraz?

– Teraz. Masz coś przeciwko temu?

– Hm, jest trochę późno – zauważył Crosetti.

– Nie szkodzi. Mało sypiam.

– Zaproponowałam Radosławowi pokój Patty – powiedziała Mary Peg.

Crosetti dopił swoją wódkę, tłumiąc odruch wstrętu, i wstał.

– Wygląda na to, że o wszystko zadbałaś, mamo. Myślę, że się położę.

Rano obudził Crosettiego nie dzwonek budzika, lecz energiczne pukanie do drzwi, a następnie gwałtowne szarpnięcie za ramię. Spojrzał nieprzytomnie na matkę.

– Co się stało?

– Musisz to przeczytać. Potrząsnęła egzemplarzem „New York Timesa”, otwartym na stronie poświęconej przestępstwom, aferom i osobistościom życia publicznego.

W Hotelu Asystenckim Uniwersytetu Columbia

znaleziono zwłoki zamordowanego angielskiego profesora

Na widok nagłówka oprzytomniał błyskawicznie. Przetarł oczy i przeczytał artykuł, potem jeszcze raz. Informacja była zwięzła, policja zachowywała zwykłą powściągliwość, ale dziennikarz użył słowa tortury i to wystarczyło, by żołądek podjechał Crosettiemu do gardła.

– Zadzwoń do Patty – poprosił.

– Już to zrobiłam – odparła Mary Peg. – Zostawiłam wiadomość w poczcie głosowej. Patty oddzwoni. Co o tym myślisz?

– Nie wygląda to dobrze. Profesor znika zaraz po kupieniu ode mnie manuskryptu, wyjeżdża prawdopodobnie do Anglii na kilka miesięcy, potem wraca i ktoś go torturuje na śmierć. Może rękopis sztuki rzeczywiście istnieje, profesor odgadł, gdzie się znajduje, ktoś odkrywa, że on wie, i torturuje go, żeby to z niego wydobyć.

– Albercie, to nie jest kino! Takie rzeczy nie przytrafiają się angielskim profesorom w prawdziwym życiu.

– A więc dlaczego go torturowali i zabili? Chyba nie chodziło im o hasło w komputerze.

– Może to zemsta matki jakiegoś innego głuptasa, którego oszukał. Z tego, co wiemy o jego charakterze, można wnioskować, że mógł być zamieszany w mnóstwo takich brudnych szwindli.

– Mamo, wierz mi, kino nie kino, tak to właśnie wygląda. Chciałbym wstać.

Był to sygnał dla matki, żeby wyszła z jego pokoju, co też uczyniła.

Biorąc prysznic, Crosetti przyłapał się na tym, że jego myśli płyną znów ku Rolly i fabule fikcyjnego filmu oraz możliwości, że Carolyn mogłaby właściwie należeć do czarnych charakterów, jak Brigid O'Shaughnessy grana przez Mary Astor w Sokole maltańskim. Matka się myliła. Życie nie tylko było jak film; to z powodu filmów życie było takie, jakie było. Ludzie się z nich uczyli, jak się zachowywać, jak być mężczyzną, jak być kobietą, co jest zabawne, a co nie. Ci, którzy je kręcili, nie mieli o tym pojęcia, usiłowali tylko zarobić, ale tak to wyglądało.

To wszystko było w Sokole… jego drugim po Chinatown ulubionym filmie, właściwie pierwowzorze tego ostatniego obrazu, przeznaczonego już dla widowni lat siedemdziesiątych. Dlaczego tak mu się podobały filmy o złych dziewczynach? Oczywiście Bonnie i Clyde, Nikita i dziesiątki innych. Zastanawiał się, jaką on gra rolę, martwego Milesa Archera czy martwego kapitana marynarki z drugiego planu, a może Sama Spade'a? Zabiłaś Milesa i odpowiesz za to. I mam nadzieję, że cię nie powieszą, kotku, za twoją słodką szyję. Tak, aniołku, wyślę cię za kratki. Znał niemal cały scenariusz na pamięć i teraz wygłaszał te kwestie do sitka prysznica, sepleniąc i świszcząc jak Bogart i zastanawiając się przy tym, czy mógłby wysłać Carolyn za kratki, gdyby naprawdę pomogła zabić Bulstrode'a. A może by ją osłaniał. Już sama myśl, że to możliwe, przyprawiła go o żywsze bicie serca. Zmniejszył temperaturę wody i zaczął sobie chłodzić rozpaloną twarz.

Pierwszy zaszyfrowany list

Panie, minęły dwa tygodnie z okładem, odkąd pożegnałem Twe domostwo, a już odniosłem niejaki sukces, jak za chwilę opowiem. W piątek opuściłem swą kwaterę w Vine w Bishopsgate w towarzystwie pana Walesa, który przebywał ze mną przez cały ten czas i ciężka to była próba, jako że był z niego fircyk i opój i często narażał nasze przedsięwzięcie na szwank swoimi aluzyjami i przechwałkami w gospodzie. Nieraz musiałem zanosić go do naszej izby, szarpiąc się z nim i grożąc mu, ale gdy jest trzeźwy, staje się tchórzem i zachowuje się, jakby mu coś groziło. Gdy nie był pijany, pouczał mnie, jakie są rozmaite papistowskie sztuczki i gadki podczas ich mszy i w guślarskich widowiskach, tak bym w razie potrzeby mógł udać jednego z nich.

Z mieszkańców gospody większa część to woźnice i różni aktorowie, połowa z tych drugich to półpapiści, a reszta przeklęci ateiści, rzadko najdziesz wśród nich krześcianina. A więc przechadzamy się po Bishopsgate, on blady i zlany potem od pijaństwa co chwila chce przystawać, żeby się jeszcze napić, ale nie dopuszczam do tego, powiadając: Zważ, waćpan, na naszą misyję, i widzę strach na jego twarzy. I tak trafiliśmy do gospody Pod Łabędziem na Leadenhalle Street, gdzie, jako mi rzecze pan Wales, W.S. często bywa. Pan Wales mówi, że ma on w zwyczaju brać tu izbę, kiedy nie jest goszczony w którymś z wielkich domów. Kiedyś pomieszkiwał w pobliżu Silver Street, ale już tam nie przebywa, i jeszcze wcześniej chodził codziennie do Globe albo teatru Blackfriars, lecz teraz, kiedy się na nich wzbogacił, wycofał się z tych spelun, rozpustnik. Pod Łabędziem nędzna kompania, hazardziści, naciągacze i szulerzy i inne szelmy i Wales, wypytując oberżystę, dowiedział się, że pan W.S. jest na górze w wynajętej izbie i ma w zwyczaju od rana siedzieć nad swoimi papierami. A więc Wales posłał do niego dziewkę, żeby powiedziała, że krewniak, to znaczy ja, chciałby się z nim widzieć. Po chwili schodzi do izby mąż z rzadką bródką, wzrostu

średniego, z łysinką, grubawy, w porządnym kubraku koloru tabaczkowego i wyglądający na kupca bławatnego. Pan Wales poznaje nas, mówiąc: Willu Shaxpure, oto twój kuzyn z Warwick, Dick Bracegirdle.

Na co on mówi, że musimy być kuzynami ze strony matki, bo w Warwickshire nigdy nie było takiego nazwiska, i ja mówię, że tak, bo moja matka rodem z Arden. Na to on się uśmiecha, klepie mnie w plecy, prowadzi do stołu i zamawia napitek, a chłopiec przynosi nam ale, na co pan Wales woła wina z Wysp Kanaryjskich, choć nikt go nie zapraszał, i przyzywa kilku znajomych hultajów i dziewek, częstując ich winem z dzbana. W.S. rzecze coś do mnie, ale nie mogę wyrozumieć co trzeciego słowa z tego, co gada, tak dziwną ma wymowę. Widząc to, urywa i powiada: Nie wyrastałeś w Warwick, a ja na to, że nie, żem się urodził w Londynie, młodość zaś spędziłem w Titchfield, na co on, że często bywał w Titchfield w gościnie u lorda Southamptona, i to rzecze już zwykłą mową z Hampshire, jak mógłby mówić mój wuj Matthew, co mię bardzo zdumiało. Alem sobie pomyślał, że pisze sztuki i że jest jego rzemiosłem małpować język każdego człeka.

Potem rozmawialiśmy o naszych rodzinach i odkryliśmy, że jego matka pochodzi ze starodawnego rodu, od sir Waltera Ardena z Park Hall, i moja także, ale jego pochodziła od Thomasa, najstarszego syna tego dżentelmena, a nie od Richarda jak moja matka, i to go wielce kontentuje. Opowiadam mu, jak mój dziad został powieszony za sprzyjanie papistom, ale powiadali, że za zdradę, i on zasmucił się i rzecze, że taki sam był los jego wuja jeszcze za panowania starej Królowej. I tak rozmawiamy dalej i on wyciąga ode mnie moją historię. Mówię mu, a dużo w tym prawdy, o moim życiu jako czeladnika w odlewni, o wielkich działach i o wojnach z Holendrami; nigdym nie spotkał człowieka tak ukontentowanego słuchaniem wynurzeń innego, bo ludzie lubią rozprawiać o sobie i przedstawiać siebie w lepszych terminach, niż są w życiu, ale on nie z tych. Tutaj mówię samą prawdę, bo pan Piggott dowodził, że jeśli chcę powiedzieć jakieś wielkie kłamstwo, muszę je obłożyć tysiącem prawdziwych opowieści, tak by je

przemycić pośród wielu innych. Tymczasem pan Wales wypił już pintę albo i więcej najlepszego kanaryjskiego wina i urżnął się, i zaczął złorzeczyć W.S., mówiąc, że nie ma zatrudnienia od tylu tygodni wśród aktorów mniej utalentowanych, i W.S. powiada: Czyż pan Burbage nie ostrzegał waści tylekroć, że jeśli przyjdziesz do teatru tak ożłopany winem, będziesz się potykał i zapominał kwestii, to stracisz posadę, a pan tak zrobiłeś i straciłeś miejsce, jakie ci przyrzeczno, i nie mogę nic dla ciebie zrobić, ale oto złota moneta dla ciebie, bo dobrze kiedyś grałeś Porcję w „Kupcu weneckim”. Ale pan Wales odrzucił monetę ze wzgardą i powiada: Ty zadufany bydlaku, już ja zadbam, żeby cię powiesili i złamali, i nawet teraz już zastawiają sidła na ciebie, i tu kopnąłem go w kostkę, on zaś wrzasnął i zaczął się podnosić, a przynajmniej próbował, więc walnąłem go w głowę dzbanem kamiennym i runął zalany krwią. Teraz ci kompani, których raczył winem, ruszyli na mnie i stanąłem do walki, ale W.S. zawołał, by podali gorzałki i szafranowych ciastek, i przemówił tak słodko i żartobliwie do tych nędzników, że się udobruchali, i kazał dziewce i pachołkowi położyć pana Walesa na skrzyni, zapłacił wszystkim, a potem wyprowadził mnie stamtąd, mówiąc: Chodźmy do jakiejś spokojniejszej gospody, bo chciałbym jeszcze z tobą pogadać.

A więc poszliśmy w głąb Bishopsgate, a potem przez Cornhill i West Cheap w stronę Świętego Pawła, i znów zaczął mnie wypytywać o moje życie. Starałem się, jak mogłem, przypominając sobie mnóstwo rzeczy, których zapomniałem, i kiedy mu powiedziałem, jak byłem ostatnio szmuglerem, przystanął i kazał mi powtórzyć to słowo, którego, jak przysięgał, nigdy dotąd nie słyszał, i zapisał je sobie z miejsca ołóweczkiem w małym kajeciku, który miał przy sobie. Wyglądał przy tym na tak zadowolonego, jakby znalazł szylinga w błocie na gościńcu. Doszliśmy do szyldu z Syreną na Friday Street, tuż przy Pawle, i było tam wielu, którzy znali W.S. i pozdrawiali go serdecznie, a on, odpowiadając im jak najuprzejmiej, zaprowadził mnie w kąt izby blisko ognia, gdzie było, jak myślę, jego ulubione miejsce, bo chłopiec, który tam usługiwał, przyniósł mu nieproszony małe piwo i dzbanek dla mnie i W.S. znów zaczął nalegać, żebym mówił o swoim

życiu, zwłaszcza tym na morzu, a kiedy się dowiedział, że byłem na statku „Sea Adventure” i że rozbiliśmy się na wyspach Bermudach, bardzo się podekscytował i twarz mu aż jaśniała z zadowolenia. Wyjął znów swoją książeczkę i zapisywał wiele z tego, co mówiłem. Chciał się dowiedzieć o mieszkańcach Karaibów, ich naturze i obyczajach i czy jedzą ludzkie mięso, ja zaś przysięgałem mu, żem nigdy wżyciu nie spotkał Karaibczyka, bo nie było ich na Bermudach, za to mówiłem dużo o tym, jak budowaliśmy łodzie i wydostaliśmy się z więzienia, jakim była ta wyspa, i jak bezpiecznie dopłynęliśmy do Wirginii, i o Indianach, o których żyjący tam Anglicy powiadają, że w istocie jedzą ludzkie mięso i że są bardzo dzicy i groźni dla rozbitków. Powiedział, że czytał już wcześniej różne relacje, ale najlepiej usłyszeć to z ust tego, kto tam był, i znów wypytywał mnie o katastrofę, już to jak zachowywali się marynarze, już to o możnych pasażerów, czy zawodzili i płakali ze strachu w obliczu niebezpieczeństwa, i opowiedziałem mu, jak nasz bosman przeklinał gubernatora Thom. Gatesa, kiedy ten odważył się wyjść na pokład w samym środku burzy, i jak gonił go do luku z kawałkiem liny na co admirał zakrzyknął, że należałoby go za to wybatożyć, ale do tego nie doszło, bo zaraz potem okręt roztrzaskał się o skały.

Kiedym tak opowiadał, W.S. zawołał do kogoś, kto wszedł lub był tam już wcześniej: Chodź, posłuchaj tej opowieści, oto mój kuzyn, który odbył rejs do Nowego Świata, gdzie ich okręt rozbił się o skały etc. Wkrótce zebrała się wokół nas spora kompania, jedni siedzieli, inni stali. Niektórzy nie wierzyli mi, sądząc, że moja opowieść to zwykły stek łgarstw, jakie to zwykle opowiadają marynarze, ale W.S. przemówił do nich: Nie, ten człowiek mówi prawdę, bo nie ma w tym smoków ani potworów, ani trąb wodnych, ani żadnych fantastycznych rzeczy tylko takie niebezpieczeństwa, jakie spotykają okręty na swej drodze; i jeszcze dodał, że czytał opis katastrofy, o której opowiadam, i wszystko się zgadza w najdrobniejszych szczegółach.

Tak więc zostałem wytłumaczony przed całą kompanią. Kiedym skończył, obsiedli nas i zaczęli rozmawiać i takiej gadki nigdym nie słyszał i trudno to

powtórzyć, bo była to mowa żartobliwa, która nie trzyma się głowy. A w każdym razie nie mojej. Było to wszystko sprośne, z kutasami i cipami, ale przebranymi w niewinne słowa, nie wypowiadali jednak samych słów, ale je przekręcali, przerabiali na jakieś podobne i tak ciągle, tak żem w końcu nie wiedział, co mają na myśli. Zwali to konceptem i jeden z nich, Mr Jonson, umiał go przedstawić po łacinie i grecku, ale niewielu tylko go zrozumiało, mimo to się śmiali i uznali go za nudnego pedanta. Jest to jeszcze jeden autor niegodziwych sztuk, uznawany za wielkiego przez tych nikczemników, i ustępuje tylko W.S., choć we własnym mniemaniu jest pierwszym. Dumny, zarozumiały człowiek i, jak sądzę, zaciekły papista, szydzi sobie ze zreformowanej wiary i jej głosicieli. W.S. zaczął mnie wychwalać, żem walczył we Flandryi z Ispanami, a pan Jonson na to, że on takoż, i wypytuje, w jakich brałem udział bitwach i oblężeniach, pod jakim dowódcą i kiedy. A więc mu odpowiedziałem, a gdy się dowiedział, żem jest artylerzysta, rzekł: Phi, to nie wojaczka, jeno przenoszenie żelastwa, i opowiedział, jak to walczył ze swą piką pod Flusingą i Zutfen. Było jasne, że to opowieść, którą już nieraz słyszeli, i zaczęli się z niego naigrawać i żartować sobie z jego piki, mówiąc, że nadział na nią więcej flandryjskich dziewek niż Ispanów, przez co chyba rozumieli jego przyrodzenie. W.S najwięcej słuchał, ale gdy się odzywał, wszyscy baczyli z uwagą. A więc pan Jonson, chełpiąc się głównie łacińskimi słówkami i tęgo przy tym popijając, a do tego zjadłszy potężną porcyję mięsiwa w cieście, uniósł w końcu pośladki i wypuścił wiatry z takim hukiem, na co W.S. powiedział: Tako rzecze magister sztuki, uczony mąż, i wszyscy się roześmiali, nawet sam pan Jonson. Ale ja nie zrozumiałem tego żartu.

Tak upłynęły całe godziny, jak myślę, bo zrobiło się prawie ciemno, i W.S. powiedział do mnie: Dick, mam sprawę do załatwienia w teatrze Blackfriars, może pójdziesz ze mną, bo chciałbym z tobą porozmawiać na osobności. Poszedłem więc z nim, a po drodze pyta, czym się teraz zajmuję i czy znów wyruszę na morze. Ja na to, że nie, skończyłem z tym po naszej katastrofie, skończyłem z podróżami, nie mam też zapału do wojaczki, ale muszę znaleźć miejsce, gdzie będę miał co wsadzić do gęby i przyłożyć głowę, i gdzie będzie grzał ogień i

sprzyjała fortuna. Bo myślałem o tym, żeby się pewnego dnia ożenić. A on pyta: Jak zarobisz na chleb, Dick, jeśli nie wojując, nie szmuglując i nie robiąc harmat? Mówię mu, że jestem bystry w rachowaniu, przeto mógłbym znaleźć pracę jako kartograf i że poszukam sobie mistrza. Ale doszliśmy do teatru, gdzie właśnie skończyła się sztuka i wychodziła jeszcze publika, niektórzy bogato odziani w futra i brokaty, ale też pospolici, i musieliśmy się przeciskać przez tłum śmieciarzy, wśród koni, tragarzy, sług, stajennych etc, którzy czekali. I dalej przez wielką salę, rzęsiście oświetloną świecami, które już gaszono, przeszliśmy do małej izdebki za sceną, gdzie było kilku ludzi, jeden cały w pięknych czarnych aksamitach, z farbą jeszcze na twarzy, i dwóch innych, chyba kupców, i jeden mały, wyglądający na skrybę, i dwóch krzepkich jegomościów uzbrojonych w haki; jeden z nich był bez uszu, drugi miał tylko jedno oko. Po nazwisku, jak się dowiedziałem, pierwszy Dick Burbage, był aktorem, John Heminges udziałowcem w aktorskiej kompanii, Henry Watkins udziałowcem w utrzymującej teatr kompanii, Nicholas Pusey trzymał sakiewkę ludzi z kompanii królewskiej i prowadził księgi rachunkowe. Spade i Wyatt to dwaj zbrojni, Spade jednooki. Oprócz dwóch ostatnich wszyscy stali i wiedli spór, wyzywając się od szelmów, oszustów etc.

W.S. chodził między nimi wszystkimi, pytając: Co zaszło, panowie, skąd ta awantura? A oto co się stało: z pieniędzy zarobionych każdego wieczora aktorzy mieli otrzymać swoją porcyję, gospodarze teatru swoją, a reszta rozniesie dzieliła. Pan Pusey miał księgę, w której wszystkie pieniądze były zapisywane, a ja, rzuciwszy na nią okiem, stwierdziłem, że źle jest prowadzona, na starą modłę, jakby to był mały kram z rybami, a nie wielkie przedsięwzięcie, czyli teatr; przebiegli czerpali największe profity. W.S. powiedział: Dobry panie Pusey przynieś mi pan swoje liczydła i żetony i zobaczymy na własne oczy jakeś pan to liczył, bo czyż nie jesteśmy wszyscy uczciwymi ludźmi, którzy potrafią liczyć jak na scenie. Ten koncept sprawił, że wszyscy się uśmiechnęli, a pan Pusey poszedł jak zmyty. Pytam ja pana W.S., jakie są udziały każdego i jak są obliczane, i studiuję rozłożone księgi rachunkowe, przyglądam się uważnie bazgrołom, jakie sporządzają ludzie, kiedy używają liczydeł, żeby potwierdzić swoje bajki, i widzę błąd w

odejmowaniu. Pan Pusey nie wraca, pan Burbage wrzeszczy do Spodea, żeby go przywiódł, i kiedy Spode wychodzi, biorę swój ołówek i sumuję i dzielę, co trzeba. Wraca Spade, za nim wlecze się pan Pusey, niosąc swoje liczydła, sypią się kamyki, zdążył wypić i teraz jest zbyt zamroczony, żeby mógł się rozeznać w swoich papierach, w których nikt się zresztą w żaden sposób nie rozezna, nawet kiedy trzeźwy. Omawiam więc sprawę i pokazuję, do czego doszedłem, i objaśniam swoją metodę. Co jest dla nich istnym cudem i widzę, że W.S. uśmiecha się do mnie, bo uwielbia widzieć czyjąś biegłość w czymkolwiek. Potem mówię: Szlachetni panowie, próżne kłótnie, komu należy się jaka suma, bo przy tym sposobie liczenia nie ma sposobu na świecie, żeby obliczyć, jaki kto ma zysk. I choć nie mogę nic powiedzieć przeciw temu tu szlachetnemu panu, którego w ogóle nie znam, to jednak w tym stanie rzeczy jaki jest, każdy może was wszystkich ograbić do woli i nawet nie będziecie o nim wiedzieć. To jest tak, jakbyście szli z zawiązanymi oczami po Shoreditch o północy z pełnymi sakiewkami w obu rękach i liczyli na to, że nikt wam ich nie wyrwie. Jeszcze trochę takiej gadki i zostało uzgodnione, że powinienem zostać najęty do przepisania i uporządkowania rachunków we włoskim stylu, z dwiema kolumnami, i decydować o podziale zysków; tu W.S. rzekł, że on poręczy za mnie, jako żem jego kuzyn.

Po tym wszystkim W.S. zabrał mnie na wieczerzą pod Syrenę i bardzo wesoło było z jego druhami, jak już mówiłem wcześniej, a potem poszedłem do łóżka w kwaterze bliskiej jego własnej, wynajętej koło Blackfriars, i tam się śmiałem w głos, a gdy mnie zapytał dlaczego, odpowiedziałem, że chce chyba zostać magistrem w pierdzeniu, takie puszczał wiatry. Uśmiechnął się i rzekł: Zrobimy z ciebie bystrego człowieka, Dick, kiedyś będziesz chwytał koncept w lot, a nie dopiero po tygodniu. Potem do łóżka i myślę sobie, że dobrze się sprawiłem, bo znalazłem się w samym sercu tych podłych nikczemników, co było niejakim postępem w naszym śmiałym przedsięwzięciu. Z wielkim uszanowaniem i pokornie wedle obowiązku Waszej Lordowskiej Mości, niech Bóg ma w opiece Lordowską Mość i błogosławi naszemu przedsięwzięciu, z Londynu, tego piątku, 10 januara 1610, Richard Bracegirdle.

Загрузка...