14

Crosetti stwierdził, że z bronią jest jak z rozpiętym rozporkiem: zawstydzała go i sprawiała, że czuł się głupio. Zastanawiał się, jak ojciec mógł to znosić przez cały okres swej aktywności zawodowej. A może policjanci reagowali inaczej. I przestępcy. Kiedy przyszedł do pracy, był w rozterce: zostawić rewolwer w torbie (mogli mu go ukraść! ktoś mógł go znaleźć!) czy przełożyć do kieszeni. Początkowo zostawił go w torbie, ale doszedł do wniosku, że w tej sytuacji nie mógłby jej spuścić z oka; po nerwowej godzinie wyjął rewolwer i przytroczył go do paska, ukrywając pod fartuchem, który wkładał, kiedy pracował w piwnicy.

Pan Glaser wyszedł na dłużej w sprawach handlowych, więc Crosetti zbytnio się nie przemęczał; musiał tylko przejmować obowiązki Pameli, dziewczyny pracującej na miejscu Carolyn (i całkiem do niej niepodobnej), kiedy miała przerwę. Antykwariaty z cymeliami nie są specjalnie oblegane, nawet na Madison Avenue, toteż Pamela przez większość czasu dzwoniła do przyjaciółek, które, sądząc po dobiegających z góry chichotach, musiały mieć fantastyczne poczucie humoru, albo przeglądała oferty pracy, wyjaśniając nie pytana, że chodzi jej o jakieś wydawnictwo.

Crosetti zdawał sobie sprawę z tego, że jest dla niej nieprzyjemny – nie umarłby przecież, gdyby okazał jej trochę sympatii ale nie mógł wykrzesać z siebie jakiegokolwiek zainteresowania dla studentki, której marzyła się praca w wydawnictwie.

Podczas jednej z takich zmian warty poprosiła, żeby zdjął jej jakąś książkę z górnej półki. Kiedy wszedł na drabinkę, usłyszał cichy okrzyk przestrachu. Podał jej książkę, a ona spytała z szeroko otwartymi oczami:

– Masz rewolwer za paskiem? Widziałam, kiedy sięgałeś…

– Tak. Książki to niebezpieczne zajęcie. Nigdy za dużo ostrożności. Są ludzie gotowi zrobić wszystko, żeby zdobyć pierwsze wydanie Emily Brontë… Cokolwiek.

– Nie! Poważnie?

– Czy poważnie? Jestem tajemniczym kosmopolitą.

Żart był kiepski, więc pomyślał przelotnie, czy nie powiedzieć, że miło mu ją widzieć, aby się przekonać, czy rozpozna kwestię z Lady Lou; mógłby ją wtedy zapytać, czy widziała ten film, komedię romantyczną, która przyniosła Mae West jedyną nominację do Oscara, i tak dalej, i tak dalej, gadka w jego zwykłym stylu, ale uznał, że nie warto się wysilać. Wzruszył ramionami, posłał jej blady uśmiech, podał książkę i stanął za kontuarem.

Kiedy wróciła z lunchu, odniósł wrażenie, że nie jest już tak przyjacielsko nastawiona jak przedtem. Wyglądało na to, że się go trochę boi, co bardzo mu odpowiadało. Resztę popołudnia spędził na wydzwanianiu do znajomych, którzy mogli mieć coś do wynajęcia, szukał też w Internecie. Po pracy udał się pod najbardziej odpowiedni adres, jaki znalazł; pokój w dużym lofcie niedaleko Brooklyn Navy Yard. Mieszkał tam jego przyjaciel z college'u, inżynier akustyk, ze swą dziewczyną, piosenkarką. Na liście lokatorów było mnóstwo niedoszłych ludzi mediów; przyjaciel zauważył, że niedługo Navy Yard zostanie drugim Williamsburgiem. Budynek cuchnął starymi toksynami, ale wszystkie pomieszczenia wypełniało blade ochrowe światło z wielkich i brudnych okien fabrycznych, co Crosettiemu kojarzyło się boleśnie z loftem Carolyn. Był typem masochisty, więc już samo to wystarczyło, by się zdecydował. Schodził po połamanych stopniach schodów uboższy o osiemset dolarów, ustaliwszy wcześniej, że przeprowadzi się po

Święcie Dziękczynienia. Wielokrotnie zmieniając autobus, wrócił do metra i dotarł na Sto Czwartą Ulicę przy Ozone Park.

Kiedy skręcił z Liberty Avenue w Sto Szóstą, gdzie mieszkał, zobaczył czarnego SUV-a z przyciemnionymi szybami. Nie była to dzielnica, w której spotykałoby się często nowiutkie, lśniące auta za czterdzieści tysięcy dolarów, a ponieważ Crosetti znał wszystkie samochody, które zwykle tu parkowały, na widok tego wozu natychmiast pomyślał o ostrzeżeniu Klima z poprzedniego wieczoru, więc choć nie był całkiem przygotowany na niespodzianki, nie zaskoczyło go zbytnio to, co się stało. Kiedy mijał pośpiesznie samochód, usłyszał szczęk otwierających się raptownie drzwi i odgłos kroków na chodniku. Odwrócił się i zobaczył idących ku niemu dwóch mężczyzn w czarnych skórzanych płaszczach. Obaj byli wyżsi od niego, jeden znacznie potężniejszy. Mieli naciągnięte na głowy kaptury i oczy zasłonięte wielkimi ciemnymi okularami, co w jego przekonaniu dowodziło złych zamiarów. Niewiele myśląc, Crosetti wyciągnął trzydziestkę ósemkę ojca i strzelił w stronę wyższego mężczyzny. Pocisk drasnął jego skórzany płaszcz i roztrzaskał przednią szybę samochodu. Mężczyźni przystanęli. Crosetti podniósł rewolwer i wycelował w głowę wyższego. Obaj wycofali się niespiesznie i wsiedli do samochodu, który ruszył z piskiem opon.

Crosetti usiadł na krawężniku i wsunął głowę między kolana, czekając, aż przejdą mu mdłości. Przez chwilę wpatrywał się w rewolwer, jakby był to wytwór jakiejś pozaziemskiej cywilizacji, po czym wrzucił go do torby.

– Albercie! Co się stało?

Crosetti obrócił się gwałtownie i zobaczył drobną siwowłosą kobietę w różowym dresie i grubym jasnoniebieskim swetrze, stojącą w progu swego domu.

– Nic, nic, pani Conti. Jacyś faceci próbowali mnie uprowadzić. Postrzeliłem jednego i uciekli. Już po wszystkim.

Chwila milczenia.

– Mam zadzwonić po policję?

– Nie, dziękuję, pani Conti. Sam zadzwonię.

– O Madonno! To była taka spokojna dzielnica! powiedziała pani Conti i wróciła do kuchni.

Crosetti podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem w stronę domu. Przy krawężniku stał stary, lśniący karawan Cadillaca; Crosetti obrzucił go kwaśnym spojrzeniem. Chciał się wślizgnąć niepostrzeżenie przez kuchnię, może nalać sobie duży kieliszek czerwonego wina i pójść do swojego pokoju odpocząć, ale nic z tego nie wyszło – ledwie zamknął za sobą drzwi, zjawiła się Mary Peg.

– Allie! Nareszcie jesteś. Próbowałam się do ciebie dodzwonić przez cały dzień. Nie odbierasz wiadomości?

– Przepraszam, mamo, ciągle miałem zajętą komórkę. Zaczerpnął głęboko powietrza. – Prawdę mówiąc, szukałem mieszkania. I chyba znalazłem, na Brooklynie, u Becka, no wiesz, tego ze szkoły.

Mary Peg zamrugała zdziwiona, pokiwała głową i oznajmiła:

– No cóż, to twoje życie, kochanie. Ale chciałam z tobą o czymś porozmawiać: dzwonił tu prawnik Bulstrode'a.

– Bulstrode nie żyje odpowiedział głupkowato.

– Tak, ale zmarli też mają adwokatów. Chodzi o spadek. – Przyjrzała mu się uważnie. Albercie, czy coś się stało?

Crosetti chciał przez moment zataić zdarzenie, jakie rozegrało się przecznicę dalej, ale uświadomił sobie, że Agnes Conti rozpowszechniała informacje z prędkością, o jakiej inżynierowie z telekomunikacji mogli tylko marzyć, i wkrótce zadzwoni, żeby przekazać szczegóły, prawdziwe i zmyślone.

– Usiądź, mamo poprosił.

Usadowili się w kuchni. Popijając wino, Crosetti opowiedział całą historię. Mary Peg wysłuchała go, przyjmując te wieści nadzwyczaj spokojnie. W gruncie rzeczy było jej teraz łatwiej powiedzieć to, co miała synowi do przekazania.

– Mamo! Dlaczego to zrobiłaś? – jęknął Crosetti. – Boże, nienawidzę, kiedy działasz za moimi plecami!

– A ty to co? Kradniesz broń ojca i zamieniasz dom w fortecę?

– To nie to samo. Musiałem to zrobić – powiedział Crosetti bez entuzjazmu.

Marzył, żeby się wreszcie położyć.

– No więc ja też pomyślałam, że należy coś zrobić, a ponieważ byłeś nieuchwytny i zbyt zajęty ucieczką z domu czy innymi sprawami, żeby odebrać ode mnie wiadomości…

Warkot samochodu podjeżdżającego pod dom kazał jej przerwać w pół zdania.

– Ach, to na pewno Donna powiedziała Mary Peg i poszła otworzyć.

Crosetti nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wina. Kiedy je dopijał, do kuchni wszedł Radosław Klim, ogolony, w czarnej kurtce karawaniarza i pod krawatem. W ręku trzymał czarną czapkę z błyszczącym daszkiem.

– Chcesz wina, Klim?

– Nie, dziękuję. Za chwilę muszę jechać.

– Jest już ciemno. W nocy nie ma pogrzebów.

– To nie jest prawdziwy pogrzeb, tylko zlot wampirów.

– Co takiego?

– Tak, to teraz bardzo modne: bogaci młodzi ludzie udają, że są wampirami, jeżdżą karawanami i urządzają imprezy w kryptach dawnych kościołów. Ach, idzie twoja mama. A to pewnie córka. Dobry wieczór.

Donna Crosetti albo po prostu Donna, jak ją nazywano w rodzinie, była chudym, rudowłosym klonem swojej matki i ozdobą nowojorskiego Stowarzyszenia Pomocy Prawnej, przyjaciółką uciśnionych (według matki) lub naiwną humanistką, za sprawą której zatwardziali kryminaliści wychodzili z więzienia i grasowali swobodnie na ulicach (jak utrzymywała jej siostra Patty). Była najmłodszą córką, tylko o rok starszą od Alberta, i miała nadmiar charakterystycznej dla średniego dziecka empatii dla skrzywdzonych; od samego początku świadomego życia skupiała ją na młodszym bracie, obiekcie nienawiści i pretensji, a jednocześnie stworzeniu, które należało strzec przed wszelkimi zagrożeniami i bronić do ostatniej kropli krwi. Crosetti żywił podobne uczucia w stosunku do niej i tak samo nie potrafił ich wyrazić: typowy przykład miłości w impasie.

Klim przedstawił się, uścisnął dłoń nieco wystraszonej Donny Crosetti, pocałował Mary Peg w oba policzki i wyszedł.

– A to kto?

– Nowy przyjaciel mamy – wyjaśnił Crosetti.

– Co takiego?! – zawołała Donna, która nie była wtajemniczona.

– To nieprawda – powiedziała Mary Peg.

– Prawda – zapewnił Crosetti. – Jeździ też karawanem.

– W nocy?

– Tak, na imprezy wampirów. Co u ciebie, Donno?

– On nie jest moim przyjacielem – oznajmiła zdecydowanie Mary Peg. – Jak możesz tak mówić, Albercie?!

– Jest – upierał się, czując, jak lata cofają się nagle, co było uczuciem nieprzyjemnie psychotycznym i jednocześnie dziwnie kojącym. Za chwilę Donna zaczęłaby wrzeszczeć i gonić go dookoła stołu z patelnią w małej piąstce, a matka próbowałaby ich uspokoić, rozdając na chybił trafił klapsy i grożąc, że ojciec zrobi im piekło, jak wróci.

Donna Crosetti spojrzała na matkę, a potem na brata.

– No nie…

– No tak – powiedziała Mary Peg. – To przyjaciel Fanny, który pomaga rozszyfrować manuskrypt znaleziony przez Alliego. Pracował do późna, więc zaproponowałam mu, żeby przenocował w pokoju Patty.

– To było trzy dni temu – poinformował Crosetti. Objął się czule rękami i zaczął cmokać, imitując pocałunki.

– Och, dorośnij wreszcie! – skarciła go siostra.

Pokazał jej język, a ona wzniosła oczy ku niebu i przysiadła na kuchennym stole. Ze swojej pojemnej torby wyjęła oprawioną w skórę teczkę, otworzyła ją wprawnym ruchem zawodowca i oznajmiła:

– Jeśli ten facet wraca o ósmej, to nie mamy zbyt wiele czasu. Zacznijmy od

początku.

Crosetti spojrzał na matkę.

– Nie rozumiem, dlaczego musimy to robić burknął.

– Ponieważ cię oszukano i jesteśmy tu po to, aby ustalić, czy wnosisz sprawę i domagasz się, żeby zapłacili ci kwotę odpowiadającą realnej wartości manuskryptu albo ci go zwrócili.

– A ja nie chcę, żeby mi go zwracali – oświadczył Crosetti niezadowolony; wino, które wypił na pusty żołądek, uderzyło mu do głowy. – Wolałbym, żeby się to nigdy nie wydarzyło. Tego właśnie bym chciał.

– No cóż, synku – rzekła Mary Peg. – Trochę za późno. Sprawą musi się zająć prawnik, a Donna jest naszym rodzinnym prawnikiem. I myślę, że docenisz jej

dobrą wolę i chęć pomocy, zwłaszcza że właśnie postrzeliłeś kogoś przed domem…

– Co?! – zawołała Donna, prawnik rodzinny. – Postrzeliłeś kogoś? Czy zawiadomiłeś…

– Nie, i nie zamierzam. Chciało mnie uprowadzić dwóch drabów…

– Co takiego? Kto?

– Uspokój się, Donno – prosił. – To nie film z Abbottem i Costellem. Chcesz się dowiedzieć, co się stało, czy nie?

Donna odetchnęła głęboko i znów przybrała profesjonalną postawę.

Wyjaśnienie historii zabrało prawie godzinę, tyle bowiem zajęły pytania Donny, powracanie do różnych wątków i wykręty w relacji braciszka, typowe i denerwujące, a także obszerne uwagi dotyczące szyfrów i roli Klima w domu czy szczególnego przypadku Carolyn Rolly. Zanim Donna poczuła się usatysfakcjonowana, w małej kuchni zrobiło się nieznośnie gorąco, a poziom czerwonego wina w czterolitrowym dzbanie obniżył się o jakieś dwa cale.

Donna przekartkowała notatki i zerknęła na zegarek.

– Okay, podsumujmy, zanim przyjdzie ten facet. Przede wszystkim to, że padłeś ofiarą rzekomego oszustwa, nie daje ci żadnych praw do spadku po profesorze. Nie miałeś prawa sprzedawać tego manuskryptu. Podobnie jak twoja kumpelka Rolly. Oboje konspirowaliście, żeby ukraść legalną własność waszego pracodawcy. Zacznę więc od tego, że przekonam Mishkina, aby zapomniał o tym cholernym rękopisie i dał sobie spokój. Trzeba było porozmawiać ze mną wcześniej…

– Nikt niczego nie ukradł, Donno – zapewnił ją brat. – Już ci to wyjaśniałem. Sidney kazał nam porozcinać książki i zrobiliśmy to. Dostał tyle, ile były warte mapy i ryciny, a resztę obejmowało ubezpieczenie. To jest tak jak ze złomowanym samochodem. Właściciel złomowiska płaci za niego dziesięć dolców, a jeśli znajdzie pod przednim siedzeniem płytę kompaktową, nie musi jej oddawać.

– Dziękuję, panie doradco. Widzę, że studiował pan prawo w innej szkole niż ja. Zasada „kto znalazł, to jego” obowiązuje tylko w piaskownicy. A gdyby ten twój facet ze złomowiska znalazł w rozbitym samochodzie pierścionek z brylantem, to, jak myślisz, mógłby go dać narzeczonej?

– Dlaczego nie?

– Dlatego, że nie istnieją żadne racjonalne powody, by oczekiwać, że w samochodzie znajduje się pierścionek z brylantem. Gdyby prawowity właściciel zobaczył przypadkiem ten pierścionek na palcu owej narzeczonej, mógłby wnieść o odzyskanie mienia i wygrałby sprawę. Kiedy Glaser dawał wam te książki, nie miał pojęcia, że zawierają manuskrypt dużej wartości. A kiedy go znaleźliście, waszym obowiązkiem było powiedzieć mu, że jego własność jest warta znacznie więcej, niż sądził, a nie przywłaszczać jej sobie.

– Jeśli więc znajdę na wyprzedaży obraz i rozpoznam w nim Rembrandta, a sprzedający nie, to muszę mu o tym powiedzieć? Nie mogę po prostu dać mu dziesięciu dolców i sprzedać obrazu za dziesięć milionów?

– To zupełnie inna sytuacja. Po pierwsze, odnosisz korzyść dzięki swojej wiedzy, co jest legalne, i zostajesz właścicielem obrazu, zanim go sprzedasz. Tak, nawiasem mówiąc, postąpił z tobą Bulstrode. To podstępne działanie, ale całkowicie zgodne z prawem. Po drugie, nigdy nie byłeś właścicielem książek, z których został wyjęty manuskrypt. Był nim i pozostaje Glaser. Radziłabym ci, abyś się z nim jak najszybciej skontaktował i powiedział mu o wszystkim.

– Och, wielkie dzięki.

– Głupi dzieciaku, skup się! Ukradłeś przedmiot o wartości od pięćdziesięciu do stu tysięcy dolarów. Za parę minut zjawi się tu gość, przekonany, że ten wartościowy przedmiot stanowi część spadku, który mu powierzono. Jak myślisz, co zrobi jako przedstawiciel sądu, kiedy mu powiemy, że ten wartościowy przedmiot należy właściwie do kogoś innego i należał już wtedy, gdy sprzedawałeś go jego klientowi?

– Słuchaj jej, Albercie – doradziła surowo Mary Peg.

Crosetti wstał od stołu i wyszedł sztywnym krokiem z kuchni, kipiąc ze złości. Na jakimś racjonalnym poziomie rozumowania zdołał przekonać samego siebie, że cała transakcja jest swego rodzaju psikusem, czymś w rodzaju zdjęcia znaku stopu ze słupa, za co został słusznie ukarany, padając ofiarą przekrętu Bulstrode'a. W sensie moralnym, tłumaczył sobie, rzecz jest błaha. Ale teraz siedział z dwiema spośród trzech kobiet, którym starał się zaimponować (Rolly była chwilowo nieobecna), tymczasem one zgodnie uważały go za absolutnego palanta i przestępcę.

I tu odczuł całe brzemię rodziny: jej rozczarowanie, choć ukryte pod płaszczykiem serdeczności, że nie jest takim bohaterem jak ojciec, że nie jest człowiekiem sukcesu jak jego siostry, a zwłaszcza że nie jest absolwentem Princeton i wydziału prawa na Columbii jak Donna. Poza tym szumiało mu w głowie od wina i pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli wejdzie na górę i palnie sobie w łeb z rewolweru, co zaoszczędzi wszystkim wielu kłopotów.

On jednak – jako przyzwoity młody człowiek z kochającej rodziny, nie zaś udręczony neurotyczny artysta, jak sobie czasem (w tej chwili) wyobrażał wyciągnął komórkę i zadzwonił do Simona Glasera, który przebywał w Los Angeles. Miał jego numer w swoim telefonie i Glaser odpowiedział po trzecim sygnale. Z zasady był staroświecki, ale dla komórek robił wyjątek.

– Albercie! Coś się stało?

– Nie, nie, z antykwariatem wszystko w porządku, panie Glaser. Zaszła pewna okoliczność i przepraszam, że pana niepokoję, ale muszę o coś pilnie zapytać.

– Tak?

– Hm, to dość długa historia. Może pan rozmawiać?

– Tak. Właśnie wybierałem się na kolację, ale możemy chwilę pomówić. O co chodzi?

– Okay, chodzi o Churchilla. Tego, który został zniszczony podczas pożaru. Prosił pan Carolyn, żeby go porozcinała…

– Ach, tak? I co z nim?

– Zastanawiałem się właśnie nad… nad tym, co z niego zostało. Mam na myśli…

Chwila milczenia.

– Dzwonili z ubezpieczenia?

– Nie, to nie jest kwestia ubezpieczenia…

– Bo to, co wypłacili, równa się mniej więcej temu, co dostalibyśmy na aukcji, więc… słuchaj, Albercie, jeśli zadzwonią, jeśli w ogóle zadzwonią, odeślij ich do mnie, rozumiesz? Nie rozmawiaj z nimi o rozcinaniu książek ani o tym, co zrobiła Carolyn, o niczym. Mam na myśli ryciny i mapy, zdobione grzbiety, to są naprawdę banalne sprawy, a wiesz, jacy są ci faceci z firm ubezpieczeniowych…

– Przepraszam… zdobione grzbiety?

– Tak, Carolyn mówiła, że ma na nie klienta, i pytała, czy może je wypolerować, odświeżyć i tak dalej, i sprzedać. Dałem jej wolną rękę. W dokumentacji powinien być rachunek. Ale najważniejsze…

– Przepraszam, panie Glaser. Kiedy to było?

– Och, nazajutrz po pożarze. Przyszła i spytała, czy może się zająć spalonymi książkami, skórą i tak dalej. Wiedziałeś, że zajmowała się po amatorsku introligatorstwem?

– Albercie! – zawołała Mary Peg. – Wracaj tu!

Crosetti zakrył kciukiem mikrofon komórki i zawołał:

– Chwileczkę, mamo! Rozmawiam z panem Glaserem. Po czym zwrócił się do antykwariusza: – Ach tak, owszem, wiedziałem o tym. A więc właściwie sprzedał jej pan te książki?

– No tak, okładki ze środkiem, bez rycin i tak dalej. Zdaje się, że po trzydzieści dolarów za tom. Naprawdę nie lubię zawracać sobie głowy takimi sprawami, a Carolyn zrobiła z tego mały biznes, pięknie oprawiała bezwartościowe książki i sprzedawała je dekoratorom wnętrz, którzy potem wciskali je pewnie różnym analfabetom, żeby mogli chować za nimi swoje barki. Ale o co właściwie chciałeś mnie spytać?

Crosetti wymyślił coś na poczekaniu: jak zaksięgować straty powstałe w wyniku pożaru. Otrzymał krótką odpowiedź i zakończył rozmowę. To, czego się właśnie dowiedział, przyniosło mu ulgę i jednocześnie go zaszokowało. Ulgę, bo wyjaśniła się kwestia prawowitego właściciela manuskryptu; zaszokowało, bo Carolyn kazała mu myśleć, że transakcja miała w sobie coś niejasnego i podejrzanego, co w rzeczywistości nie było prawdą. A więc dlaczego pozwoliła mu wziąć ten manuskrypt? Dlaczego udawała, że została do tego nakłoniona czymś w rodzaju małego szantażu? Dlaczego posłużyła się tym rzekomym przestępstwem jako emocjonalnym bodźcem, co zmusiło go do sprzedania rękopisu Bulstrode'owi? Nie było w tym wszystkim najmniejszego sensu. I jak miał to przekazać siostrze?

Wrócił do kuchni i zrelacjonował w głównych zarysach rozmowę, którą właśnie odbył; tak jak się spodziewał, Donna miała mnóstwo zastrzeżeń, które przed chwilą przyszły do głowy także jemu samemu. Przerwał jej jednak, bo wiedząc, że ma rację, stał się bardziej agresywny.

– Donno, na miłość boską, to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia! Jestem w każdym sensie właścicielem manuskryptu Bracegirdle'a. Carolyn tu nie ma, a Glaser nie będzie z tego robił afery, bo mam wrażenie, że orżnął towarzystwo ubezpieczeniowe na tych zniszczonych książkach. Prawdopodobnie zażądał pokrycia całej wartości i zapomniał napomknąć, co zarobił na mapach i rycinach, czyli o jakichś pięciu tysiącach. A więc tu sprawa jest jasna.

– Nie jestem taka pewna rzekła Donna. – Towarzystwo ubezpieczeniowe może uznać się za właściciela manuskryptu. Zapłaciło za niego.

– No więc niech wystąpią do sądu – warknął Crosetti. – Czy jest tymczasem jakaś szansa, żeby wyłączyć ten manuskrypt z masy spadkowej?

– Możesz wystąpić do sądu – odparła Donna z równą zaciekłością.

– Dzieci – wtrąciła Mary Peg dobrze im znanym tonem. – Uspokójcie się. Jeśli nikt niczego nie ukradł, to mamy całkiem inną sytuację, dzięki Bogu. Poczekajmy, co nam powie ten pan Mishkin. Bardziej martwi mnie ta próba uprowadzenia. Zadzwonię do Patty. Myślę, że należy zawiadomić policję.

Mówiąc to, podniosła słuchawkę kuchennego telefonu, ale zanim zdążyła wybrać numer, ktoś zadzwonił do drzwi. Mary Peg poszła otworzyć i wpuściła rosłego mężczyznę w czarnym skórzanym płaszczu. Był krótko ostrzyżony i miał ponure spojrzenie; Crosetti pomyślał, że może to być jeden z niedawnych napastników. Gdy jednak mężczyzna wszedł dalej, żeby się przedstawić, można się było zorientować, że mimo surowych rysów nie jest zbirem i że ma jakiś smutek w czarnych oczach, smutek, który przypominał Crosettiemu ojca, także mężczyznę o surowej twarzy i posępnym spojrzeniu.

Mary Peg oznajmiła, że będzie im znacznie wygodniej w salonie (to znaczy z dala od tych kompromitujących kieliszków na stole i oparów wina), a zatem wszyscy udali się gęsiego do pokoju z meblami o wytartej tapicerce, bibelotami i portretem bohatera, gdzie gospodyni zapytała, czy może odebrać płaszcz od pana Mishkina, i zaproponowała kawę.

Kiedy się rozsiedli, Donna bezzwłocznie dała do zrozumienia, że to ona tu rządzi. Poinformowała wielkoluda, kim jest, i wyjaśniła, że tymczasowo reprezentuje rodzinę, po czym wyliczyła to, co uważała za podstawowe fakty w sprawie. Że brat udał się do profesora Bulstrode'a w dobrej wierze, aby ten ocenił wartość XVII-wiecznego

manuskryptu będącego w jego posiadaniu. Że Bulstrode postąpił niezgodnie z etyką eksperta, który ma obowiązek dokonać uczciwej oceny. Że, mówiąc wprost, skłamał co do treści manuskryptu, który był ważnym przyczynkiem do badań twórczości Szekspira, i nabył od Alberta Crosettiego ów dokument za kwotę stanowiącą ułamek jego rzeczywistej wartości, czyli dokonał transakcji, którą każdy sąd uzna za nielegalną. I co on, pan Mishkin, zamierza z tym zrobić?

– No cóż, pani Crosetti – odrzekł Mishkin. – Mogę zrobić niewiele. Jestem tu w pewnym sensie „pod fałszywym pretekstem”. Do osobistego zaangażowania w tę sprawę skłonił mnie fakt, że na krótko przed swą tragiczną śmiercią profesor Bulstrode przyszedł do mnie i zdeponował w naszej kancelarii rękopis, który zakupił od obecnego tu pana Crosettiego. Potrzebował rady w kwestii praw autorskich i ja mu jej udzieliłem. Manuskrypt był częścią jego masy spadkowej i kiedy zjawiła się kobieta, która przedstawiła się jako spadkobierczyni, zajął się tym odpowiedni dział naszej kancelarii. Mnie osobiście nie interesuje ten aspekt sprawy.

– A więc czemu pan tu przyszedł? – zapytała Donna, po czym uświadomiwszy sobie wagę tego, co przed chwilą powiedział, dodała: – I co pan rozumie przez sformułowanie „przedstawiła się jako spadkobierczyni”?

– No właśnie; wydaje się, że zostaliśmy oszukani. Ta kobieta, rzekoma siostrzenica zmarłego, Miranda Kellogg, zniknęła razem z manuskryptem. Miejsce jej pobytu jest chwilowo nieznane.

Zdumienie.

– Chyba pan żartuje! – wykrzyknęła Donna.

– Chciałbym, żeby tak było, pani Crosetti. I przyznaję, że był to wyłącznie mój błąd. Ta osoba zyskała moje pełne zaufanie, opowiadając mi absolutnie wiarygodną historię, i ja przekazałem jej dokument. – Mishkin przeniósł wzrok na Crosettiego. – Pytał pan, dlaczego chciałem się z panem spotkać. Czy ktoś groził panu lub jakiejkolwiek związanej z panem osobie?

Crosetti i Donna wymienili szybko spojrzenia.

– Tak. Jacyś osobnicy próbowali mnie uprowadzić przed godziną.

– Dwaj mężczyźni, jeden potężny i drugi trochę niższy? I jeżdżą czarnym SUVem?

– Zgadza się. Skąd pan wie?

– Mnie też zaatakowali w zeszłym tygodniu i próbowali ukraść rękopis. Wtedy sobie z nimi poradziłem, ale niedługo później ci sami albo jacyś inni ludzie wtargnęli do mojego mieszkania, pobili strażnika i zbiegli z manuskryptem i z kobietą, która podawała się za panią Kellogg. Byłem przekonany, że została uprowadzona, ale teraz jest jasne, że była w zmowie z napastnikami. Mogę się tylko domyślać, że pierwszy atak miał cel emocjonalny i służył uśpieniu mojej czujności. Albo jest tak, jak mówię, albo mamy do czynienia z dwoma różnymi przeciwnikami. A skoro już o tym mowa, to przypuszczam, że zna pan osobę wymienioną w notesie Bulstrode'a jako Carolyn R.?

– Tak! Znam. Carolyn Rolly. To ona znalazła rękopis w książkach. Wie pan może, gdzie teraz jest?

– Nie, nie wiem, ale pani Kellogg zadzwoniła do mnie po swoim zniknięciu i powiedziała mi, że w sprawę zamieszana jest osoba imieniem Carolyn. Czy też jest ofiarą, czy współpracuje z gangsterami, trudno mi powiedzieć. Ale najwyraźniej wie, że nie rozstał się pan z całym rękopisem i że jest kilkanaście kartek, najprawdopodobniej w formie szyfru, które pan zachował. Ktoś jeszcze wie, że pan je ma, i ten ktoś chce je zdobyć.

– Ale one są bezużyteczne! zaprotestował Crosetti. – Nie można ich odczytać. Do diabła, ktokolwiek to jest, mogę mu te listy natychmiast oddać. Chce je pan? Może pan sobie wziąć te cholerne papiery.

– Nie podoba mi się pomysł, żebyś oddawał swoją własność pod wpływem gróźb powiedziała Donna.

– Nie? To dlaczego ty sobie ich nie weźmiesz?

– Czego? – zapytała Mary Peg, wchodząc z kawą na tacy i talerzem ciasteczek.

– Albert chce oddać rękopis gangsterom poinformowała Donna.

– Nonsens. – Mary Peg wzruszyła ramionami i zaczęła rozstawiać filiżanki. Nie ulegniemy przemocy. – Usiadła na sofie obok syna. – Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy zamieszani w sprawę w rozmaity sposób. Może więc niech każdy opowie swoją historię, tak jak to robią na filmach sensacyjnych, i uzgodnijmy plan działania.

– Mamo, to jakieś wariactwo! zawołała Donna. Powinniśmy natychmiast zawiadomić policję i przekazać jej całą tę gmatwaninę.

– Policja ma na głowie ważniejsze sprawy niż tajemnicze listy i próba uprowadzenia, kochanie. Powiem Patty o wszystkim, ale jestem pewna, że się ze mną zgodzi. Policja nie może zapewnić całodobowej ochrony każdemu członkowi naszej rodziny. Musimy sami to rozwikłać, z czym doskonale sobie poradzimy. Poza tym burzy się we mnie irlandzka krew. Nie podoba mi się, że takie zbiry próbują nas zastraszyć.

Córka i syn spojrzeli na nią zaskoczeni i po raz pierwszy od wielu lat przypomnieli sobie pewne straszliwe zdarzenia z dzieciństwa. Wszystkie dzieci Crosettich chodziły do szkoły prowadzonej przez siostry misjonarki Świętej Rodziny, stanowiąc ostatnie pokolenie małych amerykańskich katolików edukowanych przynajmniej częściowo przez zakonnice. W przeciwieństwie do innych rodziców Mary Peg często zjawiała się na kredowych korytarzach szkoły, aby zrobić siostrom awanturę o jakiś przejaw niesprawiedliwości, brak troski czy niekompetencję i pomimo błagań własnych dzieci nie dawała się uciszyć. One jednak w pewnym sensie nadal wierzyły, że ktoś, kto wytrzymał ataki zionącej ogniem siostry miłosierdzia, poskromi dowolną liczbę zwykłych gangsterów.

– Może pan zacznie, panie Mishkin? – zaproponowała.

– Jake – powiedział pan Mishkin.

– Jak w Chinatown – zauważyła Mary Peg.

– Mam nadzieję, że nie – westchnął Mishkin, wyciągając niewielki notes z kieszeni marynarki. – Zobaczmy. Jedenastego października Bulstrode przychodzi do mojego biura po radę w kwestii praw autorskich…

Tu Mishkin opowiedział całą historię, pomijając partie nieprzyzwoite i kończąc na rozmowie z Osipem Szwanowem oraz jego zapewnieniu, że nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek brutalnymi działaniami.

– I ty mu uwierzyłeś? – spytał Crosetti.

– W żadnym wypadku. Właściwie to pytał mnie tylko o zaszyfrowane listy. Ludzie, którzy próbowali cię uprowadzić, chcą zdobyć coś, co jest w twoim posiadaniu, a tym czymś mogą być tylko listy, których, jak mówisz, nie potrafisz rozszyfrować.

Trójka Crosettich wymieniła szybkie spojrzenia i po pełnej napięcia pauzie Albert potwierdził, że nie udało się złamać szyfru, i wyjaśnił dlaczego.

– Rozumiesz, co to oznacza? – zapytała Mary Peg.

– Nie – odpowiedział i było to kłamstwo; nie chciał dopuścić do siebie strasznej prawdy.

– A dla mnie to całkiem jasne – oświadczyła matka. Żyje tylko dwoje ludzi, którzy wiedzą, że te zniszczone książki zawierały komplet zaszyfrowanych listów: ty i ta Carolyn, a ci, którym o tych listach powiedziałeś, są absolutnie godni zaufania…

– No dobrze. A co z Klimem?

– …absolutnie godni zaufania, co oznacza, że od samego początku stoi za tym wszystkim ta Rolly.

– Akurat!

– Doprawdy, Albercie, spójrz prawdzie w oczy! Kto cię namówił, żeby sprzedać rękopis Bulstrode'owi? Rolly. Kto zaraz potem zwiał do Anglii? Rolly. Bulstrode musiał znaleźć coś w Anglii i byli prawdopodobnie razem, kiedy to się stało. Potem wrócił, torturowali go i zamęczyli na śmierć, żeby wyjawił to coś, a kto mógł wiedzieć, co to było? Rolly!

– Mamo, to jest takie… takie całkowicie niedorzeczne. Robisz z Carolyn przestępczynię; nie mając cienia dowodu. Równie dobrze może być ofiarą. Ją też mogli torturować i właśnie w taki sposób ten ktoś mógł się dowiedzieć o szyfrach.

– On ma rację, mamo – zauważyła Donna, w której odezwał się zawodowy obrońca. – Wiemy za mało, abyśmy mogli spekulować o winie Carolyn Rolly, choć jeśli informacja nie wyszła pośrednio od Alliego, źródłem przecieku o szyfrach musiała być ona. Tymczasem jest to czysto kryminalna sprawa i…

Trach!

Odgłos strzału dotarł z ulicy i trójka Crosettich natychmiast zorientowała się, co to jest, bo nie należeli do tych, którzy w takich wypadkach mówią: „To fajerwerk albo gaźnik”. Po chwili z dołu dobiegła strzelanina. Wszyscy zerwali się na równe nogi, a Mary Peg sięgnęła po bezprzewodową słuchawkę leżącą na stoliku.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, głośny tupot i do pokoju wpadło trzech zwalistych mężczyzn z dużymi półautomatycznymi pistoletami w dłoniach. Jeden z nich wrzasnął do Mary Peg, aby rzuciła słuchawkę. Nie posłuchała go, tylko wystukała 911. Kiedy zgłosił się dyżurny, podała dwukrotnie adres i poinformowała:

– Strzelanina. Wtargnięcie do domu.

Mężczyzna wyrwał jej słuchawkę, chwycił od tyłu za szyję i przyłożył pistolet do skroni.


PIĄTY ZASZYFROWANY LIST

Panie mój, nie miałem wieści od Ciebie odpięciu miesięcy i co powinienem zrobić? W.S. powiada, że nie odda swojej sztuki o Maryi nikomu, tylko do rąk własnych lorda Rochestera lub kogoś z jego rodu. Czy mam ją wykraść i przesłać Waszej Lordowskiej Mości? Pan Wales został zabity w tym tygodniu, znaleziono go zakłutego w Mincing Lane. Z Londynu, 2 decembra 1611. Pozostając najwierniejszym i uniżonym sługą Waszej Wysokości

Richard Bracegirdle

Загрузка...