7

Tak, groteskowa. Czy odmalowałem siebie jako słynnego w całym mieście rozpustnika? To nieprawda. Raczej łatwo się zakochuję, a to nie to samo. Tak, doktorze Freud, kompensuję sobie brak macierzyńskich uczuć. Tak, doktorze Jung, nie potrafię się pogodzić ze swoją negatywną animą; tak, Ojcze, zgrzeszyłem z własnej winy, uczynkiem i zaniedbaniem. A jednak, upieram się, nie chodzi tylko o seks. Pod tym względem z nikim nie łączyły mnie lepsze relacje niż z Amalie, ale widać to nie wystarczyło. Od początku naszego małżeństwa miałem kogoś na boku, a jak już chyba wspominałem, w Nowym Jorku nie brakuje ku temu okazji.

Ingrid, moja aktualna przyjaciółka, jest tu dobrym przykładem. A niecierpliwy mądry czytelnik może pomyśleć: Ach, nie chce mówić o Mirandzie, gra na zwłokę. To prawda, ale co z tego? Może umrę, ale nie umieram w tej chwili jak biedny Bracegirdle; być może mam przed sobą jeszcze mnóstwo czasu.

Ingrid pozostawała od dwunastu lat w szczęśliwym związku z Guyem, odnoszącym sukcesy producentem telewizyjnym, absolutnym księciem wśród mężczyzn, szczególnie arystokratycznym w porównaniu z wieloma innymi w tym

biznesie. Lecz pewnego dnia, kiedy miał pięćdziesiąt dwa lata, wstał z łóżka, pomaszerował do łazienki i zaczął się golić, gdy nagle pękła mu w mózgu jakaś żyłka i umarł na miejscu. Wcześniej żadnych symptomów choroby, doskonałe zdrowie, dobre ciśnienie, niski cholesterol, a tu nagle trup. Następne trzy lata upłynęły Ingrid na intensywnej żałobie, potem wzięło górę jej wrodzone pogodne usposobienie i postanowiła odżyć. Przez te trzy lata w ogóle nie wychodziła z domu, ale teraz przyjęła zaproszenie na jedną z tych anonimowych imprez charytatywnych, które umożliwiają bogaczom kontakty z ludźmi twórczymi i w ten sposób wzbogacają ich jałową egzystencję o pierwiastek duchowy. Pojechała do kurortu i wróciła do formy, potem obcięła włosy w modnym salonie fryzjerskim, kupiła nowe kreacje i pokazała się światu.

Była atrakcyjna, dobiegła dopiero czterdziestki, wysoka, może trochę zbyt tęga, żeby tańczyć jako baletnica, dlatego też wcześnie przerzuciła się na choreografię. Jasnobrązowe, bardzo puszyste włosy obcięte na chłopczycę, oczy podłużne i szare jak u wilczycy, do tego niesamowite szerokie usta z lekko wysuniętą górną szczęką, co wydaje mi się nawet pociągające. No i ciało tancerki. Też byłem na tym przyjęciu, jako człowiek spragniony łyka czegoś autentycznego, i gdy tylko ją zobaczyłem, schwyciłem za ramię swoją koleżankę z kancelarii, Shelly Grossbart, która zna wszystkich w branży muzycznej, i zapytałem ją, kto to jest. Musiała się przez chwilę zastanowić, nim odpowiedziała: „O Jezu, wygląda na to, że to Ingrid Kennedy! Myślałam, że nie żyje”. Przedstawiła nas sobie. Rozmawialiśmy o tańcu i własności intelektualnej, wymieniając naprawdę fascynujące uwagi o tym, do jakiego stopnia taniec chronią przepisy prawa autorskiego. Stwierdziłem, że jest inteligentna i zabawna, i sądzę, że ona odebrała mnie tak samo.

Nieco później, kiedy już wypiliśmy we dwoje prawie dwie butelki kruga, wbiła we mnie spojrzenie tych swoich podłużnych szarych oczu. Czy może mi zadać osobiste pytanie?

Skinąłem głową.

– Czy lubisz się pieprzyć?

Odparłem, że mając odpowiednią partnerkę, owszem.

– No tak – powiedziała. – Właściwie nie uprawiałam seksu od trzech lat, to

znaczy odkąd zmarł mój mąż. Wydajesz się miłym człowiekiem, a ja ostatnio czuję wielkie podniecenie. Masturbacja nie załatwia sprawy.

Odparłem, że w moim wypadku też nie.

– A więc jeśli nie masz żadnej choroby przenoszonej drogą płciową…

Zapewniłem, że nie, a ona ciągnęła:

– Mieszkam w Tarrytown i zawsze rezerwuję sobie pokój, kiedy przyjeżdżam

na takie imprezy, żebym nie musiała wracać do domu samochodem pijana, ale

dziś miałam nadzieję, że poznam jakiegoś przyzwoitego i godnego zaufania

mężczyznę, którego będę mogła zaprosić na górę.

Owszem, była pijana, ale nie aż tak bardzo, by wyglądało to odpychająco. Wymknęliśmy się niezwłocznie z sali balowej i wsiedliśmy do windy. Była i jest nadal typem śmieszki. Śmiech towarzyszący szczytowaniu to jedno z najrzadszych zjawisk w moich doświadczeniach. Nie debilny chichot jak u komików z Three Stooges, ale kaskady śmiechu, melodyjne glissando, coś pomiędzy dźwiękiem, jaki wydaje człowiek, kiedy się go uderzy we wrażliwy punkt na łokciu, a radosnym, histerycznym śmiechem łaskotanej dziewczynki. Trzeba się do tego przyzwyczaić, ale jest to naprawdę rozkoszne; człowiek ma poczucie, że przebywa z prawdziwą przyjaciółką i że nie angażuje się w jeszcze jedno ponure starcie w odwiecznej wojnie płci. I tak to się zaczęło. Ingrid i ja mamy ze sobą niewiele wspólnego. Przeważnie rozmawiamy o swoich byłych małżonkach i od czasu do czasu sesje te kończą się łzami. Miewałem po kilkanaście Ingrid naraz, ale dałem sobie z tym spokój. Myślę, że nie z powodu nagłego impulsu wierności, lecz po prostu wskutek wyczerpania. Niektórzy znani mi mężczyźni (jak sądzę, należy do nich Mickey Haas) rozkoszują się snuciem sieci oszustw i wygrywają jedną kobietę przeciw drugiej, prowokują operowe sceny i tak dalej, ale ja tego nie robię. Nie jestem nawet porządnym rozpustnikiem. Nie mam po prostu siły, żeby się opierać, i choć na ogół zakłada się, że to mężczyzna jest myśliwym i zalotnikiem, mam inne zdanie. Historyjka z Ingrid, którą opisałem powyżej, nie jest wcale wyjątkowa ani nawet nadzwyczajna. Kobiety patrzą na ciebie, czynią różne uwagi, przybierają określone pozy, pewnie też wydzielają jakieś sekretne feromony; w każdym razie dają do zrozumienia, że są „do wzięcia” i człowiek mówi: „Ach, czemu nie?”

A przynajmniej ja tak robię.

Jedyna prawdziwa kampania uwodzenia, jaką kiedykolwiek przeprowadziłem, była skierowana przeciw mojej przyszłej żonie, Amalie, z domu Pfannenstieler, i będę musiał o tym opowiedzieć, zanim podejmę na nowo wątek Mirandy.

Udajmy zatem, że czas uległ zawieszeniu: Miranda i ja jesteśmy w wyłożonej boazerią salce biblioteki, nasze ręce się dotykają, prąd przepływa jak w elektrowni na Wielkiej Zaporze, feromony perlą się na każdej gładkiej powierzchni…

Mam więc pierwszą pracę po studiach prawniczych, tyram w firmie Sobel Tennis Carrey przy Beaver Street, w dziale finansowym. Kancelaria ma niewielkie doświadczenie w zakresie znaków firmowych i prawa autorskiego, ale wszyscy już dostrzegają a było to jakieś dwadzieścia lat temu – że kwestia własności intelektualnej nabiera znaczenia, toteż haruję niczym obłąkany, jak mają to w zwyczaju młodsi wspólnicy. Jest apogeum rewolucji seksualnej i po raz pierwszy w historii najnowszej każdy względnie dobrze ustawiony młody człowiek może używać do woli z kobietami innymi niż dziwki czy kurtyzany. I w pogoni za tym słodkim dreszczykiem udaję się prawie co wieczór do jednego z kilkunastu lokali (targów mięsnych, jak je żartobliwie nazywano) w East Village i na przedmieściach, aby brać odwet na dziewczętach.

Pewnego sobotniego poranka, skacowany i świeżo po nocnym podboju na targu mięsnym, przyszedłem do biura, aby dokończyć pewną pracę, którą odłożyłem z myślą o lepszej formie przed piątkową hulanką. Siedziałem w naszej bibliotece, sam jeden, gdy usłyszałem pukanie, które, jak się szybko zorientowałem, dochodziło zza zamkniętych drzwi biura. Okazało się, że w pustym korytarzu stoi młoda kobieta, w której rozpoznałem pracownicę firmy doradztwa finansowego Barron i Schmidt; mieli siedzibę na tym samym piętrze co my, czyli na trzynastym. Często wjeżdżaliśmy razem windą, ja otępiały od nocnych ekscesów, ona cicha i schludna, ale z wyrazem twarzy, który gasi spojrzenia mężczyzn niemal równie skutecznie jak afgańska burka.

Przedstawiła się i powiedziała, że zatrzasnęły się jej drzwi i nie może się dostać do swego biura. Widziałem, że jest okropnie zakłopotana, zwłaszcza że to wy prawa

do toalety spowodowała całą tę katastrofę. Gdy mi relacjonowała swoją przygodę, na jej policzkach rozkwitły urocze rumieńce. Miała jasnoblond włosy zaplecione w dwa kręcone warkoczyki wokół uszu, co nadawało jej wygląd Pippi Langstrump. Ubrana była w białe dżinsy i czarny T-shirt z napisem uroczo zdeformowanym przez jej śliczne spiczaste piersi – sobotni strój, niepodobny do stosownych i maskujących biust kostiumów, które zawsze nosiła w pracy. Oczy miała nienaturalnie wielkie, prawie wypukłe, usta jak mały różowy pączek. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat, lecz w rzeczywistości liczyła (jak się później dowiedziałem) prawie dwadzieścia sześć. Była niższa ode mnie o mniej więcej piętnaście centymetrów, wysoka jak na kobietę, i miała wysportowane ciało (uprawiała sporty zimowe, co również wyszło na jaw później; była Szwajcarką), szczupłą talię i nogi do samej szyi.

Zaprosiłem ją do siebie, skąd zadzwoniła do administracji budynku; obiecali, że przyślą kogoś, ale to chwilę potrwa. Znalazła się w naprawdę trudnym położeniu, bo jej torebka z pieniędzmi i dowodem tożsamości leżała zamknięta w biurze pana Schmidta. Amalie była jego osobistą sekretarką i poznawała tajniki międzynarodowych finansów. Czy podoba jej się ta praca? Nie, uważa, że jest głupia. Nie podniecają jej pieniądze. Owszem, są potrzebne, nędza to okropna rzecz, ale poza tym jest coś niezdrowego w ciągłym i nigdy niezaspokojonym pragnieniu ich zdobywania. To czasami wręcz niegodziwe, powiedziała i zmarszczyła rozkosznie nosek. Zapytała mnie, czym się zajmuję w firmie, więc zaspokoiłem jej ciekawość, dodając, że nigdy zapewne nie będę dobrym prawnikiem od własności intelektualnej. Sprawy wydają mi się na ogół głupie i nie wiążą się właściwie z prawem autorskim, które ma zapewnić, by akt twórczy został wynagrodzony i gros pieniędzy trafiło do rzeczywistego autora. Niestety, dodałem, nie jest to zasadą, wręcz przeciwnie. No więc musi pan to naprawić, oznajmiła.

I powiedziała to z takim przekonaniem zakładając, po pierwsze, że to możliwe, a po drugie, że właśnie ja mam się podjąć tego zadania iż mnie to zdumiało. Być może rozdziawiłem nawet usta. Uśmiechnęła się, co rozjaśniło mrok panujący w pokoju i w mojej głowie. To był dla mnie szok. Aby się otrząsnąć, zapytałem ją, czy ona sama była kiedykolwiek niegodziwa. Odparła, że owszem, próbowała, bo

wszyscy jej mówili, że to takie zabawne, ale ona wcale tak nie uważa, raczej ją to brzydziło i nienawidziła, kiedy machali ją mężczyźni, których nie znała.

Machali? Zdziwiło mnie to słowo. Był to mały językowy lapsus; chciała powiedzieć „macali”. W każdym razie to właśnie przywiodło ją z nadętego starego Zurychu do nieprzyzwoitego Nowego Jorku. Jej rodzice byli gorliwymi katolikami i ona też uważała się za katoliczkę, ale tęskniła za większym wigorem w życiu. Dobrze powiedziała? Wigorem? Tak, dobrze, zapewniłem ją. I dodałem, że to jej szczęśliwy dzień, bo należę z całą pewnością do najbardziej niegodziwych mężczyzn w Nowym Jorku i z największą przyjemnością wprowadzę ją w środowisko ludzi zdeprawowanych, do ich jaskiń rozpusty, aby dostarczyć jej wigoru, ale bez machania. Chyba że tego zapragnie, co było oczywiście częścią mojego niegodziwego planu, na razie jeszcze nieujawnioną. Oczy jej się zaświeciły i znów pojawił się ten niezwykły uśmiech. Poczułem przypływ dobroci, moje zasępione oblicze się wygładziło.

Tak zaczęła się moja pierwsza randka z Amalie. Człowiek z administracji zwlekał z przyjściem, za co błogosławiłem go w głębi serca. Wypełniliśmy czas oczekiwania rozmową o jedynej rzeczy, która nas (o dziwo!) łączyła: byliśmy oboje olimpijczykami. Reprezentowała w Sapporo Szwajcarię w narciarstwie alpejskim. Rozmawialiśmy też o rodzinach, a raczej o jej rodzinie, jakby wyjętej żywcem z książeczek o Heidi. (Nieco później, kiedy odzyskała torebkę, pokazała mi zdjęcia rodziców ubranych w kolorowe kurtki Szwajcarów z wyższej klasy średniej, siedzących na zboczu przed domem w stylu alpejskim i zajadających fondue. Nie, skłamałbym, nikt nie jadł fondue, ale w ogóle to je jadali i ja też zjadłem go mnóstwo, kiedy byliśmy małżeństwem). Nie uświadamiałem sobie, że istnieją Szwajcarzy katolicy, bo wcześniej kojarzyłem tę maleńką górską republikę ze starym, ponurym Kalwinem, ale jest jeszcze oczywiście gwardia papieska złożona ze Szwajcarów, a brat matki Amalie był właśnie gwardzistą. Bardzo byli hoch ci Pfannenstielerowie. A co z twoją rodzinką, Jake?

No właśnie, co? Matka zdążyła umrzeć, tato „podróżował”, brat studiował w Europie (tu trochę przesadziłem z chełpliwością), siostra… Pomyślałem, że skłamię, ale nie potrafię kłamać przekonująco (to znaczy w życiu prywatnym, bo jako

prawnik jestem oczywiście mistrzem łgarstwa), więc powiedziałem, że moją siostrą jest Miri de Lavieu. W tym czasie w Nowym Jorku człowiek musiał być ślepy, żeby nie wiedzieć, kto to taki, albo nie znać się w ogóle na popkulturze. Modelka, dodałem, widząc, że to nazwisko nic jej nie mówi. Zapytałem ją, czy w ogóle słyszała o Cheryl Tiegs, Lauren Hutton czy Janice Dickinson, a ona z kolei zapytała, czy to też moje siostry. Nigdy, ani wcześniej, ani później, nie spotkałem nikogo, kto byłby mniej zainteresowany życiem gwiazd. Wydawała się nie całkiem z tego świata, ta Amalie. Powinienem był to odczytać jako ostrzeżenie, ale stało się inaczej.

W końcu przyszedł człowiek z administracji i otworzył jej pokój; kiedy dokończyła robotę, wyszliśmy razem. Miałem w tym czasie motocykl BMW R70, którym jeździłem do pracy i z powrotem niemal w każdą pogodę. Usiadła z tyłu, zapuściłem silnik. Objęła mnie lekko w pasie.

Czy jest coś lepszego od jazdy na rasowym motorze z dziewczyną, która obejmuje człowieka od tyłu, przyciska uda do jego bioder, a dwoma gorącymi owalami piersi przywiera do pleców? Można subtelnie zwiększyć ten kontakt, naciskając na hamulec nieco mocniej, niż wymagałaby tego sytuacja. Nie skorzystałem jednak z okazji. Zawiozłem ją na Union Square, gdzie w tamtym sezonie całą ścianę budynku zajmował ogromny billboard, na którym blondynka w czarnej obcisłej wieczorowej sukni reklamowała jakiś alkohol. Zatrzymałem się i wskazałem palcem: To moja siostra. Amalie roześmiała się i wskazała inny billboard, na którym widać było dla odmiany rozebranego do pasa młodzieńca w dżinsach. Mój brat, rzekła i znów się roześmiała. Jechałem dalej, trochę oklapły i zgaszony, ale w przyjemny sposób. Nabiłem sobie mnóstwo punktów jako brat swojej siostry, tak wielu pożądało choć pośredniego kontaktu ze znakomitościami, a towarzystwo osoby, dla której nie miało to najmniejszej wagi, wywoływało u mnie dreszczyk podniecenia.

Kupiłem jej coś do jedzenia w karaibskiej restauracji, uczęszczanej przez szpanerskich guapos i ich kochanki, rozbrzmiewającej dźwiękami salsy i rozwibrowanej od tłumionej przemocy, potem zaś objechaliśmy różne spelunki i kluby muzyczne, gdzie w toaletach handluje się prochami, a na zapleczu mogą ci zrobić loda. Nie byłem na tyle sławny, żebym miał wszędzie wstęp, ale nazwisko Miri

i fakt, że znałem niektórych bramkarzy z czasów, gdy podnosiłem ciężary, otwierały nam drzwi; myślę też, że liczyło się towarzystwo urodziwej kobiety u mojego boku. Okazało się, że jest fantastyczną tancerką; ja nie byłem w tym wtedy najgorszy, ale nie umywałem się do niej. Ludzie patrzyli na nią dziwnie, z wyrazem twarzy, którego nie mogłem odczytać pogarda, pożądanie? Jakby potępieni kontemplowali zbawioną; jestem pewien, że na mojej twarzy gościł często podobny wyraz.

Żeby się nie rozwodzić… Odwiozłem ją do domu, do wynajętego mieszkania w bliźniaku na Pierwszej róg Siedemdziesiątej Ósmej, i ku memu wielkiemu zdziwieniu poprzestała na sztywnym uścisku dłoni i niewinnym pocałunku w policzek. To samo po drugiej randce, to samo po trzeciej. Później odrobina migdalenia, ale, jak to się mówi, bez dawania. Powiedziała mi, że w szkole miała chłopaka, z którym sypiała; złamał jej serce i wtedy uświadomiła sobie, że nie jest ulepiona z tej samej gliny co inne dziewczęta, nie jest taka jak te z filmów, nie może uprawiać seksu bez zaangażowania uczuciowego, i choć nie zgadzała się ze wszystkim, co głosi Kościół, uważała, że pod tym względem ma rację, i odtąd żyła w absolutnym celibacie. Czekała na Tego Właściwego? Zapytałem ją o to, a ona, ignorując mój ironiczny ton, powiedziała, że tak. Nawiasem mówiąc, rozmowa ta odbyła się w niesławnym klubie, który był praktycznie rozsadnikiem chorób wenerycznych.

Na tym etapie mojego życia, jak muszę nadmienić, zażywałem przyjemności z co najmniej czterema kobietami; wszystkie były śliczne, wszystkie chętne do uprawiania seksu, ale z trudem przypominam sobie ich imiona i twarze, tak bardzo Amalie zawładnęła moim życiem erotycznym. I nigdy nie dbałem o to, żeby moje dziewczyny nie wiedziały o istnieniu innych, w końcu trwała rewolucja seksualna, byłem zatem tak samo szczery w stosunku do Amalie, a tymczasem ona, co mnie zdumiało, oświadczyła, że jeśli chcę kontynuować naszą znajomość, muszę z tym skończyć, i – co jeszcze bardziej zdumiewające – usłuchałem. Zadzwoniłem po kolei do wszystkich swoich ówczesnych dam i pożegnałem się z nimi czule.

Bo przebywanie z Amalie i to jest puenta tej długiej dygresji dawało mi coś więcej niż seks. Było mistyczne. Jak gdyby człowiek oparł się na promieniu słońca

– i ten promień go podtrzymywał. Kolory były jaśniejsze, muzyka bardziej czarująca, wszystko poruszało się wolniej, z gracją, jak majestatyczny orszak królewski w wonnych powiewach. Księżyc nie był wielką pizzą jak w przeboju Deana Martina, ale wszystkie inne piosenki wydawały się mówić prawdę.

W końcu mi uległa, w odpowiednim czasie i w staroświeckim stylu. Pobraliśmy się tej samej zimy, ślub odbył się w kościele Liebfrauen w Zurychu, w obecności licznej i szacownej rodziny, tatusia bankiera, mamy profesor lingwistyki i sześciorga rodzeństwa, wszystkich jasnowłosych i różanolicych. Żadne z nich nie uważało, że Amalie wygrała na loterii, ale wszyscy byli uprzejmi i zachowywali się jak najbardziej przyzwoicie. Przyjechała także moja siostra z bratem. Tak się złożyło, że Miri miała właśnie sesję zdjęciową w Paryżu i zjawiła się ze swoim mężem, degeneratem i kokainistą Armandem Etienne'em Picot de Lavieu, a Paul studiował w tym czasie we Włoszech, zatem nie było z tym kłopotu. Może przybyliby nawet wtedy, gdyby nastręczało to trudności, ale tego nie mogłem być wtedy pewny. Ojciec nie został zaproszony i nie stawił się. Właściwie był to jeden wielki zamęt i pewnie śluby zawsze tak wyglądają w oczach ludzi zasadniczych. Pamiętam tylko, że Paul ścisnął mnie mocno za łokieć, mówiąc: „To wygląda poważnie, chłopcze, nie spieprz sprawy”. I że Miri płakała; o ile mogłem się zorientować, tego dnia powstrzymała się od ćpania.

Miesiąc miodowy spędziliśmy w Zermatt, w rodzinnym górskim chalet. Jeździliśmy na nartach, a raczej ona jeździła. Ja głównie się przewracałem i patrzyłem, jak śmiga fantastycznie po stoku, a potem uczestniczyłem w czymś, co było wtedy i do dziś pozostało najwspanialszym doznaniem seksualnym w moim życiu. Kaliope orgazmu. Wydawała dźwięki jak gołębica, pełne zachwytu uuu, uuu, uuu, prawie od samego początku, i potrafiła wydobyć z siebie niemal epileptyczne crescendo, podczas którego zatrzymywał się czas, tak jak zatrzymuje się podobno w niebie. Egzystencja bez trwania. Oczywiście, jak już wspomniałem, po sześciu miesiącach zacząłem znów sypiać z innymi, choć potrafiłem utrzymać to przez wiele lat w sekrecie, sprytnie wykorzystując fakt, że Amalie nie potrafiła myśleć o nikim źle. Nie mam dla siebie usprawiedliwienia; było to zło w najczystszej postaci, zło czarne jak noc. Spieprzyłem sprawę, tak jak się obawiał Paul, który właśnie

dlatego ścisnął mnie za ramię w dniu ślubu tak mocno, że pozostał mi na skórze siniak.

Zniszczywszy raj, przez całe lata pragnąłem do niego powrócić (oczywiście bez konieczności dokonywania poważniejszej zmiany swego stanu duchowego) i tęskniłem za nową i świeżą Amalie, ale tym razem nie aż taką dobrą, bardziej podobną do mnie, choć nie za bardzo, jeśli mnie rozumiecie, obdarzoną tą samą elektryzującą siłą i wolną od tego nieznośnego brzemienia winy, które wniosłem do swoich relacji z żoną. Stąd ta przydługa dygresja: chciałem wyjaśnić, co zaszło w czytelni Brooke Russell Astor. Nowy start i oto jest: z blond warkoczykami, podobna do Amalie i wywołująca dotykiem ręki gęsią skórkę wędrującą wzdłuż ramienia.

Zapytałem ją, co robi; wskazała opasłe tomisko leżące na stoliku. Miałam coś sprawdzić dla wujka – coś z historii rodziny, wyjaśniła. Wskazałem krzesła i oboje usiedliśmy. Byliśmy w bibliotece i musieliśmy mówić cicho, dlatego też nachyliłem się w jej stronę bardziej, niż wymaga tego normalna komunikacja między dwojgiem ludzi. Pachniała jakąś delikatną wodą kwiatową.

– Jest pani naukowcem, jak rozumiem?

– Nie, pracuję dla Ministerstwa Edukacji w Toronto. A to jest zajęcie uboczne, robię to, żeby pomóc wujkowi.

– Ale on nie żyje.

– Fakt. Pomyślałam, że można by dokończyć tę pracę i przygotować publikację pośmiertną. Sądzę, że chciałby tego.

– A więc byliście sobie bliscy?

– O tak!

– Choć dzielił was ocean?

– Owszem. – Po czym trochę już zniecierpliwiona, lekko marszcząc gładkie i wysokie czoło, dodała: Wujek Andrew odegrał bardzo ważną rolę w moim życiu, panie Mishkin. Mój ojciec odszedł od matki, kiedy miałam cztery lata, pozostawiając nas w fatalnej sytuacji materialnej. Był typem szalonego młodzieńca, zupełnie niezainteresowanego ojcostwem. Nie żyje już, podobnie jak matka. Wujek Andrew finansował moją edukację; począwszy od ósmego roku życia, spędzałam u niego w Anglii praktycznie wszystkie wakacje i… o Boże, po co to wszystko panu opowiadam?!

Chyba jeszcze niezupełnie otrząsnęłam się z szoku po tym, co się stało. Przepraszam. Nie zamierzałam się tak wywnętrzać.

– Ależ w porządku! – zapewniłem. – Strata bliskiego krewnego, który odszedł w tak brutalny sposób, może człowieka załamać.

– Można odnieść wrażenie, że sam pan tego doświadczył.

– Owszem – odparłem tonem, który zniechęcał do dalszych dociekań. Żeby zmienić temat, zapytałem: Jak długo jest pani w mieście?

– W Toronto?

– Nie, tutaj. Przepraszam. Kiedy nowojorczyk mówi „w mieście”, ma zawsze na myśli Manhattan.

Uśmiechnęła się; była to nasza pierwsza wymiana uśmiechów.

– Od poniedziałku. Od dwóch dni.

– Zatrzymała się pani w hotelu?

– Tak, w „Marquis” przy Ósmej Alei. Początkowo chciałam zamieszkać u wuja, ale wiążą się z tym jakieś komplikacje natury prawnej. To miejsce zbrodni i nie chcą mi wydać żadnej z jego rzeczy, choć profesor Haas był tak uprzejmy, że pozwolił mi zajrzeć do gabinetu i zabrać kilka osobistych drobiazgów.

– Wygodnie pani w hotelu? – Bóg wie, co sobie myślałem, zadając takie pytanie. Sądzę, że chciałem po prostu przedłużyć tę chwilę.

– Szczerze mówiąc, nie za bardzo. Niby ma być tanio, ale w Nowym Jorku i na to mnie nie stać, zwłaszcza że płacę dolarami kanadyjskimi.

– Kontaktowała się pani z policją?

– Tak, wczoraj. Myślałam, że chodzi o identyfikację zwłok, jak na filmach, ale już to załatwili. Zadali mi parę pytań, i to okropnych.

– Przypuszczają, że zabójstwo było częścią jakiegoś gejowskiego rytuału seksualnego?

– Owszem, ale, mój Boże, wujek Andrew nie był takim człowiekiem! Powiedziałam im to. Nie robił tajemnicy ze swojej, hm, romantycznej orientacji, ale był oddany Olliemu. To nauczyciel akademicki z Oksfordu. Kiedy byli razem, robili wrażenie pary małżeńskiej. Ton jej głosu zmienił się nagle. Myśli pan, że uda się nam załatwić nasze sprawy jeszcze dziś? zapytała.

– Chodzi pani o…?

– Sprawę rękopisu wujka.

Ach, tak! Zapytałem ją, co wie na ten temat.

– Nie mówił zbyt wiele poza tym, że to rękopis z czasów króla Jakuba. Zapłacił za niego parę tysięcy dolarów, ale uważał, że po sprawdzeniu pewnych rzeczy może się okazać znacznie cenniejszy.

– Jakich rzeczy?

– Nie wiem. Nie powiedział mi. – Znów zmarszczyła się uroczo. – I, prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby mogło to pana interesować. Rękopis jest moją własnością.

– Tak naprawdę, pani Kellogg – powiedziałem chłodno – jest własnością spadkową. Aby dowieść słuszności swoich roszczeń, musi pani wykazać, że jest osobą, za którą się podaje, i zarazem jedyną legalną spadkobierczynią profesora Bulstrode'a. W tym celu musi pani potwierdzić autentyczność testamentu w sądzie okręgowym w Nowym Jorku. Dopiero wtedy wykonawca ostatniej woli ma prawo zlecić mi przekazanie praw na panią.

– O Boże! Długo to trwa?

– Zdarza się, że długo. Jeśli testament ma wady lub zostanie zakwestionowany, może się to ciągnąć tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Jak u Dickensa.

Na te słowa jęknęła rozpaczliwie, zagryzła wargę i zakryła twarz rękami. Bibliotekarz spojrzał na nas z dezaprobatą.

– Nie mogę czekać tak długo zakwiliła. Mam tylko parę dni. Muszę być w Toronto w poniedziałek, poza tym nie stać mnie na hotel. I…

Tu urwała i spuściła wzrok, jak to się zdarza, kiedy jesteśmy bliscy ujawnienia czegoś, czego lepiej nie ujawniać. Ciekawe, pomyślałem, że między innymi dlatego nie chciała przyjść do mnie do biura. Postanowiłem to drążyć.

– I co…?

– Nic.

Nie umie kłamać, przyszło mi do głowy, kiedy dostrzegłem delikatny rumieniec na jej szyi.

– Nie takie nic, jak sądzę. Prosi mnie pani o spotkanie w ustronnym miejscu, wciąż spogląda na drzwi, jakby spodziewała się, że za chwilę ktoś tu wtargnie, a

teraz wyraźnie chce pani coś ukryć. Jeśli dodamy do tego fakt, że wuj zmarł w tajemniczych, a nawet przerażających okolicznościach, to można się domyślić, że ma pani poważny problem. Że, proszę mi wybaczyć śmiałość, potrzebuje pani…

– …pomocy prawnej? Proponuje pan swoje usługi?

– Bynajmniej. Potrzebuje pani prawnika od spraw majątkowych, który pomoże pani dowieść autentyczności testamentu. Ja nie jestem takim prawnikiem, ale w mojej firmie pracuje kilku specjalistów. Myślałem raczej o tym, by występować w charakterze pani przyjaciela.

– Sądzi pan, że go potrzebuję?

– A nie? Domyślam się, że ktoś zwrócił się do pani w sprawie tego rękopisu i że było to dla pani kłopotliwe.

Pokiwała energicznie głową, aż zatańczyły jej warkoczyki. Rozkoszny widok!

– Tak. Ktoś zadzwonił zaraz po tym, jak policja zawiadomiła mnie, że wujek nie żyje. Ten mężczyzna miał niski głos i dziwny akcent.

– Angielski?

– Nie, raczej słowiański albo bliskowschodni. Skrzyczałam go nawet, bo byłam przybita, właśnie się dowiedziałam o śmierci wujka, a ten już krążył jak sęp. Odłożyłam słuchawkę, ale zaraz zadzwonił ponownie i tym razem jego ton był… może przesadą jest określenie „groźny”, ale tak to odebrałam. Proponował mi pięćdziesiąt tysięcy dolarów kanadyjskich za te dokumenty; odparłam, że się zastanowię. Nie był z tego zadowolony i powiedział… nie pamiętam dokładnie słów, ale coś w tym sensie, że będzie dla mnie najlepiej, jeśli przystanę na te warunki. Przypominało to kwestię z Ojca chrzestnego, tę „ofertę nie do odrzucenia”, i było tak nierealne, że omal nie parsknęłam śmiechem. Potem, kiedy wróciłam do hotelu, znów zadzwonił. Skąd wiedział, że tam jestem? Nikt w domu nie miał pojęcia, gdzie się zatrzymałam.

– Nawet narzeczony? – spytałem ze skrywaną nadzieją.

– Nie. W pracy mają numer mojej komórki. W każdym razie kiedy rano wyszłam z hotelu, stal tam samochód, jeden z tych wielkich wozów terenowych, czarny, z przydymionymi szybami, zaparkowany o jedną przecznicę od hotelu, i opierał się o niego jakiś mężczyzna, potężny, z małą okrągłą głową, w ciemnych

okularach. Obejrzałam się, kiedy go mijałam, a on popatrzył na mnie ze strasznym uśmiechem, potem wsiadł do samochodu. Przyjechałam tu autobusem i kiedy wchodziłam do biblioteki, znów zobaczyłam ten samochód.

– To niepokojące – przyznałem.

– Owszem – powiedziała po długiej pauzie. Głos drżał jej lekko.

– Proszę posłuchać. Załóżmy, że policja myli się co do śmierci pani wuja, jak pani to sugeruje, i że został zamordowany. Zamordowany dla tego, hm, dokumentu. Brzmi to melodramatycznie, to prawda, ale takie rzeczy czasem się zdarzają. Przyjmijmy więc na chwilę, że ta rzecz jest z jakiegoś powodu niezwykle cenna, warta znacznie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów kanadyjskich, i że dowiedzieli się o tym jacyś przestępcy, którzy usiłują zdobyć rękopis wszelkimi sposobami. Czy to brzmi sensownie?

Skinęła powoli głową. Zdawało mi się, że drży. Zapragnąłem ją objąć i przytulić, ale się powstrzymałem.

– Tak, sensownie i strasznie – odparła. – Ale nie mogę zrozumieć, o co tu chodzi. To znaczy z tą wartością rękopisu. Wujek Andrew powiedział, że zapłacił za niego parę tysięcy, i prawdopodobnie tyle jest mniej więcej wart, bo w przeciwnym razie właściciel raczej by go nie sprzedał. A jeśliby się okazało, że z jakichś powodów wart jest znacznie więcej, to dlaczego zaangażowali się w to jacyś przestępcy?

– To oczywiście zagadka, ale coś mi się zdaje, że nie sam dokument jest cenny, tylko to, do czego prowadzi. Pani wuj mówił coś o tym?

– Nie. Wiem tylko, że to rękopis z czasów Jakuba I, o wartości czysto naukowej. Był tym naprawdę podekscytowany i latem wybrał się specjalnie do Anglii, żeby sprawdzić pewne szczegóły, ale nie sugerował, żeby miało to jakąś… wartość materialną. A panu mówił, co to jest?

– Tak, twierdził, że to autograf Szekspira, lecz obawiam się, że był nadmiernym optymistą. Rozmawiałem później z Mickeyem Haasem, który twierdzi, że to nieprawdopodobne, że pani wuj najwyraźniej usiłował odzyskać reputację.

– To prawda, starał się o to od czasu tamtego skandalu. Słyszał pan o tej sprawie?

– Owszem, znam fakty. Ale musiał sobie zdawać sprawę z zainteresowania środowiska przestępczego, bo złożył ten przeklęty rękopis u mnie w depozycie. Spodziewał się, że zostanie zaatakowany, i chciał zapobiec kradzieży. A więc… najważniejsze to zapewnić pani bezpieczeństwo. Nie może pani pod żadnym pozorem wrócić do tego podłego hotelu. Moglibyśmy znaleźć inny…

– Nie stać mnie na inny. Zresztą zapłaciłam z góry. Boże, to zamienia się w koszmar…

– …albo też, jeśli mógłbym coś zaproponować… mam duży loft w śródmieściu, z dwiema sypialniami, z których korzystają moje dzieci podczas ferii. Mogłaby pani spać w jednej z nich. Jest pewnie tak samo niewyszukany jak „Marquis”, ale nie musi pani przynajmniej płacić. Mam też kierowcę, który może panią wozić po mieście. Był kimś w rodzaju ochroniarza.

– Ochroniarza? zdziwiła się. A kogo ochraniał?

– Jasira Arafata. Ale lepiej o tym nie mówić. Trudno sobie wyobrazić bezpieczniejsze miejsce.

Pomijając moją obecność, ale zostawmy to na razie. Mówię szczerze: nie myślałem o tym wcale, kiedy złożyłem tę propozycję. Pamiętałem doskonale przerażenie na twarzy jej wuja i nie chciałem, żeby pojawiło się też na jej obliczu.

– Kiedy już tam panią odstawię, zobaczymy, czy uda nam się czegoś dowiedzieć o tych ludziach z czarnego wozu. Uczulę policję na ten aspekt sprawy. Niech

się tym zajmą.

Po zwykłych grzecznościowych obiekcjach zgodziła się na mój plan. Wyszliśmy z czytelni, a potem z biblioteki. Poprowadziłem ją w cień kolumnady i spojrzałem w stronę Piątej Alei. Nie zauważyłem czarnego SUV-a z przyciemnionymi szybami. Zadzwoniłem z komórki do Omara i poprosiłem, żeby podjechał na Czterdziestą Drugą Ulicę, po czym przeszliśmy szybko przez Bryant Park, aby w umówionym miejscu zaczekać na lincolna.

Mój loft znajduje się na Franklin Street niedaleko Greenwich. Ma powierzchnię trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych. W budynku mieściła się kiedyś szwalnia, później magazyn, ale teraz jest w nim pełno bogatych ludzi. Kupiłem to mieszkanie, zanim ceny domów w śródmieściu oszalały, ale i tak zdrowo mnie to szarpnęło, nie licząc kosztów modernizacji. Mieszkałem tu kiedyś z rodziną, z

Amalie i z dziećmi, dopóki Amalie się nie wyprowadziła. Zwykle wyprowadza się facet, ale ona wiedziała, że naprawdę lubię to mieszkanie, chciała też być bliżej szkoły, która mieściła się pod numerem 68 na Lexington. Teraz mieszkają wszyscy na Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej w bliźniaku z piaskowca. Dzielimy koszty dokładnie po połowie, bo Amalie ma niezłe dochody i nie widzi powodu, dla którego miałbym być stratny finansowo tylko dlatego, że jestem seksualnym dupkiem.

W czasie, o którym mowa, nie myślałem jednak o tym. Oprowadziłem Amalie 2 (vel Mirandę Kellogg) po mieszkaniu. Zrobiło na niej odpowiednie wrażenie, co uznałem za przewagę nad Amalie 1, której nigdy nie imponowały dobra materialne. Zamówiłem przez telefon jakąś chińszczyznę i zjedliśmy kolację przy świecach, na niskim stoliku, skąd widać było za oknem odcinek rzeki. Podczas kolacji, przyjemnie gawędząc, zachowywałem się jak dżentelmen i byłem dość szczery. Okazało się, że jest z wykształcenia psychologiem dziecięcym i pracuje jako urzędniczka średniego szczebla. Rozmawialiśmy o Niko, moim synu, i jego problemach. Okazała mi współczucie, ale raczej kurtuazyjne. Kiedy dokładniej przyjrzałem się jej twarzy, uznałem, że nie przypomina Amalie aż tak bardzo, jak początkowo sądziłem, nie w każdym szczególe; mimo to wciąż odczuwałem podniecenie, kiedy na nią patrzyłem. Jak mało się znamy, jak wiele mają kochankowie do odkrycia, według słów piosenki.

Zaczęła ziewać, więc wciąż absolutnie poprawny pościeliłem łóżko w pokoju Imogen. Dałem jej nowy biały T-shirt do spania, miałem też oczywiście nowe szczoteczki do zębów, ze względu na dzieci. Usłyszałem senne podziękowanie i dostałem całusa w policzek. Co to był za zapach? Ulotny, lecz znajomy.

Nazajutrz wstaliśmy wcześnie i wypiliśmy kawę z rogalikami. Nastrój, muszę przyznać, był bardziej towarzyski, niż byłby po spędzonej razem nocy. Miranda stwarzała pewien dystans, co zniechęcało do agresywnych prób zbliżenia i nawet mi odpowiadało jako jeszcze jedno przypomnienie Amalie. Miała na sobie ten sam co poprzedniego dnia kostium z domu towarowego. Omar zawiózł nas do biura. Tam przedstawiłem ją Jasmine Ping, naszej znakomitej prawniczce od spraw spadkowych, i zostawiłem je same, aby zgłębiły tajniki zatwierdzania testamentu i załatwiły kwestię transportu zwłok Bulstrode'a do Anglii.

Z zapisków wynika, że przez cały ranek odwodziłem pewnego pisarza od zamiaru skarżenia innego pisarza o kradzież pomysłów i napisanie na ich podstawie znacznie lepiej sprzedającej się książki, a później rozmawiałem bez końca przez telefon z facetem z amerykańskiej Izby Handlowej, organizującym spotkanie w sprawie (jakżeby inaczej!) piractwa w Chinach. Typowy poranek. Około wpół do pierwszej zjawiła się w moim gabinecie Miranda. Zaproponowałem lunch. Odmówiła, ja nalegałem, na co zawstydzona przyznała, że jest jeszcze zbyt wystraszona, żeby swobodnie poruszać się po mieście, i wolałaby zjeść coś w biurze albo wrócić do loftu.

Zamówiłem więc lunch w delikatesach i kiedy czekaliśmy, znów poruszyła sprawę rękopisu. Powiedziała, że pod kierunkiem wuja opanowała pismo z czasów Jakuba I; czy mogłaby teraz rzucić okiem na manuskrypt? Zawahałem się, ale właściwie nie widziałem przeszkód. Spadkobiercy często dokonują niezależnej oceny wartości przyszłego spadku. Poprosiłem panią M., żeby zeszła do skarbca.

Kiedy czekaliśmy, przywieziono lunch. Zjedliśmy go przy stoliku ze szklanym blatem. Miranda robiła to powoli, odgryzając maleńkie kęsy. Rozmawialiśmy o własności intelektualnej i wizycie jej wuja w kancelarii, ale ona, podobnie jak ja, nie miała pojęcia, po co był mu potrzebny specjalista od prawa autorskiego. Wróciła pani Maldonado z kopertą.

Miranda włożyła bawełniane rękawiczki, zanim sięgnęła po sztywne, pożółkłe karty. Niektóre obejrzała pod światło, aby sprawdzić znaki wodne. Niebo pociemniało przed nadciągającym deszczem, więc musiała skorzystać z lampy na biurku.

– Interesujące – powiedziałai znów zaczęła oglądać kartki pod światło. – Ten gruby papier in folio, oznakowany herbem Amsterdamu, pochodzi ze słynnej papierni i był powszechnie stosowany w siedemnastym wieku. Karty wyglądają tak, jakby były wyrwane z jakiejś księgi. Pozostałe to chyba kopia drukarska i nie są związane z tamtymi.

Wymieniła nazwisko papiernika, ale go nie zapamiętałem, a potem krótko omówiła pochodzenie papieru. Wpadło mi jednym uchem, wypadło drugim. Wyjęła z torebki składaną lupę.

– Pozwoli pan? – zapytała.

Pozwoliłem. Z przyjemnością się jej przyglądałem. Ona studiowała papiery, ja jej łabędzią szyję poruszającą się nad nimi i pasemka włosów, które drgały rozwiewane nikłym podmuchem ciepłego powietrza z grzejnika. Mijały minuty. Bez zapału smarowałem coś w dokumentach. Odgłosy biurowego życia na zewnątrz wydawały się docierać z innego świata. Przeczytała cztery strony. Co jakiś czas mamrotała coś pod nosem. Potem westchnęła z satysfakcją.

– No i co?

– Autor tych listów, Richard Bracegirdle, twierdzi, że pływał z Somersem. Był na wraku statku „Sea Adventure”. O Boże! Aż mi się trzęsą ręce. Niesamowite!

Zapytałem, co w tym takiego niesamowitego.

– To było słynne wydarzenie. Na pokładzie przebywał gubernator Wirginii. Rozbili się na Bermudach, przeżyli, zbudowali nowy statek i wrócili do Wirginii. Niektórzy z nich to opisali. Wydaje się, że Szekspir korzystał z tych zapisków, tworząc atmosferę wyspy Prospera w Burzy. Ale jeśli ten człowiek znał Szekspira w 1610 roku, jak twierdzi… Chodzi o to, że kiedy powstawała sztuka, mógł mu pomóc odmalować tropiki. Już samo to sprawia… Niech pan posłucha…

– Jest pani gościem w moim domu. Proszę mi mówić Jake.

– Dobrze, Jake. Muszę dokładnie przestudiować ten rękopis. Czy moglibyśmy zabrać go do ciebie?

W pierwszej chwili chciałem instynktownie odmówić. Prawnicy cieszą się sławą ludzi, którzy mają swobodny dostęp do cudzych pieniędzy i kosztowności, i odejście od najsurowszych zasad może się okazać pierwszym krokiem na dość śliskiej równi pochyłej. Wyniesiesz manuskrypt z biura, żeby mogła go przestudiować przypuszczalna spadkobierczyni, a już wkrótce zawiesisz w sypialni Renoira klientki lub popłyniesz z rodziną na Saint Barthélemy jachtem zmarłego.

To wszystko prawda, ale ona patrzyła na mnie z nadzieją, z policzkami jeszcze płonącymi z emocji po dokonanym właśnie odkryciu, i tu pomyślałem o Amalie, która nigdy mnie o nic nie prosiła, oczekując, że dzięki mistycznym więzom uczucia będę wiedział, czego pragnie. W czym nieodmiennie zawodziłem. To miłe być proszonym. Powiedziałem więc, że, jak sądzę, nic nie stoi na przeszkodzie, gdyż w

sensie prawnym papiery pozostaną w moim posiadaniu. Wziąłem sztywną teczkę i włożyłam do niej rękopis Bracegirdle'a. Zadzwoniłem po Omara, złapałem parasol i aktówkę i po omówieniu z panią Maldonado różnych spraw opuściłem biuro z Mirandą u boku. Tak się złożyło, że wcześniej obiecałem odebrać dzieci ze szkoły i zawieźć je do domu. Uznałem to za trochę niezręczną sytuację, ale Miranda była w końcu klientką, a nie intymną przyjaciółką tatusia, w każdym razie jeszcze nie. Odebrałem dzieci, przedstawiłem je Mirandzie i jazda upłynęła nam całkiem przyjemnie. Imogen była niezwykle czarująca i dopytywała się, czy Miranda jako Kanadyjka mówi po francusku; uzyskała pełną zakłopotania odpowiedź, że ona w ogóle nie ma talentu do języków. Niko zabawiał mnie zawiązywaniem niezliczonych supłów na kawałku sznurka, opatrując je komentarzem o ich pochodzeniu, zastosowaniu i cechach topologicznych. Byłem zachwycony, że Miranda jest miła dla chłopca, wielu ludzi, ze mną włącznie, nie jest i pomyślałem, że dobrze to wróży na przyszłość.

Kiedy już odwieźliśmy Imogen i Niko, pojechaliśmy na południe (wolno, ze względu na półmrok i nasilający się deszcz) i podczas jazdy, po obowiązkowych komplementach pod adresem dzieci, Miranda rozgadała się w niezwykły dla niej sposób o cudach elaboratu Bracegirdle'a. Powinienem tu przytoczyć naszą rozmowę, ale nie jestem w nastroju, by konfabulować, jak już to robiłem wcześniej. Dochodzi trzecia i będę się musiał trochę przespać. W każdym razie dotarliśmy do domu i Omar odjechał.

Zaledwie jednak zniknęły za rogiem tylne światła samochodu, usłyszeliśmy pisk opon hamujących na mokrym chodniku i z Greenwich Street wypadł wielki czarny SUV Denali. Zahamował raptownie i wypluł z siebie trzech mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie bluzy z kapturami i skórzane rękawice. Natychmiast ruszyli groźnie w naszą stronę. Jeden z nich schwycił Mirandę, więc rąbnąłem go w twarz (niestety, całkiem nieskutecznie) okuciem parasola. Większy z dwóch pozostałych mężczyzn wyrwał mi „broń” z ręki, a jego kompan zaszedł mnie błyskawicznie od tyłu i złapał za ramiona. Zwalisty facet zrobił krok do przodu, żeby zadać mi obezwładniający cios w splot słoneczny; prawdopodobnie nie chciał na tym poprzestać za ten numer z parasolem.

Żaden ze mnie bokser, ale spędziłem sporo wolnego czasu w spelunkach, gdzie spotykałem się z pewnym szczególnym gatunkiem zadziornych małych facecików, którzy podpiwszy sobie, nie mogli się powstrzymać przed wszczynaniem bójek z rosłymi gośćmi, zwłaszcza gdy ci byli jak ja tęgawi i raczej nie przypominali Schwarzeneggera. A więc, w przeciwieństwie do większości ludzi mojego zawodu, przemoc fizyczna nie była mi obca. Ciężarowcy rzadko stają się znani i ci faceci po prostu nie wiedzieli, kim byłem.

Najpierw sprężyłem się i wyzwoliłem z uścisku gościa trzymającego mnie od tyłu, po czym przykucnąłem i wykonałem nagły obrót, tak że moja twarz znalazła się na wysokości ud napastnika. Chwyciłem go za obie nogi, tuż pod kolanami. Mam potężne i bardzo silne ramiona. Poczułem, że olbrzym, do którego odwróciłem się tyłem, zaczynał mnie dusić, ale zdołałem wstać i unieść obie ręce nad głową. Ten, którego chwyciłem, ważył zaledwie dziewięćdziesiąt kilo, więc uniosłem go bez trudu. Cofnąłem się o krok, znów wykonałem piruet i walnąłem tego wielkiego w głowę jego kumplem.

Ludzkie ciało jest bardzo nieskuteczną maczugą, ale jako przedmiot demonstracji siły i metoda osłabienia morale przeciwnika, zwłaszcza tego, który jest maczugą, nie ma sobie równych. Wielki facet zatoczył się do tyłu, poślizgnął na mokrym chodniku i runął na tyłek. Wywinąłem kilka razy nad głową swoją maczugą i cisnąłem faceta na środek ulicy.

Niestety, aby dokonać tych wyczynów, musiałem upuścić aktówkę i mężczyzna, który chwycił Mirandę, pchnął ją brutalnie na ścianę domu, złapał aktówkę, zawołał coś do tamtych w jakimś obcym języku i pobiegł w stronę samochodu. Dwaj pozostali pozbierali się z ziemi i też uciekli, wywrzaskując przekleństwa. Samochód ruszył z piskiem opon, zbyt szybko, abym zdążył odczytać numery rejestracyjne. Podbiegłem do Mirandy, żeby zobaczyć, czy nic jej nie jest; wszystko było w porządku, choć miała nadwyrężony przegub, za który trzymał ją ten zbir, i otarte kolano.

Moje zatroskanie skwitowała niecierpliwym gestem ręki i zapytała:

– Zabrali twoją aktówkę?

– Niestety, tak, i to dla mnie wielka strata. Miałem ją od czasów egzaminu aplikanckiego.

– Ale manuskrypt… jęknęła.

– Manuskrypt jest absolutnie bezpieczny zapewniłem. Mam go w wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Miałem jeszcze dodać, że rzeczy szczególnej wartości zawsze noszę przy sobie – zwłaszcza odkąd, jeszcze na studiach, zostawiłem w bostońskim metrze aktówkę, a w niej jedyny egzemplarz referatu o prawie konstytucyjnym, owoc kilkuset godzin wytężonej pracy – ale nie zdążyłem, bo Miranda ujęła obiema dłońmi moją twarz i pocałowała mnie w usta.

List Bracegirdle'a (7)

Pewnego dnia, parę tygodni po naszym przybyciu, wielka kula zabiła pana Keane'a: w jednej chwili z nim rozmawiałem, a już w następnej stał oto bez głowy, po czym upadł. I gdziem się wtedy podział? Harmaty przeszły do innego ogniomistrza, który miał swoich ludzi, zostałem więc w Sluys z jednym miedziakiem w sakiewce i nie mówiąc słowa po holendersku. Ale dnia pewnego, kiedym się włóczył bez celu po porcie, wypatrzyłem „Groene Draeck”, wszedłem na pokład i porozmawiałem z kapitanem, i powiedziałem, że umiem obsługiwać harmaty równie dobrze jak każdy, na co odrzekł: „Wiem, chłopcze, ale zapytam cię, znasz li ty moje rzemiosło? Bo mówił biegle po angielsku. I ja powiedziałem: Nie, sir, a on na to: Jestem piratem i szmuglerem. Tego słowa nie znałem, a on wyjaśnił mi, że to taki, co oszukuje Jego Wysokość na cłach, tonażu i opłatach od wagi etc. A więc czy będziesz obsługiwał moje harmaty, zapytał, bo to krwawe i okrutne zajęcie, ale daje dużo złota. A ja powiedziałem tak, a do siebie rzekłem: Ciemne to są sprawki, ale będziemy zabijać papistów. I bardzom chciał tego złota.

Wypływaliśmy ze Sluys i innych portów holenderskich, będąc zmorą Ispanów od Morza Niemieckiego po patokę Biskajską, i zajęliśmy wiele statków, zamordowaliśmy wielu Ispanów i trochę Francuzów i zapuszczaliśmy się do Anglii nocą, żeby zostawiać nasz ładunek: jedwabie, korzenie, wina i okowitę, pod nosem straży przybrzeżnej. Kiedy staliśmy w porcie, doskonaliłem mój wymarzony kwadrant do pomiarów odległości. Miałem człeka w Rotterdamie, który zrobił mi jeden z mosiądzu, z liniami narysowanymi sposobem akwaforty, z małym lusterkiem, tak że można było widzieć przez dwa wizjery naraz. Z tym przyrządem umocowanym na burcie ładowaliśmy do harmat tyle prochu, ile

trzeba było, by wystrzeliły pocisk na pożądaną odległość, powiedzmy osiemset jardów. Kiedy już to było gotowe, zaglądałem do swojego urządzenia ustawionego pod kątem wcześniej obliczonym na tę odległość na ruchomym ramieniu i patrząc wzdłuż celownika, czekałem, aż cel pokaże się w obu lusterkach i w całej okazałości, i już miałem odpowiedni zasięg, i dawało się komendę: Ognia!, i wszystkie kule trafiały naraz, bez ostrzeżenia ani próbnych strzałów. Przeciwnik był zaskoczony i pokonany i wpadaliśmy na pokład, łacno zwyciężając.

I tak po dwóch latach na morzu miałem 80 suwerenów w złocie, złożone u Żyda w Sluys. Bo załoga wydawała wszystko na gorzałkę i na dziewki, ale nie ja. W dziewiątym roku wojny, jak wszyscy o tym wiedzą, został zawarty rozejm pomiędzy królem Ispanii a Holendrami i Namiestnik rozkazał: Koniec z rabowaniem ispańskich statków. Ale van Brille powiedział, nie kazano nam zaprzestać szmuglowania, jako że nie jest to sprawa Namiestnika, niech go diabli. Ciągnęliśmy przeto dalej, ale mnie to niepokoiło i pewnego dnia poszedłem do mojego Żyda i on wypisał mi papier, mówiąc, że jakiemu pokażę go Żydowi, od Portugalii po Moskwę, on wypłaci mi tę sumę w złocie. Pewnej nocy zawinęliśmy do Anglii i kiedy wyszliśmy na ląd, żeby sprzedać nasz towar pewnemu człowiekowi z Plymouth, odszedłem w mrok i to był koniec mojego szmuglowania, tak mi się przynajmniej zdawało.

W Plymouth spędziłem kilka dni w gospodzie Pod Kotwicą na rozmyślaniach, co robić dalej, kiedy przyszedł człowiek poszukujący marynarzy i innych na rejs z admirałem sir Somersem do Wirginii w Nowym Świecie. Pomyślałem, że to znak, co powinienem zrobić, i powiedziałem mu, że jestem puszkarzem morskim i lądowym i że mogę za pomocą laski Jakuba i kwadrantu Davisa odczytać z gwiazd szerokość geograficzną i, jeśli trzeba, sporządzić mapę. Wtedy on zapytał: A możesz takoż chodzić po wodzie czy potrzebujesz łodzi? I wszyscy w gospodzie ryknęli śmiechem. Ale kazał mi iść ze sobą do pana Tollivera, kapitana

okrętu flagowego „Sea Adventure”. Powitał mnie uprzejmie i poprosił, żebym mu pokazał swe umiejętności. Tak i zrobiłem i on był ukontentowany tym, że potrafię wszystko robić z wielką biegłością, przeto podpisałem kontrakt jako ogniomistrz, z żołdem i szyling 4 pensy diem.

„Wyruszyliśmy drugiego czerwca roku dziewiątego. Po „Groene Draeck” okręt wydał mi się prawie pałacem jakiegoś lorda, tak był przestronny i doskonale wyposażony, i jedzenie dużo lepsze, żadnego sera holenderskiego i ryb i wina reńskiego, tylko dobre piwo i angielska wołowina, więc bardzom był kontent. Zaprzyjaźniłem się z panem Tolliverem i nauczyłem się od niego jeszcze więcej o sztuce kompasu i użyciu kwadrantu Davisa i jak odczytać szerokość geograficzną z gwiazd, co było najtrudniej wykonać należycie. Był najdziwniejszym człowiekiem, jakiegom w życiu spotkał, bo nie wierzył w łaskę Bożą i uważał, że wybór pomiędzy wiarą przesądnych papistów a Kościołem zreformowanym nie jest wart złamanego szylinga, i był przekonany, że Bóg stworzył świat i zostawił go samemu sobie, jak ta żona, co wystawia ciasto, żeby ostygło, i obchodzimy go tyle co nic. Spieraliśmy się o takie sprawy podczas nocnej wachty aż do świtu, ale do niczego nas to nie zawiodło, bo nigdyśmy się nie zgodzili, jako że nie szanował wcale Pisma Świętego. Byłeś przy tym, pytał, kiedy to pisali? Te? No to skąd wiesz, że to Słowo Boże, a nie napisane przez takiego samego głupca jak ty? Nie bał się takoż ogni piekielnych, mówił, że nigdy nie widział diabła ani anioła, ani nie spotkał nikogo (oprócz paru obłąkanych), co by widział. Uważał, że Kościół nie szkodzi większości rodzaju ludzkiego, i chodził chętnie na mszę w niedziele, ale nie zważał, co to było za nabożeństwo, ani nie słuchał kazania. Gdyby Król miłościwy powiedział: Czcij zwykły kamień albo papieża – z radością by to robił. Dla niego było to wszystko jedno i zdumiewało mnie to, no bo jak cały świat mógł uważać te sprawy za najważniejsze ze wszystkich spraw, a on jeden nie. On, zacny, poczciwy człek w przytomności umysłu.

Загрузка...