5

Kiedy dwaj detektywi wyszli, nie pognałem natychmiast z powrotem do pracy. Dokończyłem rutynowe ćwiczenia na siłowni, potem wziąłem prysznic i parówkę. Jadąc samochodem, nie wdałem się w ożywioną rozmowę z Omarem. Mój kierowca niemal obsesyjnie przeżywa nasze zaangażowanie w Iraku i w ogóle martwią go stosunki między jego przybraną ojczyzną a światem islamskim. Po Jedenastym Września nie doświadczył w tym mieście niczego przyjemnego. Tego konkretnego poranka, gdy radio wyszemrało już jak zwykle złe wiadomości i Omar wygłosił stosowny komentarz, jedyną potwornością, jaka zaprzątała mi głowę, był ponury los mojego ostatniego klienta, Bulstrode'a. Czy to możliwe, że znalazł dokument, który mógł zaprowadzić do bezcennego manuskryptu? I czy zabito go dlatego, że chciano się dowiedzieć, gdzie rzeczony dokument się znajduje? Przyszła mi do głowy jeszcze mniej przyjemna myśl: tortury oznaczały, że komuś bardzo zależało na wydobyciu od niego informacji, a jakiej informacji mógł im udzielić oprócz podania nazwiska osoby, której powierzył swój rękopis, czyli mojego? Nie znałem właściwie tego człowieka, ale ani przez chwilę nie zakładałem, że poddany torturom byłby w stanie wytrzymać i nie zdradzić miejsca, w którym znajduje się gruba koperta.

I znów, tak jak przy rozmowie z gliniarzami, mam poczucie nierealności, jakbym wchodził w formy wytworzone przez literacką fikcję. Wkrótce po skończeniu studiów, kiedy trwał jeszcze nabór do wojska, nie będąc typem buntownika, poddałem się temu, co nieuniknione, i stawiłem na ochotnika (jak sądzę, jeden jedyny z całego roku) przed komisją poborową. Przydzielili mnie do oddziału medycznego, nie do piechoty, i wylądowałem w 12 Szpitalu Ewakuacyjnym w Cu Chi w Wietnamie Południowym. W przeciwieństwie do mojego dziadka esesmana byłem absolutnie niewyróżniającym się żołnierzem – jak to się wówczas mówiło, dekownikiem albo cykorem – ale udało mi się zobaczyć spektakularny wybuch składu amunicji trafionego rakietą nieprzyjaciela i do dziś pamiętam, że świadkowie, aby jakoś „uprawomocnić” to przeżycie, wciąż powtarzali: „To było całkiem jak w filmie”. Tak więc, choć życie jest na ogół mało porywające, kiedy znajdziemy się w sytuacji z rodzaju tych, jakie uwielbiają autorzy thrillerów, nie potrafimy jej autentycznie przeżyć, bo nasza wyobraźnia została całkowicie opanowana przez stereotypy z literatury popularnej. I efektem jest coś na kształt tępego oszołomienia, poczucie, że cokolwiek to było, nie mogło się zdarzyć naprawdę. Myślimy dokładnie tak: To mi się nie może przydarzyć.

Po powrocie do pracy odczekałem, aż pani Maldonado odejdzie od biurka, i wziąłem z jej schowka klucz od sejfu. Wyjąłem kopertę Bulstrode'a i zabrałem ją do swojego gabinetu. Gdy oddawałem klucz, pani Maldonado spojrzała na mnie pytająco, ale nie miałem ochoty niczego wyjaśniać, a ona też się nie dopytywała. Powiedziałem jej, żeby mi nie przeszkadzano, i zamknąłem za sobą drzwi na klucz.

Nie jestem znawcą, lecz papiery z koperty sprawiały wrażenie naprawdę starych. Oczywiście podróbka tak właśnie powinna wyglądać, ale najwyraźniej ktoś był przekonany o ich wartości, skoro Bulstrode'a torturowano, aby ustalić miejsce ich przechowywania. W kopercie znajdowały się dwa oddzielne komplety papierów, oba najwyraźniej po angielsku, chociaż pismo, z wyjątkiem najkrótszych słów, nie było łatwe do odczytania. Jedna kartka była poznaczona czymś, co wyglądało na miękki ołówek.

Podarłem starą kopertę na kawałki, włożyłem papiery do nowej i odniosłem ją do banku. Potem przez resztę popołudnia pracowałem.

Następnego dnia, jak mówi mi mój notes, zjadłem lunch z Mickeyem Haasem. Spotykamy się, a raczej spotykaliśmy, na ogół raz w miesiącu; dzwoni przeważnie on i tak też było tym razem. Zasugerował „Sorrentino” w pobliżu mojego domu, a ja powiedziałem, że wyślę po niego Omara. Tak zwykle się dzieje, kiedy Mickey przyjeżdża na Manhattan. „Sorrentino” jest jedną z wielu identycznych, stylizowanych na włoskie restauracji, którymi upstrzone są boczne uliczki wschodniego Manhattanu i które żyją z tego, że serwują za odpowiednio słone ceny posiłki takim facetom jak ja. Każdy zamożniejszy mieszkaniec molocha, jakim jest biurowa strefa Manhattanu, ma swoje ulubione „Sorrentino”; bywalcy czują się tam jak u siebie, lecz są przy tym uwolnieni od domowego stresu. Wszystkie te przybytki pachną identycznie, we wszystkich funkcjonuje jakiś maitre, który zna człowieka i wie, jakie są jego ulubione potrawy i napoje. W każdym też w porze lunchu znajdą się co najmniej dwie interesujące kobiety, na których samotny klient w średnim wieku może zawiesić wzrok i poćwiczyć wyobraźnię.

Marco maitre, który dobrze mnie zna – posadził mnie jak zwykle przy stoliku w głębi po prawej i przyniósł mi, z własnej inicjatywy, butelkę swojego prywatnego rosso di montalcino, butelkę san pellegrino i talerz bruschette z anchois na przekąskę. Zdążyłem wypić mniej więcej pół kieliszka doskonałego wina, gdy do restauracji wkroczył Mickey. Z biegiem lat nabrał ciała, podobnie jak ja, choć obawiam się, że w jego wypadku jest to wyłącznie tkanka tłuszczowa. Podbródek ma podwójny, podczas gdy mój zachowuje pierwotną linię. Jego włosy, w odróżnieniu od moich, są jednak nadal gęste i kręcone, poza tym trzyma fason. Przypominam sobie, że kiedyś był nienaturalnie chudy, a może należałoby powiedzieć – wynędzniały. Skórę pod oczami ma jakby spękaną, oczy przekrwione i zmęczone. Nie ma tików, ale coś z nim jest nie tak. Znałem tego człowieka od lat i widziałem, że nie czuje się najlepiej.

Przywitaliśmy się, usiadł i nalał sobie wina. Połowę od razu wypił jednym haustem. Zapytałem, czy coś się stało. Popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Stało? Właśnie zamordowano mojego kolegę, powiedział, i zapytał, czy naprawdę o tym nie słyszałem. Odpowiedziałem, że owszem.

Przeczytawszy ostatnie zdania, postanowiłem, że od tej chwili będę wplatał w tok opowiadania dialogi, jak to teraz bezkarnie robią dziennikarze, bo opisywanie

swoimi słowami tego, co mówią ludzie, to istna męka. Gość, który wynalazł pauzę czy cudzysłów, nie był głupi. Gdyby jeszcze zastrzegł sobie prawo wyłączności do niego! A zatem:

– Kiedy się o tym dowiedziałeś? – zapytałem.

– Zadzwoniła do mnie do Austin sekretarka odparł. Właśnie wygłosiłem referat na porannej sesji i miałem oczywiście wyłączoną komórkę, a kiedy tylko ją włączyłem, przyszła wiadomość od Karen. Wróciłem pierwszym samolotem. Opróżnił kieliszek i nalał sobie drugi. Mógłbyś mi załatwić porządnego drinka? Wpadnę przez to wszystko w alkoholizm.

Przywołałem Paula, naszego kelnera, przybiegł natychmiast. Mickey zamówił gimlet.

– Kiedy wróciłem, zastałem kompletny chaos. Na uniwersytecie wrzało, szef

mojego wydziału, ten dupek, sugerował, że to w pewnym sensie moja wina, bo

zaangażowałem kogoś o tak wątpliwej reputacji.

– A to prawda?

Mickey poczerwieniał.

– Rzecz w tym, że to był także jeden z największych szekspirologów w swoim pokoleniu. A jego jedyną zbrodnią było to, że dał się nabrać oszustowi, co mogło się przecież zdarzyć każdemu z tych, którzy go teraz oskarżają, z moim pieprzonym szefem włącznie. Znasz tę historię?

Zapewniłem go, że przestudiowałem cały dostępny materiał w sieci.

– Tak, pieprzona katastrofa. Ale nie to interesowało policję. Mieli czelność sugerować, że prowadził… jak oni to nazwali… nieuregulowany tryb życia. Przez co rozumieli, że był gejem i że ten fakt miał jakoby coś wspólnego z jego śmiercią.

Dopił swój gimlet. Natychmiast zjawił się Paul, pytając, czy chce powtórzyć zamówienie, i prezentując jednocześnie menu rozmiarów billboardu z metra. Mickey spojrzał na kartę bez zainteresowania, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest rzeczywiście wzburzony; w normalnej sytuacji uwielbia jeść i lubi mówić o jedzeniu, gotować i rozpamiętywać rozkosze stołu.

– Na co masz ochotę? – zapytał.

– Co mi polecasz, Paul? – zwróciłem się do kelnera. Od lat nie zamawiałem tu niczego z karty.

Carciofi allagiudia, gnocchi alia romana, osso buco. Osso buco jest dziś bardzo dobre.

Mickey oddał menu.

– Wezmę to samo.

Kiedy odszedł Paul, podjął przerwany wątek.

– Mają swoją teorię, że był zamieszany w ciemne sprawki. Policyjna wyobraźnia, rozumiesz? Widzą, że to Angol i gej; jakiś chłopiec, którego wziął sobie na noc, związał go i sprawy wymknęły się spod kontroli.

– A to niemożliwe?

– Wszystko jest możliwe, ale ja akurat wiem, że Andy pozostawał w wieloletnim dyskretnym związku z kolegą, wykładowcą z Oksfordu. Jego gusta były inne.

– Mogły się zmienić. Nigdy nie wiadomo.

– Ale nie w tym wypadku, Jake. Znałem tego człowieka od ponad dwudziestu lat. Pociągnął łyk drugiego drinka. To tak, jakby podejrzewać ciebie, że uganiasz się za chłopcami.

– Albo ciebie – powiedziałem i wybuchnęliśmy śmiechem.

– Mój Boże, nie powinniśmy się śmiać. Biedaczysko! Dobrze tylko, cholera, że kiedy to się stało, byłem tysiące kilometrów stąd. Gliniarze przyglądali mi się podejrzliwie, próbowali wywęszyć jakieś oznaki nietypowych upodobań.

– A ci gliniarze to Murray i Fernandez?

Spojrzał na mnie zaskoczony i uśmiech zniknął mu z twarzy.

– Tak, a skąd wiesz?

– Do mnie też przyszli, żeby sprawdzić, czy czegoś nie wiem.

– Dlaczego do ciebie?

– Bo był moim klientem. Odwiedził mnie i opowiedział historyjkę o jakimś odnalezionym rękopisie. Myślałem, że to ty go przysłałeś.

Mickey patrzył na mnie z rozdziawionymi ustami. Zjawił się Paul i postawił na stole nasze żydowskie karczochy. Kiedy zostaliśmy sami, Mickey nachylił się do mnie i powiedział:

– Ja go nie przysyłałem. Nie, zaraz, pytał mnie kiedyś, czy nie znam jakiegoś prawnika, specjalisty od własności intelektualnej, i powiedziałem mu, że mój najlepszy przyjaciel się tym zajmuje. I wymieniłem twoje nazwisko. Spytałem, o co chodzi, a on odparł, że natrafił na pewien manuskrypt, który nadawałby się do opublikowania, i że chce wiedzieć, jaki jest status prawny tego znaleziska. Rzeczywiście przyszedł do ciebie?

– Tak. – Skinąłem głową. – Oświadczył, że ma manuskrypt, który zawiera informacje na temat nieznanego rękopisu Szekspira.

Zacząłem mu relacjonować swoją rozmowę z Bulstrode'em, ale Mickey połknął połówkę karczochowego serca, zakasłał gwałtownie i przepłukał gardło łykiem san pellegrino, nim przemówił.

– Nie, nie, miał rękopis, w którym była wzmianka o Szekspirze. Tak przynajmniej twierdził. Nigdy nie widziałem samego rękopisu. Przez tę historię z Pascoe miał paranoiczny uraz. Już po całej aferze wybrał się do Anglii to było zeszłego lata – a kiedy wrócił… jak by to powiedzieć… nie był sobą. Nerwowy. Rozdrażniony. Nie chciał rozmawiać o tym, co ma, mówił tylko tyle, że natrafił na wzmiankę o Szekspirze w autentycznym manuskrypcie z epoki. Zresztą nie powiedział mi, gdzie go znalazł. Jestem pewien, że to jakaś sensacja.

– Uważasz, że już sama wzmianka o Szekspirze wystarcza, żeby uznać jakiś rękopis za wartościowy?

– Wartościowy? Chryste, oczywiście! Kosmicznie doniosły. O epokowym znaczeniu. Zdawało mi się, że tłumaczyłem ci to setki razy, ale widocznie za mało.

– Więc wytłumacz jeszcze raz.

Mickey odchrząknął i podniósł widelec jak wskaźnik.

– Okay. Oprócz swego dzieła, największego literackiego osiągnięcia w historii ludzkości, William Szekspir nie pozostawił po sobie praktycznie żadnego materialnego śladu. To, co wiemy o nim na pewno, dałoby się spisać na kartce rozmiarów karty kredytowej. Urodził się, został ochrzczony, ożenił się, miał troje dzieci, sporządził testament, podpisał kilka aktów prawnych, ułożył epitafium

i umarł. Pomijając te dokumenty i grób, jedynym fizycznym śladem jego istnienia jest wątpliwa próbka pisma na rękopisie sztuki Sir Tomasz Morus. Nie ma ani jednego listu, inskrypcji, żadnych informacji w książkach z tamtych czasów. Okay,

ten facet był luminarzem londyńskiego teatru przez prawie dwadzieścia lat, a więc zachowało się mnóstwo wzmianek o nim, ale to słaba pożywka dla badaczy. Pierwsza wzmianka to atak na kogoś, kogo nazywa się „Shake-scene”, pióra dupka nazwiskiem Robert Greene i przeprosiny za wydrukowanie tego tekstu, podpisane przez niejakiego Chettle'a. Francis Mere napisał książkę Palladis Tamia, Wit's Treasury, słusznie zapomnianą, lecz napomykającą o Szekspirze jako najlepszym dramaturgu angielskim. Wspomina też o nim William Camden, rektor Westminster School, i Webster w przedmowie do Białej diablicy, jest też wzmianka u Beaumonta w jego Rycerzu Ognistego Pieprzu. No i jest jeszcze mnóstwo dokumentów prawnych: pozwów, umów dzierżawnych oraz różnych odwołań od orzeczeń sądu. I oczywiście podstawa: Pierwsze Folio. Towarzysze doceniali Szekspira na tyle, aby po jego śmierci opublikować wszystkie sztuki w jednym tomie i nazwać go ich autorem. I to właściwie tyle: kilkadziesiąt wzmianek i odniesień jego współczesnych. Na tym fundamencie zbudowano całą przeogromną dziedzinę nauki, przekopując sztuki i wiersze w poszukiwaniu aluzji do samego twórcy. Te dociekania to oczywiście tylko spekulacje, po prostu niczego nie wiemy na pewno. Przyprawia nas to o obłęd, bo ten człowiek jest nieuchwytną mgłą. Innymi słowy, nie mamy żadnych konkretów.

– To zamierzchłe czasy.

– Tak, ale wiemy masę rzeczy o Leonardzie, żeby przywołać pierwszy z brzegu przykład, a on żył o jedno stulecie wcześniej. Na zasadzie porównania – tylko jednego mamy autentyczny list Edmunda Spensera do Waltera Raleigh, objaśniający niektóre alegorie z Królowej wróżek. Wiemy bardzo wiele o Benie Jonsonie. Michał Anioł – zachowało się prawie pięćset jego listów, zeszytów, pieprzonych przepisów kulinarnych. A Szekspir, największy pisarz wszechczasów, poza tym ważny przedsiębiorca teatralny, nie pozostawił po sobie ani jednego listu. Problem w tym, że ta próżnia wsysa wszelkie fałszerstwa. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku istniał ogromny szekspirowski przemysł fałszerski. Nawet dzisiaj zdarzają się oszustwa, na czymś takim wpadł Bulstrode. Nie licząc kwestii autorstwa: nie mamy po nim nic oprócz samego dzieła, a zatem autorem musi być ktoś inny – Southampton, Bacon, istoty pozaziemskie… Nie potrafię nawet wyrazić, jak silne jest pragnienie, by znaleźć coś konkretnego o tym sukinsynu.

Jeśli Bulstrode rzeczywiście natknął się na manuskrypt z epoki, w którym wspomina się o Szekspirze, a który zwłaszcza zawiera jakieś istotne informacje no, to coś takiego mogłoby całkowicie go zrehabilitować jako szekspirologa.

Kiedy Mickey mówi o swojej pracy, młodnieje o dwadzieścia lat i przypomina mi bardziej niż zwykle chłopaka, którego poznałem w tamtym parszywym mieszkaniu na Sto Trzynastej Ulicy. Wyznam, że nie mogę sobie wyobrazić takiej transformacji w swoim własnym przypadku, gdybym, powiedzmy, zaczął rozprawiać o zawiłościach ustawy zabraniającej tworzenia i rozpowszechniania technologii, które mogą posłużyć do naruszenia mechanizmów ograniczających możliwość kopiowania cyfrowego. On kocha swój zawód i za to go podziwiam. I, jak przypuszczam, trochę mu zazdroszczę. Ale teraz, kiedy wymienił nazwisko Bulstrode'a, spochmurniał. A może oczy mu zwilgotniały? Trudno było to dostrzec w tym przyjaznym półmroku restauracji.

– Cóż ciągnął. Oczywiście teraz to już niemożliwe. Ale dałbym wiele, żeby móc zajrzeć do tych papierów. Bóg jeden wie, co się z nimi stało.

Wydało mi się w tym momencie, że spojrzał na mnie odrobinę podejrzliwie. Wszyscy porządni prawnicy są dyskretni i śmierć klienta bynajmniej nie rozwiązuje im języka, ale w porównaniu z nami, specjalistami od prawa autorskiego, nawet tamci są po prostu nieodpowiedzialnymi paplami. A więc nie złapałem przynęty, o ile jakąś zarzucał, tylko zapytałem:

– Czy coś się stało?

– Oprócz tego, że zabili Bulstrode'a? To dla ciebie za mało?

– Wyglądasz, stary, jakby gnębiło cię coś jeszcze. Zauważyłem to już parę razy. Nie jesteś przypadkiem chory?

– Nie, jeśli nie liczyć tego, że utyłem jak wieprz i nie ćwiczę, jestem zdrowy jak koń. Tętnice jak postronki, jak mówi mój lekarz. Nie, to, co widzisz, to zewnętrzne objawy kryzysu na rynku walut.

Tu muszę wyjaśnić, że Mickey i ja mamy różne podejście do kwestii inwestycji. Moja lokata to fundusz otwarty, powstały w 1927 roku inwestycyjny fundusz powierniczy, który nie daje nigdy więcej ani mniej niż 7 procent per annum. Mickey nazywa to nieodpowiedzialnym konserwatyzmem, a przynajmniej nazywał, kiedy parę lat temu rynek rozkwitał. On sam jest zwolennikiem funduszu bezpiecznego

i kiedyś raczył mnie opowieściami o swoich fantastycznych zyskach. Teraz już tego nie robi.

– No, zawsze masz jeszcze fabrykę tych suwaków przemysłowych – zauważyłem, na co parsknął śmiechem.

– Tak, gdybym nie musiał tego dzielić z dwoma tuzinami kuzynów. Moja rodzina cierpi na nadmiar spadkobierców.

Wyczułem, że nie chce drążyć tego tematu, więc powiedziałem:

– A skoro już o tym mowa: nie wiesz, czy zmarły profesor ma jakichś spadkobierców? Zakładam, że nie miał dzieci.

– Jest siostrzenica, Madeleine czy jakoś tak. Miał jej zdjęcie na biurku. Córka jego zmarłej siostry, nie widział poza nią świata. Myślę, że odziedziczy wszystko, co posiadał. Albo też jego długoletni przyjaciel.

– Zawiadomili ją?

– Tak. Przyjeżdża w tym tygodniu.

– Z Anglii?

– Nie, z Toronto. Siostra wyemigrowała przed laty, wyszła za mąż za Kanadyjczyka, mieli jedno dziecko. Ach, oto nasze gnocchi. Wiesz, wydaje mi się, że odzyskuję apetyt.

Kiedy zaczęliśmy pałaszować rozpływające się w ustach kluseczki, zapytałem:

– A więc właściwie rękopis nie prowadzi ani o krok dalej? Nie jest wskazówką, która wiodłaby do czegoś istotniejszego?

Mickey odpowiedział z pełnymi ustami:

– Istotniejszego niż wzmianka współczesnych o Szekspirze? Nie wyobrażam sobie, o co mogłoby chodzić. Powiedział ci?

– Zasugerował, że w manuskrypcie jest mowa o innym manuskrypcie, autorstwa samego Szekspira.

– Ach, tak? Moim zdaniem to czysta fantazja. Jak już mówiłem, Andrew pragnął za wszelką cenę powrócić do gry. Trudno się dziwić. Kiedy zostanie odczytany testament i ta… jak jej tam, Madeleine, będzie ogłoszona dziedziczką, przyjrzymy się temu i zobaczymy, co to warte. Chociaż, biorąc pod uwagę pragnienie tego człowieka, by za wszelką cenę odbudować swą karierę, sądzę, że niewiele.

Nie mówiliśmy już podczas lunchu (w którego trakcie Mickey rzeczywiście odzyskał apetyt i zaczął żartować na temat paskudztwa, jakie musieli jeść w Teksasie) ani o profesorze, ani o jego tajemniczym manuskrypcie, ani o jeszcze bardziej tajemniczym zgonie.

O ile, oczywiście, dobrze pamiętam, jako że powyższa relacja jest całkowicie sfabrykowana. Owszem, jadłem takie potrawy i piłem takie wino w tej właśnie restauracji, możliwe, że w towarzystwie Mickeya Haasa, i istnieje pewien Marco i pewien Paul, ale nie mogę zaręczyć, że jedliśmy właśnie te potrawy tamtego dnia przed wieloma miesiącami. Z trudem sobie przypominam, co jadłem na lunch w zeszły wtorek, nikt nie pamięta takich rzeczy. Zebrałem parę faktów dotyczących Szekspira, ale czy przy tej okazji, czy później, nie mogę zaręczyć. Pamiętam, że Mickey był rozstrojony i że to wtedy dowiedziałem się o istnieniu tej młodej kobiety. Zresztą Mirandy, nie Madeleine. To, co piszę, jest fikcją, ale już w trakcie pisania staje się prawdą, bo w rzeczywistości nie mamy prawdziwych wspomnień. Wszystko wymyślamy. Proust wymyślał, Boswell wymyślał, to samo Pepys… Właściwie żywię dużo współczucia dla tej rosnącej liczby osób, często szacownych, które zostają przyłapane na zmyśleniach. To znaczy, że nie studiowałem medycyny na Harvardzie? Nie spółkowałem z tą kobietą…? Nie jest to sprawa upadku moralności (bo sądzę, że nigdy nie istniała prawda oparta na pamięci), tylko raczej triumf własności intelektualnej, tej nawałnicy wymyślonych rzeczywistości sztucznych bytów, spreparowanych komputerowo zdjęć, pisanych przez „murzynów” powieści, grających z playbacku zespołów rockowych, sfabrykowanych reality show, amerykańskiej polityki zagranicznej – nawałnicy, przez którą brniemy dzień po dniu. Każdy, poczynając od prezydenta, jest teraz powieściopisarzem.

Myślę, że o zapoczątkowanie tej tendencji możemy oskarżać Szekspira, bo stworzył on postacie prawdziwsze niż ludzie, których znamy. Dick Bracegirdle to rozumiał i dlatego postanowił zniszczyć Williama i jego dzieło. Na Columbii słuchałem wykładów z historii średniowiecznej Anglii Haas pamięta je także, bo mi je polecił prowadzonych przez człowieka nazwiskiem Charlton. I choć wymazałem z pamięci Domesday Book, a także wszystkich królów i królowe, dobrze pamiętam jego podejście do historii. Mówił, że są jej trzy rodzaje. Pierwszy to, co się naprawdę

wydarzyło i co bezpowrotnie przepadło. Drugi to, co większość ludzi uważa za wydarzenia historyczne i co przy pewnym wysiłku możemy odtworzyć. Trzeci – to taki jej obraz, jakiego życzyliby sobie w przyszłości ówcześni ludzie władzy, i to jest właśnie dziewięćdziesiąt procent historii utrwalonej w książkach.

(Tak czy inaczej, czytając powtórnie scenę w restauracji, stwierdzam, że jestem z niej absurdalnie zadowolony. Tak, w ten sposób mogło to wyglądać. Odtworzyłem styl mówienia Mickeya i mam nadzieję, że ci, którzy go znają, stwierdzą, że nieźle mi się to udało. Dostrzegam też, że rzeczywistość dopasowała się zgrabnie do fikcji, którą stworzyłem, i jestem absolutnie pewien, że gdyby Mickey to przeczytał, powiedziałby: „Owszem, tak to zapamiętałem”. A zatem, pisząc, posługuję się tym drugim rodzajem historii. Myślę, że podobnie jak Bracegirdle, choć on był człowiekiem uczciwym, a ja taki nie jestem).

Tu muszę nadmienić, że wkrótce po tym wydarzeniu wstąpiłem do jednego ze sklepów elektronicznych przy Szóstej Alei, żeby kupić baterię do telefonu komórkowego, i z powodów, których sobie nie przypominam… nie, właściwie to pamiętam. Jak już mówiłem, mam umysł bardziej chaotyczny, niżbym sobie życzył, i zwykle, kiedy akurat coś przyjdzie mi do głowy, robię przypadkowe notatki o tym i owym, zapełniając nimi końcowe stronice wspomnianego notesu. Niestety, czasem stwierdzam, że nie mogę odczytać tego, co zapisałem; typowa notatka to „zob. art. o kod. hnrym”. Ale gdy wszedłem do sklepu, mój wzrok padł na uruchamiany głosem dyktafon Sanyo 32; pomyślałem, że byłby dobrym rozwiązaniem mojego problemu, i kupiłem go za siedemdziesiąt dwa dolary. Ma rozmiary komórki i nagrywa dwie godziny w trybie wysokiej wierności zapisu. Jak tylko dokonałem tego zakupu, dwie godziny z mojego życia zostały zapisane do późniejszego odsłuchania. Okazały się bezcenne dla moich bieżących prób pisarskich.

Po lunchu odwiozłem Mickeya lincolnem. Wypił sam prawie całe wino i kilka gimletów, więc był nieźle wstawiony. Kiedy Mickey wprawi się w taki stan, nieodmiennie opowiada o swoich trzech żonach. Pierwsza pani H., Louise, była jego miłością z college'u, rosłą blondynką z dobrej nowoangielskiej rodziny. Ofiarowywała mu swe wdzięki pod balkonem akademika oplecionym festonami bluszczu,

z której to kryjówki w tamtych czasach korzystaliśmy wszyscy, oraz w warunkach nieco bardziej intymnych – w naszym mieszkaniu na Sto Trzynastej. Zaczęła darzyć Mickeya względami na trzecim roku, kiedy dostała od niego pierścionek, co było jeszcze jedną wesołą tradycją tamtych lat. Pamiętam weekendowe poranki w mieszkaniu: Mickey w swoim kasztanowym welurowym płaszczu kąpielowym (czy w szlafroku, jak go nazywał) parzył z namaszczeniem kawę w ekspresie, a Louise wpływała niczym łabędź do kuchni, lekko speszona moim widokiem, ale zawsze z klasą. Zwykle pojawiała się wtedy w czarnych rajstopach i w jednej z eleganckich koszul Mickeya, czyli w stroju, który od tamtych czasów uważam za szalenie erotyczny. (Rajstopy uchodziły wtedy za bieliznę; nigdy nie oswoiłem się z widokiem dziewczyn biegających po mieście w rajstopach i prezentujących światu swe wdzięki – i zawsze odczuwałem wibracje w mosznie). Nie nosiła też stanika, bo wcześnie przyjęła ten styl, zresztą miała śliczne, spiczaste i podskakujące cycuszki.

Założeniem tych poranków było to, że Mickey jest wielkim ogierem z kochanką, a ja biednym, lecz uczciwym, seksualnie upośledzonym uczniakiem, i ta komedia nieźle nas bawiła! W rzeczywistości dostawałem w tym zakresie więcej, niż mogłem wziąć, od kobiety nazwiskiem Ruth Polansky, trzydziestosześcioletniej pracownicy Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Utrzymywałem to w tajemnicy przed swoim współlokatorem i wszystkimi innymi, głównie dlatego, że byłem tym zakłopotany, i z uzasadnionej obawy o pracę Ruth. Czy jest to istotne dla tej historii? W pewnym sensie, choć tylko jako dowód, że mój trening w ukrywaniu swego życia seksualnego zaczął się wcześnie. Myślę, że nie ma bardziej wybuchowej mieszanki niż romans między nastoletnim chłopcem i kobietą w pewnym wieku, kiedy to szczyt potencji mężczyzny idzie w parze z seksualnym apetytem kobiety. Francuzi przejawiają nabożny podziw dla takich romansów i mają całą literaturę na ten temat, lecz w Ameryce (patrz Absolwent i pani Robinson!) jest to traktowane tylko jako farsa.

Nasz romans był rzeczywiście dość farsowy, bo podstawowym problemem było znalezienie miejsca, gdzie moglibyśmy to robić. Ona mieszkała z matką, a ja z Mickeyem Haasem, żadne z nas nie miało samochodu, ja, jak już wspominałem, byłem biedakiem, a pensja bibliotekarki nie wystarczała na hotele.

Pani Polansky i ja znaliśmy się od lat; przyglądała się z zainteresowaniem mojemu dorastaniu i towarzyszącemu mu rozwojowi potężnej muskulatury. Była drobną, bladą kobietą z jedwabistymi, bezbarwnymi włosami, które wiązała w koński ogon, dzięki czemu wyglądała młodziej. Co nietypowe dla tamtych czasów, była rozwódką i to dodawało pikanterii moim fantazjom, które zaczęły się, gdy miałem mniej więcej dwanaście lat. Kiedy to odtwarzam w pamięci (fałszywie, jak przypuszczam), mam wrażenie, że podeszła mnie całkiem sprytnie, wykorzystując moje zainteresowanie teatrem, aby skierować me myśli ku życiu erotycznemu, niedostępnemu na ogół w tamtych czasach uczniom szkoły średniej. Podsuwała mi książki, sztuki teatralne: Williamsa, Ibsena, Herbatkę i współczucie, francuską poezję erotyczną i Ulissesa, tę ostatnią powieść pożyczoną z prywatnej biblioteki. Nie jest specjalnie trudno uwieść kilkunastoletniego chłopca w pachnącej książkami, dobrze ogrzanej bibliotece w senne zimowe popołudnie. Nie przeszkadzały jej pryszcze. Zachwycała się moimi oczami. Seksowne, alkowiane oczy, mówiła.

Do pierwszego uwiedzenia doszło w służbowym pokoiku w bibliotece. Miała piętnastominutową przerwę, druga bibliotekarka siedziała przy biurku. Zrobiliśmy to na krześle koło grzejnika, który z sykiem wypuszczał parę, choć nie żywił żadnej urazy do pani Polansky. Wytrzymałem tylko parę minut, ale to wystarczyło, by wstrząsnął nią potężny paroksyzm, podczas którego, nie chcąc przyciągać uwagi swoich bibliotecznych zwierzchników, wypuszczała przez zaciśnięte zęby hektolitry powietrza; odtąd syk uchodzącej pary kojarzy mi się zawsze z rozpustą. Nie usłyszałem jej pełnego, wydanego z głębi serca krzyku ekstazy, dopóki miasto nie zaczęło zamykać bibliotek we wtorkowe i czwartkowe popołudnia, a ja nie mogłem korzystać ze swojego starego pokoju w rodzinnym mieszkaniu, kiedy Mutti pracowała w szpitalu.

Mieliśmy mniej więcej trzygodzinne okienko pomiędzy dwunastą a porą powrotu mojej siostry ze szkoły. Większość tego czasu pochłaniała nam podróż metrem z centrum Manhattanu na wschodni Brooklyn, więc zdzieraliśmy z siebie pośpiesznie ubrania, zaledwie szczęknął zamek w drzwiach. Wśród kobiet mego życia pani Polansky nie należała do najgłośniejszych w obwieszczaniu orgazmu, ale plasowała się w czołówce. W chwili szczytowania wydawała z siebie serię

głębokich i donośnych organowych jęków i biorąc pod uwagę farsowy charakter naszego romansu, można było przewidzieć, że pewnego dnia, kiedy po naszych wysiłkach będziemy doprowadzać do porządku ubrania, aby móc się pokazać zewnętrznemu światu, zastaniemy Mutti przy kuchennym stole. Wzięła z jakichś powodów wolne popołudnie i nigdy się nie dowiedziałem, jak długo tam siedziała. Jej oblicze pozostawało nieodgadnione, kiedy przedstawiałem jej panią P. jako korepetytorkę pomagającą mi w algebrze. Ruth wyciągnęła rękę i Mutti uścisnęła jej dłoń, całkiem poprawnie, po czym zaproponowała kawę.

Nie myślałem o tamtym popołudniu już od dłuższego czasu. W gruncie rzeczy nie bardzo lubię w ogóle myśleć o mieszkaniu matki, zwłaszcza o kuchni.

Wróćmy do Mickeya i jego żon. Louise, jak już powiedziałem, była pierwszą i przetrwała zwyczajowe siedem lat. W tym czasie rewolucja seksualna osiągnęła apogeum i Mickey też chciał w niej mieć swój udział, co dla profesora nie było takie trudne. Pojawiła się więc Marilyn Kaplan, wieczna studentka. Mickey zdążył się już dorobić dwójki dzieci, miał też psa i mieszkał w wielkim domu w Scarsdale, toteż zaspokojenie żądzy, jaką czuł do Marilyn, kosztowało go majątek. Z trzech jego żon Marilyn była najpiękniejsza w sensie klasycznej urody: duże czarne oczy, lśniące, długie kasztanowate włosy i duże ciało amerykańskiej dziewczyny, czyli długie nogi, szczupła talia, atomowy biust. Była zagorzałą feministką ze szkoły lat siedemdziesiątych: ignorowała męskie spojrzenia, choć jednocześnie nieustannie je przyciągała i rozkwitała pod ich wpływem. Urodziła mu kolejne dziecko i po jakichś trzech latach zniknęła z facetem z Berkeley, jak mi się zdaje, obojnaczym biseksualistą, wzorem politycznej poprawności. Jak wyjaśniał Mickey, problem był głównie natury intelektualnej: mój przyjaciel nie dorównywał jej poziomem znajomości teorii literatury. Uważała to za coś niemal tak ważnego jak seks, w której to dziedzinie była, według słów samego Mickeya, partnerką dominującą, obdarzoną nieograniczoną energią i inwencją.

Byłem raz na jej wykładzie. Zabrał mnie Mickey, temat brzmiał mniej więcej: „Uprzywilejowana funkcja tekstu w późnych komediach; teoria aktu mowy i formacja dyskursywna w utworach Szekspira”. Nie zrozumiałem z tego ani słowa. Powiedziałem to Mickeyowi, więc próbował mi tłumaczyć teorie Foucaulta, Althussera i Derridy i opowiadać o rewolucji w studiach literaturoznawczych,

których Marilyn była ozdobą, ale widziałem, że nie ma do tego serca. Problemem Mickeya, doszedłem do wniosku, było to, że choć potrafił mówić językiem aktualnych trendów w krytyce i szło mu to całkiem nieźle, naprawdę kochał Szekspira, a w oczach jego żony miłość do czegokolwiek uchodziła najwyraźniej za burżuazyjną afektację maskującą machinacje despotycznego patriarchatu. Marilyn sądziła, że uda jej się zmienić Mickeya, że wniesie świeży powiew do jego paternalistycznych, burżuazyjnych poglądów na literaturę, ale nic z tego. No i nigdy nie doprowadził jej do orgazmu, w odróżnieniu od Geralda z Berkeley, który to potrafił, tak przynajmniej twierdziła. Ale zostawiła mu dziecko.

Numerem trzy była, albo jest, Dierdre, redaktorka u Putnama, twór z kevlaru i strun fortepianowych, istota, która dążyła do perfekcji we wszystkim. Jest obecnie (wracamy na właściwy tor) głównym przedmiotem narzekań, jako że hołduje modzie, i to na całego. Dla Dierdre mieć nieodpowiednią lodówkę, iść na nieodpowiednie przyjęcie, pojawić się w nieodpowiednim klubie łub kurorcie, mieć nieodpowiedni dom w eleganckim Southampton czy Easthampton – to coś w rodzaju towarzyskiego raka. Teraz zapragnęła urodzić idealne dziecko, przed czym Mickey się raczej wzdraga, posiadając już trójkę. Opowiedział mi długą anegdotę o…

Wiecie, zapomniałem, o czym to było. O płytkach? O jakimś niemieckim urządzeniu? Sprzęcie kuchennym? O strategii antykoncepcyjnej? Chrzanić to, nieważne, rzecz w tym, że Dierdre kosztuje go majątek, podobnie jak pierwsza żona i pierwszy komplet dzieci. Z kolei Jason, którego urodziła mu Marilyn, sprawiał kłopoty wychowawcze, Mickey wydawał więc fortunę na szkoły specjalne i wizyty u psychiatrów, a ze względu na sytuację na rynku i zbyt licznych potencjalnych spadkobierców rodzinnego majątku popadł w poważne tarapaty finansowe. (Zaproponowałem mu pożyczkę, zaśmiał się: Cha, cha, nie jest jeszcze tak źle!). Takie sesje narzekań na te jędze są nieodłącznym elementem mojej przyjaźni z Mickeyem. Myślę, że nasłuchał się tego i ode mnie, choć miałem tylko jedną żonę. Osobliwą rzeczą, jeśli chodzi o żony Mickeya, jest jednak to, że przypadkiem pieprzyłem je wszystkie, choć nigdy wtedy, gdy pozostawały z nim w związku małżeńskim. Na coś takiego na pewno bym się nie poważył.

Louise i ja spędziliśmy razem jedno długie popołudnie jakieś dwa tygodnie przed ich ślubem. Powiedziała mi, że go kocha i chce mieć z nim dzieci, ale po prostu nie może znieść myśli, że już nigdy nie zrobi tego z innym mężczyzną, i że zawsze miała na mnie chętkę (jej określenie) i chciałaby spróbować, jak by to było, zanim wrota zatrzasną się na zawsze. Zachowywała się trochę nerwowo i było jasne, że Mickey nie wyszedł poza kurs wstępny, podczas gdy pani Polansky przerobiła ze mną cały program. Na tym popołudniu się skończyło, nigdy o nim nie wspomniała ani nie szukała więcej okazji i nie sądzę, żeby powiedziała o nim Mickeyowi, nawet kiedy już odszedł do Marilyn.

Którą to Marilyn poznałem na wieczorku literackim, zaproszony przez jednego z moich klientów, mniej więcej pół roku przed tym, zanim zajął się nią Mickey. Perorowała o faszystach na jej wydziale literatury angielskiej, a ja wygłosiłem jakąś niewinną uwagę o technicznym znaczeniu tego słowa i o tym, że nie jest szczególnie rozsądne używać go w tak szerokim, metaforycznym sensie. Chodzi o to, żeby nie przeoczyć chwili, kiedy znów pojawi się prawdziwy faszyzm, co jest bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego oczywistą atrakcyjność. Roześmiała się, gdyż ona określała mianem faszysty każdego, kogo nie lubiła, i reakcją było zawsze zaprzeczenie. Nikt oprócz paru odmóżdżonych kmiotków z Indiany czy Idaho nigdy nie przyznawał się do popierania faszyzmu. Z oczywistych powodów byłem gruntownie oczytany w historii i literaturze dotyczącej tej filozofii, a ponieważ trochę podpiłem, dałem jej zdrowo popalić. Myślę, że nigdy wcześniej nie słyszała spójnego argumentu, który nie wyszedłby z jej tezy, tylko z całkowicie odmiennego punktu widzenia że na przykład seksualna i rasowa dyskryminacja jest czymś naturalnym i że absurdem jest się jej wstydzić albo ją tłumić, tak samo jak absurdem byłoby wstydzić się seksu; że władza absolutna, która pozwala miażdżyć butem twarz przeciwnika, dostarcza rozkoszy i że też nie należy się tego wstydzić; że demokracja jest żałosna, za to naginanie woli i jej podporządkowywanie przywódcy wprawia w ekstazę: że wojna oznacza zdrowie państwa…

Kiedy skończyłem, stwierdziła stanowczo, że nikt z pewnością nie wierzy w te brednie, a ja na to, że owszem, wielu w historii uwierzyło, że właściwie była to postawa szalenie popularna kilkadziesiąt lat temu wśród takich mądrali jak ona,

włączając w to Martina Heideggera i mojego dziadka, który, poinformowałem ją, należał do Waffen-SS. Myślała, że żartuję, zapewniłem ją, że nie, i zaprosiłem do siebie, aby obejrzała mój zbiór rodzinnych nazistowskich pamiątek, bo jestem raczej pewien, że od nikogo nie dostała jeszcze takiej propozycji. Poszła więc do mnie, pokazałem jej te zbiory i opowiedziałem swoją historię. Efekt był perwersyjnie erotyczny, bo, jak przypuszczam, była w tym egzemplifikacja słynnego powiedzenia Sylvii Plath, choć nie każda kobieta mnie kocha i nie jestem faszystą. Ona naprawdę chciała dostać butem w twarz, miało to przybrać formę gwałtu i innych brutalnych działań. Nie przepadam za takimi rzeczami, ale czułem się zobowiązany do odgrywania w tych okolicznościach roli dżentelmena (że się tak wyrażę). Szczególnie podniecał ją plugawy język, jeszcze jedna rzecz, za którą nie przepadam. Nie zadzwoniłem do niej więcej ani jej nie widziałem, aż pewnego dnia Mickey zaprosił mnie na drinka, żebym poznał jego nową miłość, i okazało się, że to ona. Udawaliśmy, że się nie znamy.

Dierdre wydaje książkę jednego z moich klientów. Poznaliśmy się w moim biurze; chodziło o to, że jej autor posłużył się postaciami występującymi w wydanej już wcześniej książce, do której prawa miał zastrzeżone inny pisarz. Wymieniliśmy spojrzenia. Miała na sobie mieniącą się bluzkę i bardzo obcisłe spodnie, a kiedy wstała, żeby wyciągnąć coś z aktówki, mogłem podziwiać jej tyłek, szczupłe uda i interesujący prześwit między nimi, szeroki jak talia kart. Kiedy się odwróciła, znów spojrzała mi w oczy. Była to, muszę przyznać, sytuacja jak z serialu Seks w wielkim mieście. Zadzwoniłem do niej i dalej poszło utartym trybem. Okazało się, że należy do kobiet, które lubią dobre rżnięcie, a potem się masturbują. Nie miała w ogóle włosów na podbrzuszu i pozostawiła bolesne otarcie na mojej kości łonowej. Na jej korzyść powiem, że była słowikiem, co bardzo lubię, i szczytując, wydobywała z siebie serię melodyjnych dźwięków. Spotkaliśmy się kilka razy było to jakieś pięć lat temu – a później zadzwoniłem i była zajęta, zadzwoniłem jeszcze raz, znów była zajęta, i na tym się skończyło. Nie żałowałem tego finału. Myślę, że uważała mnie za trochę nadętego, a ja uważałem ją za nieco płytką. Kiedy spotkaliśmy się kilka miesięcy przed jej ślubem z Mickeyem, też udawała, że mnie nie zna, i być może rzeczywiście zapomniała nasz rutynowy mały wyskok.

Nieco przygnębiony tymi reminiscencjami, przywołuję je jednak tylko po to, żeby przygotować grunt pod tę opowieść, pod coraz żałośniejszą tęsknotę za erotyzmem. Dierdre była seksowna, ale nie miała w sobie erotyzmu, nie było w niej głębi. Artyści, jak się przekonałem, tacy właśnie są; wszystko lokują w swoich dziełach. Moja była żona Amalie jest zdecydowanie najbardziej erotyczną kobietą, jaką znałem, emanuje wprost siłą życiową i wszystko, czego dotknie, staje się piękne. Z wyjątkiem mnie.

Czy istnieje antonim przymiotnika „erotyczny”? Może „tanatyczny”. Czy jest takie słowo? Ale najwyraźniej sam desygnat jest realny, bo czyż nie rozkoszujemy się śmiercią? Zwłaszcza śmiercią gwałtowną. Cóż to za przyjemność! Czy nie pokazujemy jej dziesiątki tysięcy razy naszym dzieciom, ze wszystkimi jej fikcyjnymi szczegółami? Albowiem z wyjątkiem wyścigów organizowanych przez NASCAR to jedyny obszar, na którym dostrzegamy różnicę między Własnością Intelektualną a Realnym Życiem. Prawdziwa śmierć jest ostatnią rzeczą, jaka wprawia w zakłopotanie. I z pewnością istnieje estetyka śmierci, przeciwieństwo tych wszystkich żywych, impresjonistycznych scen i soczystych aktów Bouchera, estetyka, która, jak sądzę, osiągnęła apogeum w czasach reżimu, na której ołtarzu mój dziadek złożył najwyższą ofiarę. W przeciwieństwie do Miesa ten urok nie ma nic wspólnego z czystą funkcjonalnością. Amerykański P-47 Thunderbolt był skutecznym i budzącym grozę orężem, prawdopodobnie najlepszym myśliwcem bombardującym z czasów II wojny światowej, ale wyglądał jak coś, co wyszło ze studia Disneya, tłuściutki i bulwiasty, ze śmigłem sterczącym z uśmiechniętej buźki. Natomiast sztukas wygląda na to, czym jest: grozą sianą z nieba. I kolejny przykład: czołg Sherman wygląda na zabawkę, którą mógłby ciągnąć na sznurku berbeć, podczas gdy Panzer VI Tiger jest skomplikowaną machiną do zabijania ludzi. Nie wspominam już o fantastycznych mundurach i insygniach. I o tym, co trzymam w ręku.

Niemcy nazywają to Pistole-08, null-acht, ale znany jest powszechnie jako lu-ger. To ten sam egzemplarz, którym wywijała mama, gdy poznali się z ojcem; no właśnie, kłamała w tej kwestii, bo pistolet istnieje. Jest to specjalny model, który dostał dziadek, kiedy odznaczono go Krzyżem Rycerskim z Liśćmi Dębowymi i Mieczami. Bóg wie, ile to jest warte, na pewno tysiące dla tych dziwacznych

człowieczków, którzy kolekcjonują takie gówno. Po lewej stronie kolby w orzechowa okładkę wtopiony jest podzielony na cztery części czerwono-biały romb z czarnymi literkami pośrodku



a po prawej widzimy srebrną miniaturkę odznaczenia; imię i nazwisko odznaczonego, jego ranga i data są wygrawerowane na zamku. Z pewnością sam Himmler wręczał mu go swymi białymi, pulchnymi dłońmi. Matka nie była pewna, za jakie zasługi krzyż został przyznany, ale polegały one między innymi na zabiciu imponującej liczby Rosjan pod koniec lata 1943 roku, kiedy dziadek dowodził pułkiem pancernym na froncie wschodnim. Wciąż jeszcze lekko się pocę, kiedy trzymam ten pistolet i na niego patrzę, tak absolutnie okropna jest to rzecz, ale z jakichś niejasnych powodów nigdy nie mogłem go sprzedać ani wrzucić do rzeki. Do tego jest załadowany oryginalnymi nabojami parabellum 9 mm. I wiem, że działa. Może sobie kiedyś z niego popukam. Właściwie to nieźle strzelam z pistoletu. Mój brat Paul nauczył mnie tej sztuki, kiedy go zwolnili po pierwszej odsiadce. Umówiliśmy się pewnego popołudnia w Fort Bragg, poszliśmy do sosnowego lasu i tam grzaliśmy z wojskowego colta 45 i radzieckiego makarowa 9 mm, który Paul miał w Wietnamie. Uczył mnie bojowej techniki „cel i pal”, zwłaszcza szybkości, bo przy strzelaniu z pistoletu cel jest zazwyczaj odległy o dwa i pół albo o dwa metry.

W każdym razie podrzuciłem Mickeya na uczelnię. Wysiadając z samochodu, powiedział:

– Daj mi znać, jak zadzwoni siostrzenica. Powiedz jej, że jeśli znajdzie ten manuskrypt, to chętnie rzuciłbym na niego okiem.

Obiecałem, że zadzwonię, i pojechaliśmy z Omarem na południe. W drodze powrotnej rozmyślałem o swojej długiej zażyłości z Mickeyem Haasem, zwłaszcza o jej seksualnych aspektach. Musiałem przyznać, że odczuwałem pewną pogardę dla tego człowieka, co jest, jak uważam, nieuniknioną częścią wszelkich intymnych

i długotrwałych przyjaźni. Mój brat Paul nazwałby to uczucie nieodłączną częścią naszego upadku, powiedziałby, że nie możemy kochać bez zastrzeżeń, że musimy liczyć się z tymi, których kochamy, mniej, niż oni, naszym zdaniem, liczą się z nami, przynajmniej pod jednym względem. Sądzę, że jest to dobra rzecz, choć bolesna. Wszyscy mamy tendencję do samouwielbienia i jedną z głównych funkcji dobrego przyjaciela jest trzymać tę tendencję na wodzy. Wiem, że Mickey uważa mnie za starego nudziarza, który nie jest nawet w połowie tak bystry jak on. Daleko mi do jego sławy. Nie piszę bestsellerów, nie jestem uwielbiany przez legiony studentów, nie jestem członkiem Państwowej Akademii Sztuki i Literatury ani, jak on, laureatem nagrody Pulitzera. Sądzi zapewne, że jestem kochliwy albo przynajmniej mam bzika na punkcie seksu. Został z pewnością wtajemniczony w moje grzeszki, z wyjątkiem trzech przypadków, o których pisałem. Był strasznie poruszony moim rozstaniem z Amalie. Ona jest dla ciebie idealna, powiedział wtedy, wyliczając jej zalety. Miał rację. Była dla mnie wręcz za idealna, ale trudno to wytłumaczyć innej osobie.

Kilka dni później, jak wynika z moich zapisków, pani Maldonado odebrała telefon. Uczuliłem ją na taką możliwość, podkreślając w ten sposób jego ważność. Głos był młody, przyjemny, lekko gardłowy. A więc wie pan, o co chodzi, tak? Akcent zdradzał Kanadyjkę. Głos „zza miedzy”, jak mówią w reklamach. Wydał mi się od razu bardzo pociągający, więc zaprosiłem ją do swego biura, ale odmówiła. Z powodów, które mi wyjaśni, kiedy się zobaczymy, wolałaby się ze mną spotkać w jakimś neutralnym miejscu. Gdzie wobec tego? Pracuje, powiedziała, w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej, w czytelni Brooke Russell Astor, w dziale cymeliów. Odparłem, że muszę jeszcze załatwić parę spraw, ale możemy się spotkać o czwartej. Obiecała, że będzie czekać. Wróciłem do codziennych obowiązków, między innymi do sprawy pozwu dla jakiegoś, pożal się Boże, artysty ze strony pewnej olbrzymiej korporacji. Jest to chleb powszedni prawnika od własności intelektualnej. Ktoś przywłaszczył sobie logo pewnej ogólnokrajowej sieci, aby napiętnować szaleństwo konsumpcji. Oryginalne logo jest nieco ryzykowne (cycki), a artysta uczynił je jeszcze bardziej odważnym i umieścił na plakatach i T-shirtach, czym korporacja nie była bynajmniej zachwycona. Mogę załatwiać umorzenie takich spraw przez sen albo, jak w tym przypadku, rozmyślając o czekającej mnie randce

z tajemniczą spadkobierczynią Bulstrode'a, która, jak już wiedziałem, nazywa się Miranda Kellogg.

Za piętnaście czwarta Omar podwiózł mnie na Piątą Aleję, pod wejście wielkiego gmachu biblioteki. Dwa kamienne lwy, Cierpliwość i Męstwo, które według nowojorskiej tradycji ryczą, kiedy po schodkach wstępuje dziewica, milczały. Pojechałem windą na drugie piętro i załatwiłem przepustkę do zamkniętej salki przy głównej czytelni. Tu wspomnienie: sporą część swych licealnych lat spędziłem na przesiadywaniu przy tych długich drewnianych stołach. Przyjeżdżałem metrem z Brooklynu i zostawałem tu na cały dzień, szukając rzekomo materiałów do szkolnego wypracowania (było to oczywiście przed erą Internetu i zanim zaatakowała mnie pani Polansky), ale głównie żeby cieszyć się anonimowością, towarzystwem obcych ludzi, naukowców i całkowitym brakiem mishkinizmu. Moje pierwsze naprawdę dorosłe doświadczenie.

Dostrzegłem ją od razu, przy długim stole w rogu. Jeśli nie liczyć dżentelmena obsługującego służbowe biurko, była sama w wyłożonej boazerią sali. Miała jasne włosy zaplecione w dwa maleńkie warkoczyki przypięte nad uszami. Tak czesała się Amalie, kiedy się do niej zalecałem, i choć to absurdalne, zawsze brał mnie ten styl. Miała odsłoniętą i rozkosznie bezbronną szyję; kobieca szyja jest moim zdaniem najbardziej niedocenianą w naszej kulturze drugorzędną cechą płciową, tą, która zawsze działała na mnie piorunująco. Stałem dłuższą chwilę, przypatrując się, jak przewraca kartki. Potem w jakiś tajemniczy sposób, którego nikt nigdy nie potrafił mi przekonująco wytłumaczyć, uświadomiła sobie, że na nią patrzę, i odwróciła się raptownie. Nasze spojrzenia się spotkały. Skinąłem lekko głową. Uśmiechnęła się olśniewająco, wstała i podeszła do mnie. Nie wyglądała właściwie jak młoda Amalie (nie miała jej rysów), ale odznaczała się tym samym kocim wdziękiem; była raczej niskiego wzrostu, miała na sobie krótką szarą spódniczkę i piękną bluzkę z jaskrawo różowego jedwabiu. Ciemne pończochy, szczupłe kostki. Wyciągnęła rękę, uścisnąłem jej dłoń. Miała zielone oczy, zupełnie jak Amalie. Zapewne pan Mishkin, powiedziała. Jestem Miranda Kellogg. Przez chwilę nie mogłem wydobyć głosu. Poczułem elektryczny impuls w ramieniu i, obawiam się, przytrzymałem jej dłoń trochę za długo. Pamiętam, że sytuacja wydała mi się groteskowa.

List Bracegirdle'a (5)

Zbliżając się do domu, usłyszałem kobiece wrzaski i kiedy wszedłem, zobaczyłem ojca leżącego na mojej biednej matce i dzierżącego kij w dłoni; nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego anim nie myślał, że obaczę. A rzecz się miała tak: Margaret, dziewka służebna, znalazła w rzeczach mojej matki papistowski krucyfiks i różaniec i przyniosła to z miejsca ojcu, a on, pomyślawszy, że przez tyle lat dzielił stół i łoże z utajoną papistką, wpadł w szał i w furii zaczął ją okładać. Matka protestowała, że taka spotykają zapłata za wszystkie matczyne starania, ale na próżno. I choć wiedziałem, że ojciec jest w prawie, nie mogłem zdzierżyć i powstrzymałem jego ramię, mówiąc: Miej litość, przecie to twoja żona, ale on wrzasnął: To już nie jest dla mnie żona, i uderzył mnie takoż. I tu już nie mogłem zdzierżyć, pchnąłem go i upadł na podłogę. A my dwoje – to znaczy matka i ja, padliśmy na kolana, by śpieszyć mu z pomocą; prawdę rzekłszy, nic mu się nie stało, ale urażony w swej dumie zakrzyknął: Oby was oboje zabrała dżuma, nie pozostaniecie w moim domu ani jednej nocy, nie mam już żony ani syna.

Płacząc przeto gorzko, poszliśmy z domu, matka i ja, z kilkoma rzeczami. Wynająłem wózek, żeby przewieźć te dobra. Matka o mało nie umarła ze wstydu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności miałem złoto, jakie nam królewscy zapłacili za harmaty, funtów 68 i 125 pensów, nie byliśmy więc biedni i mogłem wynająć pokój w gospodzie Pod Człowiekiem z Żelaza na Hart Lane przy Crutched Friars, trzy pensy za nocleg i posiłek. Następnego ranka, zostawiwszy trochę drobnych pieniędzy matce, wynająłem łódź do Gravesend i z powrotem do Titchfield. Majster był kontent, że działa sprawiły się dobrze, ale zasępił się, gdy mu opowiedziałem, co zaszło w domu ojca, i jeszcze bardziej spochmurniał,

kiedy się dowiedział, że użyłem jego złota, żeby opłacić nasz nocleg i jeszcze nocleg matki na parę dni. Przyrzekłem mu, że spłacę wszystko co do pensa, i tłumaczyłem się koniecznością. Ale zarzucił mi, że łżę, i powiedział, że przegrałem pieniądze w karty albo przepiłem i pewnie miałem nadzieję, że zwiodę go bajaniem o papistach. Krótko mówiąc, doszło do bójki, bom nie mógł zachować krześciańskiej wyrozumiałości, jak się należało, ani uszanować swego majstra, bom nie mógł znieść jego obłudy, jako że sam był wielkim łgarzem i miał dziewkę na utrzymaniu. Com wygadał przed wszystkimi domownikami i takoż i jego żoną i była wielka kłótnia w tym domu. Nazajutrz wyrzucono mnie stamtąd w tym, com miał na grzbiecie, i bez papierów, żem ukończył termin.

Titchfield dzieliło 65 mil angielskich od Londynu, więc zajęło mi to sporo czasu, by tam wrócić, sypiając po krzakach i kradnąc owoce i jajca, niech mi Bóg wybaczy mój grzech. Przyszedłszy do Człowieka z Żelaza, zastałem matkę w dość dobrym zdrowiu, jako że miała za dobrą kompanię młodą dziewczynę, córkę gospodarza, którą byłaś Ty, moja Nan, dzięki czemu poznaliśmy się, a potem pokochali, jak to wiesz. Ale może nasz syn, kiedy dożyje stosownego wieku, jeśli Bóg pozwoli, nie będzie tego wiedział, więc piszę to tutaj.

Teraz muszę zarabiać na chleb i utrzymanie, ja, chłopak, który nie ma jeszcze szesnastu wiosen, i pomyślałem sobie o Tower i o tych, których tam poznałem, i czy nie daliby mi pracy, więc udałem się tam bez zwłoki i zapytałem o pana Hastyngesa; przyszedł, opowiedziałem mu o mojej godnej pożałowania doli, jak tu wcześniej opisałem, i przyjrzał mi się uważnie i rzecze: No więc, chłopcze, nie możemy mieć papistów ani też purytan w Tower. Po pierwsze, kosztowałoby mnie to głowę, a po drugie, nie zniósłbym takiego koło siebie, bo wytrzymuję jedno kazanie w tygodniu, i to tylko w niedzielę, i nie potrzebuję żadnych modłów ani kantyczek w dni powszednie. Na co ja odrzekłem, że też z tym skończyłem. Tu pan Keane, słysząc to, powiada: Hastynges, musimy go wypróbować

jak harmatę, jedźmy do Southwark. Przejechaliśmy przeto przez most i spiłem się jak bela (czegom nigdy przedtem nie robił), i widziałem walki niedźwiedzi i walki psów, i sprośne przedstawienia et cetera, i zaprowadzili mnie do zamtuza i zapłacili za dziewkę, ale, dzięki Bogu, porzygałem się i byłem taki chory, żem wlazł na nią, ale tylko tyle, że trudno to poczytać za grzech, i strasznie się ze mnie śmiali i stroili sobie ze mnie żarty, a pan Keane przysiągł, żem żaden purytanin, tylko dwufuntowy falkonet, co to nawet rzygnie ogniem, ale coś w nim nie tak z ładunkiem miotającym, i tak zdałem egzamin.

Загрузка...