20

Carolyn Rolly długo nie mogła zapanować nad płaczem, gdy dowiedziała się o wypadkach w Queens spowodowanych przez Harlana P. Oleruda. Upierała się, że chce tam zadzwonić i porozmawiać z dziećmi, lecz Crosetti jej wytłumaczył, że w Nowym Jorku jest ciemna noc, a nie wczesny ranek jak w Zurychu. Potem na jego komórkę zadzwonił człowiek z Osborne Security Service, zawiadamiając, że na miejscowym lotnisku czeka na nich samolot. Pożegnali się zatem z Amalie, z którą Carolyn nawiązała zaskakująco serdeczną więź, jeśli zważyć na różnice pochodzenia i podejście do życia. Być może, myślał Crosetti, wynika to ze wspólnoty, jaką wytwarza macierzyństwo, i z osobliwej sytuacji ich dzieci, cierpiących podobny stres. Z właściwym sobie zaciekawieniem przyglądał się obu kobietom, gdy żegnały się czule. Właściwie nie były do siebie podobne zewnętrznie, ale obie prezentowały światu tę samą niezaprzeczalną wyjątkowość. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby cokolwiek mogło zmienić utrwalony wizerunek którejś z nich, choć Amalie była wcieloną uczciwością, a Carolyn łgała jak pies. Gdyby Carolyn była blondynką, doszedł do wniosku, mogłyby uchodzić za siostry, dobrą i złą.

Krótki lot maleńkim mocnym learjetem, pilot niekomunikatywny, ale skuteczny, lawirujący maszyną po szlakach unikanych przez linie komercyjne. W połowię lotu Rolly dodzwoniła się do dzieci, tak przynajmniej wywnioskował: nie zwierzała mu się, tylko siedziała z wilgotnymi oczami, zapatrzona w jaskrawą biel chmur. Pozwoliła się jednak trzymać za rękę.

Wylądowali na jakimś lotnisku w Midlands, którego nazwy Crosetti nawet nie zauważył. Tam czekał na nich pan Brown z agencji Osborne, ubrany w żółty kombinezon z insygniami Severn Trent Water Board. Podczas jazdy przedstawił swój plan: udać się tam od razu, przystąpić śmiało do akcji, znaleźć to, co było do znalezienia, jeśli w ogóle coś tam było, i wycofać się. Pod Londynem czekał na nich kolejny samolot, który miał ich zabrać do Nowego Jorku. Crosetti zapytał go, czy wie, czego szukają.

– Ja nie – odparł Brown. – Nie muszę wiedzieć, jestem tylko pomocnikiem. Za nami jedzie wynajęty van ze sprzętem i zespołem do jego obsługi, radar, którym można penetrować ziemię, stroje zabezpieczające przed porażeniem prądem, takie rzeczy. Jeśli jest tam studnia, znajdą ją. Mam nadzieję, że wszyscy będziemy kopać.

– Piekielnie drogie to wszystko – zauważył Crosetti.

– O tak. Ale pieniądze nie są problemem.

– I nie interesuje to pana?

– Gdybym był ciekawski, sir, dawno już bym nie żył odparł Brown. O, widać Warwick. Za chwilę zobaczymy zamek.

Ukazał się, oślepiająco biały, nad linią drzew; zawisł tam na chwilę, a potem, gdy droga opadła, znikł jak wizja z jakiejś baśni. Kiedy jechaliśmy przez pozbawione charakteru przedmieścia, ukazał się znowu z lewej strony, ogromny, górujący nad rzeką.

– To nie jest coś w rodzaju Disneylandu, mam nadzieję?

– Nie, to prawdziwy zamek – zapewnił Brown. – Choć ci od Madame Tussaud przyozdabiają go, ile wlezie. Ale w te kamienie wsiąkała prawdziwa krew. Straszne to były czasy. Niegdyś taki zamek był ostatnim słowem w technice wojskowej, mimo to…

– Więc chciałby pan żyć w tamtej epoce?

– Chwilami. Wszystko było prostsze: ktoś, powiedzmy, działał człowiekowi

na nerwy, to wkładało się blaszane ubranko i rąbało gościa na kawałki. Chyba

za chwilę będziemy na miejscu.

Zjechał na pobocze wąskiej drogi i sprawdził coś na szczegółowej mapie sztabowej, potem złożył ją i skręcił w prawo, w wąską ścieżkę biegnącą przez dębowobukowy lasek.

– W vanie są dla was kombinezony – powiedział, kiedy wysiedli. – To ważne, żeby wyglądać na prawdziwych hydraulików z firmy.

Crosetti i Rolly podeszli do tylnych drzwi furgonetki, które otworzyły się, odsłaniając wnętrze: stalowy stół, stojaki na narzędzia, długie metalowe rury, drabiny, liny, sprzęt elektroniczny i dwóch mężczyzn, którzy przedstawili się jako Nigel i Rob – Nigel o sowich oczach za okularami, Rob barczysty i szczerbaty, z opaloną i wygoloną głową. Wręczyli Crosettiemu i Rolly żółte kombinezony, a także gumiaki i kaski tego samego koloru, z zamontowanymi lampami. Crosettiego nie zaskoczyło, że ten strój idealnie na niego pasuje. Carolyn oświadczyła, że jej rzeczy także mają właściwy rozmiar.

– Osborne robi wrażenie bardzo operatywnej firmy – zauważył Crosetti. – Czy nie dziwi cię, że znają rozmiar naszego obuwia?

– Nic mnie już nie dziwi. Czym oni się zajmują?

– Nie mam pojęcia.

Dwaj mężczyźni wytoczyli z vana czterokołowy wózek ze stalowych rurek i zaprosili Crosettiego do wyładowywania ciężkiego sprzętu elektronicznego oraz akumulatorów samochodowych i układania ich na wózku.

– A tak nawiasem mówiąc, do czego to wszystko? – spytał Roba.

– To jest detektor radarowy z najwyższej półki. Przekazuje obraz z głębokości dochodzącej do dziesięciu metrów, w zależności od rodzaju podłoża. Tu nie będzie problemu. Triasowy piaskowiec.

– Chyba że natrafimy na warstwę gliny – wtrącił Nigel.

– I co wtedy?

– Wtedy jesteśmy załatwieni, kolego – odparł Rob. – Będziemy musieli przejść na rezystywność, a to zajmie nam tydzień.

– Pracujecie obaj dla Osborne'a?

– My nie – odpowiedział Nigel. – Jesteśmy z wydziału geologii uniwersytetu w Hull. Zostaliśmy przekupieni, no nie, Robbie?

– Bezwzględnie. A tak przy okazji, czego szukacie? Skarbu wikingów?

– Czegoś w tym rodzaju – odparł Crosetti. – Ale będziemy musieli was zabić, kiedy już to znajdziemy.

Roześmiali się obaj, trochę nerwowo, i rozejrzeli dokoła, szukając wzrokiem Browna, który najwyraźniej gdzieś sobie poszedł.

Rolly grzebała nieopodal w ziemi, więc Crosetti podszedł do niej, żeby zobaczyć, co robi.

– Nie musisz drapać palcami – powiedział. – Mamy przecież do dyspozycji całą tę supertechnikę.

– Spójrz, co znalazłam powiedziała i wyciągnęła rękę.

Trzymała na dłoni płaski, z grubsza trójkątny biały kamień, na którym wyżłobiono idealnie prostą podwójną linię, a pod nią coś, co przypominało płatek róży.

– Tu musiał być klasztor oznajmiła. To jest właśnie to miejsce. Ciarki mnie przechodzą.

– Mnie też. Fantastycznie wyglądasz w tym kombinezonie i kasku. Gwizdniesz na mnie, kiedy będę przechodził?

Skwitowała tę uwagę surowym spojrzeniem. Nigel i Rob zawołali ich, żeby pomogli przy wózku. Przeciągnęli go przez lasek, po wybojach i korzeniach; przodem szedł Nigel, wpatrując się w odbiornik GPS, a na końcu dreptała Rolly, z kilofami i szpadlami na ramieniu.

– No dobra, włączmy radar. Jeśli ten obraz z satelity jest właściwy, to pan GPS mówi, że to tutaj.

Stali na wąskiej polanie, grubo pokrytej złotymi bukowymi liśćmi, pomiędzy trzema starymi drzewami o szarych pniach, których rozłożyste gałęzie krzyżowały się na tle mlecznobiałego nieba. Nigel ustawił co trzeba i włączył swoje urządzenie. Zamruczało i ze szczeliny w jednej z metalowych skrzynek zaczęła się wysuwać szeroka papierowa wstęga. Geolog poprawił okulary na nosie i przyjrzał się kolorowemu wydrukowi. Wydał radosny okrzyk, a potem zawołał:

– Rany! Trafiliśmy za pierwszym razem. Tu jest jama wypełniona czymś, co

wygląda na bloki ociosanego kamienia. Bez dwóch zdań. Zerknij na to, Robbie.

Rob spojrzał i potwierdził przypuszczenie kolegi. Odgarnęli liście oraz wierzchnią warstwę ziemi i zaczęli kopać. Wkrótce odkryli pozostałości czegoś, co wyglądało jak górna krawędź studni, z masą nieregularnych białych kamieni w środku.

– Wyschnięta powiedział Crosetti.

– Owszem – przyznał Rob. – System hydrologiczny bardzo się zmienił w ciągu ostatnich czterystu lat. Ma to związek z kopaniem kanałów i zakładaniem ozdobnych stawów dla szlachty, a także z rozwojem wodociągów publicznych. Zajrzał do otworu, marszcząc czoło. Ale i tak będzie sporo roboty. Jacyś dranie napakowali tu kamieni. Jak głęboko musimy dotrzeć?

– Na jakieś osiem metrów.

– O, w mordę! – zawołał Rob. – Robota na cały pieprzony dzień.

Była to mordercza, ciężka praca, z rodzaju tych, jakie ich przodkowie wykonywali codziennie przez całe życie w nie tak bardzo odległej przeszłości, przerzucając własnymi rękami twory planety z miejsca na miejsce. W dziurze mógł się zmieścić tylko jeden człowiek i musiał albo dźwigać kamienie i ładować je do płóciennej podwieszki przyczepionej do łańcucha zwisającego ze stalowego trójnoga i bloczka zainstalowanego przez geologów na górze, albo, gdy kamień był zbyt wielki, by go udźwignąć, wywiercić otwór, zamocować śrubę oczkową i zaczepić bezpiecznie ciężar na haku. Po godzinie zaczęło padać, był to jednostajny, ziębiący kapuśniaczek z niskich chmur wystarczyło, by się ślizgać, kaleczyć boleśnie i drętwieć z zimna. Crosettiego otępiał przy tej robocie. Zapomniał o Szekspirze i jego pieprzonej sztuce. Świat skurczył się do problemu kolejnego kamienia. Każdy z trzech mężczyzn pracował po pół godziny, a potem gramolił się po aluminiowej drabince na górę, by runąć na łóżko rozstawione w vanie. Rolly znalazła kuchenkę spirytusową, gotowała na niej wodę i poiła ich mocną, słodką herbatą. W przerwach stawała na krawędzi otworu studziennego ze stalową taśmą mierniczą, opuszczała ją po wydobyciu każdej kolejnej warstwy kamieni, a potem podawała na głos głębokość pięć metrów dwadzieścia, sześć metrów osiemnaście. Żartowała

i pokrzykiwała zachęcająco, śmiejąc się w odpowiedzi na powarkiwania i przekleństwa, którymi reagowali mężczyźni na dole.

O wpół do pierwszej zrobili przerwę na lunch. Niezawodny pan Brown załadował swego landrovera mnóstwem artykułów żywnościowych; Rolly zrobiła zupę i kanapki, zaparzyła jeszcze herbaty, tym razem z dodatkiem rumu. Żeby schronić się przed deszczem, zjedli w vanie, skąd widzieli w oddali pana Browna rozmawiającego z mężczyzną w nieprzemakalnej kurtce i tweedowej czapce. Nieznajomy gestykulował, wymachując laską, i robił wrażenie zdenerwowanego. Po kilku minutach wsiadł do swojego land-rovera i odjechał. Brown wrócił przez podmokłe pole do furgonetki.

– To był facet z National Trust – wyjaśnił. – Jest wściekły. To pole znajduje się w rejestrze miejsc chronionych i nie wolno nam pod żadnym pozorem zakłócać tu spokoju. Pojechał, żeby przywieźć tu kogoś z zarządu, kto zadzwoni do tych z wodociągów i zorientuje się, że nie jesteśmy tymi, za których się podajemy. Jak głęboko się wkopaliśmy?

– Sześć metrów osiemdziesiąt dwa centymetry odparła Rolly.

– A więc mamy do pokonania trochę ponad metr, potem bierzemy skarb, o ile tam jest, i zmywamy się w pół godzinki. Koniec przerwy, panowie.

Wrócili do studni i przez dziesięć minut ryli jak opętani; w końcu mogli trochę odetchnąć, bo następną warstwę tworzyły drobne kamyczki, które z łatwością ładowało się do podwieszki. Na dole był akurat Crosetti, gdy taśma opadła mu tuż przed nosem i uderzyła o kamienie, a Rolly obwieściła:

– Osiem szesnaście.

Przykucnął i skierował światło lampy na wschodnią ścianę. Początkowo niczego nie dostrzegał, tylko niemal prostokątną cembrowinę studni. Wziął krótki łom i zaczął walić po kolei w każdy kamień; przy piątej próbie jeden z nich się poruszył. Crosetti wetknął ostry koniec pręta w szparę i nacisnął z całej siły; kamień przesunął się odrobinę. Po dwóch minutach tej mozolnej roboty udało mu się go wyjąć i zajrzeć do czeluści, z której wionęło zastarzałą wonią wilgotnej ziemi. Lampa oświetliła jakiś okrągły kształt rozmiarów puszki.

Wstrzymując oddech, Crosetti wsunął zakrzywiony koniec łomu do otworu tak daleko, jak się dało, i manewrował nim na wszystkie strony, aż poczuł, że o coś

zahaczył, po czym wyciągnął tajemniczy przedmiot: była to ołowiana tuba o długości ponad trzydziestu centymetrów i średnicy równej dłoni, zamknięta z obu końców płytkami ołowiu. Crosetti wspiął się po drabince, ściskając czule znalezisko jak ocalone dziecko.

– O to chodziło? – zapytał Rob.

– Z tego widać, jak dużo wiesz, Rob – oznajmił Nigel. – To testament króla Artura, zakonserwowany w brandy. Teraz Anglia może odzyskać dawną świetność.

Crosetti zignorował ich i poszedł do vana; Carolyn pośpieszyła za nim. Rob zamierzał im towarzyszyć, ale Brown położył mu rękę na ramieniu.

– Czas na was, panowie powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Proponuję, żebyście zdjęli te robocze ubrania i odjechali, zanim zjawi się tu policja.

– Nie możemy nawet rzucić na to okiem? zapytał Rob.

– Niestety, nie. Lepiej, żebyście nic nie wiedzieli. – Z wewnętrznej kieszeni kurtki Brown wyciągnął grubą kopertę. Miło robić z wami interes powiedział, wręczając kopertę Nigelowi.

Dwaj geolodzy odeszli potulnie, żeby pozbierać swój sprzęt.

Crosetti znalazł w furgonetce ciężkie zaciski, młotek i przecinak. Przytwierdził ołowiany walec do stalowego stołu i przeciął ołów z jednego końca. W środku znalazł ciężki rulon obwiązany czarną wstążką. Papier był niemal biały i wyglądał prawie jak nowy, nie był zrudziały ani kruchy, jak można by oczekiwać po czterystu latach. Crosetti uświadomił sobie z dreszczem, że ostatnią osobą, jaka go dotykała, był Richard Bracegirdle, a przed nim William Szekspir. Podzielił się tą myślą z Carolyn.

– Tak, teraz jesteś za pan brat z wielkim człowiekiem. Rozwiąż tę wstążkę,

na litość boską!

Rozsupłał wstążkę i rozpostarł arkusze na stole. Atrament był czarny, lekko tylko wyblakły, jak zauważył, charakter pisma nie wskazywał na Bracegirdle'a. Stronice były starannie poliniowane i zapisane w trzech równych pionowych kolumnach: imię postaci, dialog, didaskalia. Oszczędny Łabędź z Avonu wykorzystał obie strony kartki. Crosetti policzył je automatycznie: dwadzieścia jeden arkuszy w formacie folio. Na górze pierwszego było wypisane literami dostatecznie dużymi,

aby mógł je odczytać nawet przy swojej kiepskiej znajomości pisma z epoki króla Jakuba: Tragedyja Maryi królowej szkockiej.

Ręka trzymająca kartę drżała. Jak nazwała to Fanny? Najcenniejszym przedmiotem na planecie. Zwinął z powrotem kartki w rulon, włożył razem ze wstążką do tuby i schował ołowianą zaślepkę do kieszeni. Potem chwycił Rolly w objęcia, uścisnął ją z całej siły, zakręcił nią, wrzasnął jak obłąkany i przypieczętował wszystko całusem na jej ustach.

Kiedy już siedzieli w landroverze, Brown powiedział:

– Zakładam, że jest pan zadowolony? Że okrzyk, który pan wydał z siebie, był oznaką zwycięstwa, a nie szlochem klęski?

– Tak, ziściły się nasze marzenia. Domyślam się, że porzuci pan ten samochód?

– Owszem, trochę dalej – odparł Brown. – Mam kilka innych, na wypadek gdyby coś nam zagrażało.

Skręcili w wąską uliczkę i tam czekał na nich znajomy mercedes, a przynajmniej podobny do tamtego, oraz anonimowy czarny furgon Forda z dwoma mężczyznami na przednim siedzeniu. Najwyraźniej żadne zagrożenie się nie pojawiło, bo dojechali na Biggin Hill bez jakichkolwiek incydentów. W vanie było przytulnie i Crosetti, który siedział z przodu, zaczął przysypiać. Trzymał ołowiany cylinder na kolanach. Brown nie pytał o znalezisko, nie chciał też zaglądać do środka. Po prostu przekazał oboje w macierzyńskie ręce pani Parr, kobiety o miłej twarzy, ich osobistej opiekunki, po czym sam usunął się dyskretnie w anonimowość.

Pani Parr zaprowadziła ich do poczekalni dla pasażerów i przyjrzawszy się Crosettiemu, zapytała, czy nie chciałby się trochę odświeżyć, na co odparł, że chętnie wziąłby prysznic i przebrał się, jeśli to możliwe oczywiście było to możliwe, bo cóż nie jest możliwe dla pasażerów prywatnych odrzutowców? A czy dałoby się załatwić dwie duże koperty i trochę taśmy? Kiedy dostarczono mu żądane przedmioty, Crosetti udał się do męskiej toalety, zabierając swoją torbę podróżną i najcenniejszy na całej planecie manuskrypt w ołowianym etui. Zamknął się w wyłożonym niebieskimi kafelkami pomieszczeniu, wyjął rękopis sztuki, włożył go

do jednej z kopert, zakleił i przyczepił taśmą pod podszewką swej sportowej sztruksowej marynarki, którą powiesił na haku za plastikową zasłoną. Potem rozebrał się i wziął prysznic, zdumiony niewiarygodną ilością mulistego osadu, który spływał z jego ciała. Cały czas się zastanawiał, dlaczego po prostu nie zostawił tego cholernego przedmiotu Carolyn i dlaczego na dobrą sprawę ukrył go przed nią.

Bo jej nie ufasz, padła odpowiedź Racjonalnego Alberta. Ale ja ją kocham i ona mnie kocha, odparł Al Kochliwy. Powiedziała mi to. Crosetti uświadamiał sobie jednak, że tym, co go w niej pociągało, była też jej absolutna nietypowość, niepodważalny fakt, że mogła zrobić dosłownie wszystko. Nawet w tej chwili nie mógł wykluczyć, że kiedy wyjdzie z toalety, już jej nie będzie, i że nigdy więcej nie zobaczy tej dziewczyny. Owa myśl spowodowała, że zaczął szybciej doprowadzać się do porządku. Pięć minut później, wciąż wilgotny, ale w marynarce, czarnych dżinsach i flanelowej koszuli, wrócił do poczekalni z torbą (w której znajdowała się ołowiana rura Bracegirdle'a) i z kopertą, wypchaną ulotkami reklamowymi dla turystów i zaklejoną taśmą. Carolyn siedziała w poczekalni. Ona też wzięła prysznic i przebrała się, a jej mokre włosy wydawały się ciemniejsze niż zwykle.

Usiadł obok niej.

– Jeszcze jeden lot – oznajmił – i koniec tej przygody.

– Mam nadzieję – odparła. – Nienawidzę przygód. Chciałabym być gdzieś, gdzie mogłabym codziennie widzieć znajome twarze i robić mniej więcej to samo.

– Oprawiać książki.

– Tak. Wiem, że dla ciebie to nudne. Wiem, że dla ciebie poważna sztuka to robienie filmów, a oprawianie książek to coś takiego jak… czy ja wiem… robienie swetrów na drutach. Nieważne. Tak będzie wyglądać moje życie. Postanowiłam wziąć dzieci i jechać do Niemiec, gdzie zamierzam studiować introligatorstwo; nie będę robić nic innego, tylko studiować introligatorstwo i oprawiać książki. To będzie moje ekscytujące życie.

– A ja co, przyjadę cię odwiedzić latem?

Odwróciła głowę i zamachała, jakby coś odpychając.

– Nie teraz, Crosetti. Chwilowo mam… dosyć. Czy nie moglibyśmy przez kilka godzin być razem i nie układać dalekosiężnych planów?

– Jasne, Carolyn. Jak sobie życzysz – odparł i pomyślał: – To jest to, co powinno być napisane na opakowaniu, gdyby nasz związek był produktem. Nie ZAWARTOŚĆ TRUJĄCA lub ŁATWOPALNA, tylko „Jak sobie życzysz”.

Odszedł na chwilę i zadzwonił do Nowego Jorku. Mishkin wysłuchał nowin, pogratulował i powiedział, że na lotnisku będzie czekał na nich samochód.

Tym razem lecieli samolotem Citation X, mniejszym i jeszcze zgrabniejszym niż gulfstream, przystosowanym do przewożenia sześciu pasażerów, z osobnym przedziałem z tyłu, gdzie znajdowały się dwa miejsca do spania. Zobaczywszy je, Crosetti już miał zasugerować, że mogliby oboje wstąpić do klubu podniebnych kochanków, ale się powstrzymał. Wyczuwał niedobre wibracje, jakie często emanowała Carolyn Rolly. Westchnął, zapiął pasy i sięgnął po szampana. Samolot za-ryczał, wbił pasażerów w siedzenia i wystrzelił w powietrze pod ostrym kątem. Crosetti poczuł, że Najcenniejszy Przedmiot na Planecie marszczy się mu na plecach. Koperta z manuskryptem przynętą leżała na fotelu obok niego. Przejrzał jakieś czasopismo, a potem otulił się kocem aż po czubek głowy. Nie był to kocyk rozmiaru ręcznika, jakie rozdawano w komercyjnych liniach, ale gruby, porządny pled, niczym w najlepszych hotelach. Crosetti opuścił oparcie prawie poziomo i zapadł w kamienny sen.

Obudził go brzęk talerzy i sztućców i rozkoszna woń jedzenia. Stewardesa szykowała się do podania obiadu. Crosetti usiadł, podniósł oparcie i podążył wzrokiem na drugą stronę przejścia. Carolyn była w toalecie. Pomacał kopertę, którą zostawił na fotelu. Taśma była nietknięta, ale kiedy przyjrzał się bliżej, zauważył, że jeden z rogów został starannie rozcięty i zgrabnie zaklejony przez kogoś, dla kogo ani papier, ani klej nie miały sekretów. Powąchał brzeżek koperty i wyczuł nikłą woń acetonu. Wykorzystała zmywacz do paznokci, żeby rozpuścić klej, a potem zakleiła kopertę z powrotem, stwierdziwszy, że była tylko wabikiem. Zastanawiał się, co zrobiłaby z rękopisem i co sobie pomyślała, kiedy odkryła, że przygotował przynętę i zostawił ją na widoku. Kogo zamierzał oszukać, jeśli nie ją? Och, Carolyn!

Kiedy jednak wróciła, robił dobrą minę do złej gry. Zjedli obiad w napiętej, nieprzyjemnej atmosferze, po czym Carolyn wróciła na swój fotel. Crosetti obejrzał Sokoła maltańskiego, przypominając sobie coraz więcej dialogów, i gdy tak patrzył, zapragnął, żeby zapytała go, co to za film, i żeby mógł ją zaprosić do wspólnego oglądania, a wtedy przekonałby się, czy postać Brigid O'Shaughnessy poruszy jej sumienie. Obawiał się jednak, że gdyby jej to zaproponował, usłyszałby kolejną odmowę, doszedł więc do wniosku, że lepiej zostawić ją w spokoju.

No lotnisku Kennedy'ego przeszli razem przez odprawę celną i imigracyjną, a kiedy dotarli do hali przylotów, czekał tam na nich śniady mężczyzna z tablicą, na której było napisane Crosetti. Kiedy Carolyn go zobaczyła, dotknęła ramienia Crosettiego i powiedziała:

– A niech to, zapomniałam czegoś na cle.

– Czego, Carolyn? Miałaś tylko tę małą torbę.

– Czegoś, co kupiłam. Zaraz wracam.

Zniknęła w drzwiach. Crosetti podszedł do mężczyzny i przedstawił się, tamten zaś powiedział, że nazywa się Omar, że pracuje dla pana Mishkina i że szef polecił mu zawieźć pana Crosettiego i panią Rolly do swego domu. Czekali w kłębiącym się tłumie ludzi pół godziny, po czym Crosetti wrócił do terminalu, rozglądał się chwilę bez większej nadziei, aż w końcu się wycofał i odnalazł Omara. Wsiedli do samochodu i ruszyli wolno przez zatłoczone o tej porze ulice w stronę Manhattanu. Umysł Crosettiego nie pracował zbyt sprawnie: do oszołomienia spowodowanego zmianą stref czasowych doszło wyczerpanie fizyczne i emocjonalne. Mózg skurczył się do rozmiarów papki reagującej na bodźce i upłynęły dobre trzy kwadranse (limuzynę dzieliło teraz od Midtown Tunnel niespełna pół kilometra), nim Crosetti przypomniał sobie, że powinien zadzwonić do matki.

– A więc znalazłeś to, Albercie!

– Mamo, skąd…?

– Była tu twoja przyjaciółka i opowiedziała nam wszystko.

– Była?

– Tak. Przyjechała taksówką, przez dziesięć minut tuliła i ściskała dzieci, a potem odjechała. Tą samą taksówką.

– Co takiego? Nie zabrała dzieci?

– Nie, powiedziała, że musi najpierw coś załatwić, i obiecała, że przyśle po maluchy w ciągu paru dni. Albercie, te dzieciaki są naprawdę miłe, ale mam nadzieję, że nie…

– Zapisałaś numer tej taksówki? zapytał Crosetti.

– Oczywiście, że nie. A po co? Chciałbyś poprosić Patty, żeby nasłała na nią policję?

– Nie – skłamał bez przekonania.

– Owszem, chciałbyś, i powinieneś się tego wstydzić. To pachnie nagabywaniem. Dziewczyna jest czarująca, ale mogę się założyć, że chce żyć swoim życiem, a ciebie w nim nie ma.

Święta prawda, pomyślał, ale nie jest to coś, co człowiek chciałby usłyszeć od własnej matki.

Przerwał niegrzecznie rozmowę i do końca podróży usiłował już nie myśleć o Carolyn Rolly, ale mu się to nie udało.

Jeden z jego przyjaciół zrobił karierę, kręcąc reklamówki, i kupił sobie luksusowy loft w Soho. Ale daleko mu było do loftu Mishkina. Teraz Crosetti wspomniał o tym swojemu gospodarzowi.

– Chyba powinienem iść na prawo oznajmił.

– Być może – odparł Mishkin. – Ale nie sądzę, żebyś był odpowiednio wyszczekany. Wydaje mi się, że jesteś na nieszczęście twórcą, który daje utrzymanie całej armii takich jak ja. A skoro mowa o twórcach: gdzie to masz?

Crosetti zdjął marynarkę i wyciągnął kopertę. Mishkin podszedł do długiego stołu i ostrożnie porozkładał kartki w dwóch rzędach, po jedenaście w każdym.

Przez chwilę patrzyli na nie w milczeniu. W końcu Mishkin zauważył:

– To naprawdę nadzwyczajne. Wygląda tak, jakby było napisane w zeszłym tygodniu.

– Były zapieczętowane w tym pojemniku – powiedział Crosetti i wyjął ołowiany cylinder z torby. – Ten walec nie przepuszcza powietrza i jest wodoszczelny, więc papier nie uległ rozkładowi, atrament też się nie utlenił. Bracegirdle wykonał dobrą robotę.

– Fakt. Kto wie, że znalazłeś tę sztukę?

– No cóż, jest trzech ludzi w Anglii, którzy wiedzą, że coś znaleźliśmy, ale nie wiedzą co, poza tym jeszcze ja i Carolyn, moja mama i pewnie Klim.

– A gdzie jest Carolyn?

– Nie wiem. Zniknęła na lotnisku, wpadła do domu mojej matki, żeby zobaczyć się z dziećmi, i pojechała nie wiadomo gdzie.

– Chryste! Dlaczego to zrobiła?

Crosetti zaczerpnął tchu. Teraz, kiedy miał to naprawdę powiedzieć, czuł, że słowa nie chcą mu przejść przez ściśnięte gardło.

– Myślę, że pojechała do Szwanowa, żeby go poinformować o naszym odkryciu.

– Do Szwanowa? Co ona, do diabła, ma wspólnego ze Szwanowem?

Crosetti powtórzył mu w skrócie, co mówiła Carolyn w hotelu w Oksfordzie tamtej nocy, kiedy rzucała w jego okno kamykami.

Mishkin wyglądał na zaszokowanego.

– A więc chcesz powiedzieć, że była cały czas agentką Szwanowa?

– Poniekąd, choć sądzę, że Carolyn pracuje przede wszystkim na swoje konto. Ale wyczuwam też między nimi pewien związek.

– Podobny do waszego, jak przypuszczam?

– Tak. Myślałem, że jesteśmy sobie bardzo bliscy, ale kto wie? Czy masz jakieś wiadomości o swoich dzieciach?

– Nie. Dali mi numer, żebym zadzwonił, kiedy już będę miał to, czego chcą.

– I co już masz. Skontaktujesz się z nimi? Oczywiście Szwanow dowie się wszystkiego bardzo szybko, o ile już się nie dowiedział.

– Owszem, ale nie jestem pewien, czy to Szwanow uprowadził dzieci.

– A kto inny mógłby to zrobić?

– Jak już mówiłem: nie wiem, ale przez pewien czas mi się wydawało, że są w to zamieszani jeszcze inni gracze.

Mishkin sięgnął po stronę tytułową i wpatrywał się w nią przez chwilę tak, jakby umiejętność odczytania tego dziwnego odręcznego pisma mogła wraz z nim przeniknąć do jego głowy.

– Nie wyglądasz na bardzo przejętego – zauważył Crosetti.

– Ach, przejmuję się. Jestem po prostu spokojny. Spojrzał na Crosettiego. Pewnie nie uważasz mnie za dobrego ojca. Zgadzam się: nie jestem dobrym ojcem. Nie zostałem do tego przygotowany przez własnego, co, jak uważam, jest niezbędne. A jak z tobą, Crosetti? Miałeś dobrego ojca?

– O tak! Uważałem go za najwspanialszego faceta na świecie.

– Szczęściarz z ciebie. Rozumiem, że nie żyje?

– Nie żyje. Wracał samochodem z pracy i zobaczył dwóch policjantów ścigających jakiegoś śmiecia. Wysiadł z samochodu, przyłączył się do pościgu i dostał wylewu. Zmarł w drodze do szpitala. Miałem dwanaście lat.

– No tak. Cóż, chyba najwyższa pora zakończyć interesy. Nie rozmawialiśmy jeszcze o zapłacie za twój czas. Na ile go wyceniasz?

Crosetti zapragnął nagle uciec jak najdalej od tego człowieka i od całej zawiłej intrygi, którą on uosabiał. Nie mógł się powstrzymać od refleksji, że Carolyn miała rację, mówiąc o ekscytującym życiu. Właściwą kwestią filmową byłoby tu: „Nie jesteś mi nic winien”, potem należało wyjść, trzasnąwszy drzwiami. Ale w realnym życiu Crosetti powiedział tylko:

– Co powiesz na dziesięć tysięcy teraz i czterdzieści, kiedy potwierdzą autentyczność?

Mishkin skinął głową.

– Wyślę ci czek.

Загрузка...